WriteFreely

Reader

Przeczytaj najnowsze wpisy na WriteFreely Polska.

from Galeria Nieobecnych

🅖🅐🅛🅔🅡🅘🅐 🅝🅘🅔🅞🅑🅔🅒🅝🅨🅒🅗

Powązki – miejsce, które oddycha historią i sztuką. Spacerując między grobami, można poczuć ciężar przeszłości i piękno wspomnień, zaklętych w kamień, metal i porcelanę. Każdy nagrobek to nie tylko pomnik, ale fragment życia, odcisk epoki i dowód na to, że ludzka pamięć potrafi trwać dłużej niż marmur. Pochylając się nad portretami nagrobnymi, można dostrzec coś więcej – delikatną rękę artysty, który poprawiał fotografię, by nadać jej ponadczasowy charakter.

Historia fotografii nagrobnej zaczęła się na przełomie XIX i XX wieku. W owym czasie działało też w Warszawie kilku korektorów fotografii – artystów, którzy specjalizowali się w poprawianiu fotografii, w tym również tych na porcelanie.

Jedną z takich postaci była Józefa Rodziewiczówna, uczennica Michała Elwiro Andriollego i Wojciecha Gersona. Jej sygnatura pojawia się na portretach nagrobnych, które do dziś można znaleźć na Powązkach. Niektóre z tych fotografii wyszły z pracowni Stefana Webera przy ulicy Siennej 17.

Artyści-korektorzy nie tylko poprawiali jakość zdjęcia, ale czasem „poprawiali” też rzeczywistość, wygładzając niedoskonałości, nadając portretom subtelny, nieco wyidealizowany wygląd.

Niestety, te wyjątkowe obrazy niszczeją z czasem – blakną od słońca, matowieją pod wpływem deszczu i mrozu, odklejają się i spadają, jak ten poniżej. Do tego dochodzi nieumiejętna pielęgnacja: zbyt agresywne czyszczenie, amatorskie próby renowacji fragmentów lub całkowity brak jakiejkolwiek konserwacji.

Każdy taki portret to kruche dzieło sztuki, a jednocześnie cenny dokument historii. Zniszczenie przedwojennych archiwów Powązek było ciosem w pamięć zbiorową Warszawy. Każdy dokument, każdy zapis dotyczący pochowanych tam ludzi, ich historii i relacji z miastem, został unicestwiony w czasie wojny. W rezultacie to właśnie nagrobki – te zazwyczaj piaskowcowe pomniki – stały się jedynymi strażnikami ulotnej pamięci o tych, którzy odeszli.

Aleksy Kozłowski

Kwatera 264 Rząd 6 Miejsce 15

PXL-20241207-131549487
Ś.P. ALEKSY KOZŁOWSKI STARSZY DOZORCA REWIROWY WARSZAWSKIEJ POLICYI ZGINĄŁ Z RĘKI ZŁOCZYŃCY DNIA 19 MAJA (1 CZERWCA) 1901 ROKU PRZY PEŁNIENIU OBOWIĄZKÓW SŁUŻBY ŻYŁ LAT 35

Ten blog to moja próba uchwycenia tego, co jeszcze zostało. W kolejnych wpisach pokażę Wam zdjęcia nagrobków, inskrypcje i historie ludzi, którzy spoczywają na Powązkach. Chcę, żeby ich twarze i nazwiska przetrwały w naszej pamięci i zostały ocalone przed zapomnieniem.

Bo gdy kamień milknie, pamięć trwa tylko w tych, którzy chcą ją pielęgnować. PXL-20241207-131541681

PXL-20241207-131537100-MP

Ciekawostką jest zapis daty śmierci policjanta. Władze carskie wprowadziły obowiązek używania kalendarza juliańskiego, ale ludność polska stosowała kalendarz gregoriański. Umieszczanie obu dat na nagrobkach czy dokumentach było zatem formą doprecyzowania, czasem sprzeciwu.

Według kalendarza juliańskiego data śmierci Aleksego to 19 maja 1901 roku.

Według kalendarza gregoriańskiego data ta wypadała 1 czerwca 1901 roku.

#blog #codziennosc #writefreelypl #writeblog #GaleriaNieobecnych

 
Czytaj dalej...

from Open Source Knowledge

I didn’t know what a HomeLab was before I strumbled upon r/homelab; seeing all that consumer-grade hardware run several services at home, on our drives, without the invasive eyes of the tech giants with their questionable privacy policies made me feel like I needed a one as well.

But first, what do I need?

Before I start messing with computers and cables, what do I need?

A NAS: can we really say a homelab is a homelab without a NAS? A VPN allowing me to access other services without the need to actually expose them over the Internet Home automation and home surveillance services A local DNS which will let me and others access the server without inputing the IP address here and there A blog (this one!). Do I really need it? No. Is it fun? Hell yea. A Netflix-like alternative for streaming movies and TV series wherever I am A privacy-respecting alternative to Google Photos Dynamic DNS service. Like most people I have a dynamic public IP and I need to dynamically link a name to it.

Okay. Seems like a lot of hardware is needed.

One old laptop I already had as the main server and a custom-built NAS is everything I need.

Linux OSs and the other software I installed is really efficient. I have never seen RAM usage exceed 2.5GiB, not even under heavy AI-powered face recognition load, despite having 8GiB at its disposition. CPU-wise, a third generation laptop-grade i5 might not be the fastest CPU, but it’s what I have and to be honest it never disappointed me. Another big advantage of a laptop as a server is that it’s designed to consume very little electricity. The laptop pulls only 20W with two 1080p Jellyfin streams

I also needed a NAS and obviously I couldn’t use the laptop for the four 2,5″ spare disks I wanted to install. I could have bought an off-the-shelf NAS and call it a day, but no, I decided to build one from scratch. A NAS is not more than a computer in a case designed for hot swaps. Often these computers are equipped with low-end smartphone CPUs and not more than a couple of gigabytes of RAM. Why not creating something way more powerful, way more customizable, way more secure with the same price of a entry-level Synology? I documented everything in this video (in Italian). Surprisingly I was able to find a case which can hold up to six 2,5″ or four 2,5″ + one 3,5″. It’s what I needed since I had a lot of spare 2,5″ disks. They are not NAS-grade but I don’t care. They will not be spinning 24/7/365. Time to think about the software

On The server

I installed Ubuntu Server, but any Linux distribution would have been the same, really. I just preferred something headless to save on memory. After installation I gave it a static LAN IP and it’s ready to serve.

For the services I listed above I think there’s nothing better than using containerized applications: they won’t mess with the underlying OS nor with one another and will make backing them up easier. I chose CasaOS as the web-interface for managing Docker applications. Looking back, I’d have chosen something else such as Portainer. CasaOS works well but it’s not as advanced as Portainer. Will make the switch soon.

The Docker applications I installed are:

WireGuard easy for the VPN: it allows to manage the VPN server with a couple of clicks. I just need to install WireGuard on my main computer and on the smartphone, open the port on the router and I can access the homelab remotely! PiHole for the DNS server: not only it allows me to create A Record DNS names (chose server.lan and nas.lan) but it does not resolve URLs associated with ads and malware, essentially creating a network-wide uBlock Origin. JellyFin as my media server. Dumped my Movie collection I definitely bought into a folder on my NAS mounted via NFS on the server and it works flawlessly. I rarely watch something but I just think it’s cool to be a mini Netflix in town. HomeAssistant for home automation tasks. The only smart object I have is a RGB light bulb. It feels lonely in HomeAssistant but I plan to add Zigbee sensors in the future. Frigate NVR in order to be able to access the RTSP stream of the cameras I have at home. Supports AI recognition but I have it disabled: it’s too heavy on any CPU and needs a dedicated NPU processor. Maybe in the future I will buy a Google Coral. WordPress, serving the content you’re seeing here. Immich: a Google Photos alternative. It’s amazing. Its AI performs face recognitions and object detections (I can look for photos of a specific person or search “cat” and the pictures of my cat will show up) which I find really helpful. The Android app automatically backs up my pictures. As the Dynamic DNS service I chose duckdns. It’s just free. It’s not a Docker nor a proper application. I just set up a cronotask updating .duckdns.org every 5 minutes with the public-facing IP address.

On The NAS

Software-wise I’ve been a bit unlucky at the beginning with my NAS. The CPU is a 2016 Celeron (note that I bought it this year, in 2024) and I found out it does not work well with TrueNAS: I first tried TrueNAS Scale but it kept crashing. I am still not sure if it was the lack of sufficient RAM (I have 8GiB, the minimum advised for) or an incompatibility with the CPU. Tried to install TrueNAS Scale but it just won’t install. I tried my luck with OpenMediaVault and it’s perfect, I even like it more than TrueNAS.

I split the space this way:

1x 250GB for the OS 2x 500GB BTRFS Mirror 2x 1TB ZFS Mirror

For a total of a mere 1,5TB usable. I say mere because on the internet people casually have 100TB or 20PB of available storage at home, but I don’t have much to store so it’s okay for me.

Why did I use BTRFS and ZFS? Just for fun. As much as I understood there is no much difference between the two for my use-case.

A WiFi setup

If it’s the first time you read about an entire homelab in WiFi, well, it’s my first time too.

The laptop has WiFi capabilities already so I had no issues with it. Regarding the NAS I have two options:

If I don’t require anything too network-intensive I connect a USB WiFi dongle to it as it’s the fastest way. Had to compile the drivers for it which I found in a random GitHub repo but the chip just isn’t good as it’s very slow. If I need more network bandwidth I connect it, via ethernet, to a FritzBox WiFi extender.

I had no other choice but to use WiFi as the router is in another room and I don’t have a switch either. Well, as I have already said too many times: I don’t care (for now). For backups I use an external hard disk I directly connect the NAS to and 70 Mbit/s is more than enough for a couple of simultaneous 1080p video streams which are the second most network-intensive demand I have for this setup. For now, I have no complaints.

 
Read more...

from arkadiusz durszlak

“Z faszystami się nie rozmawia”

Każda z nas i każdy z nas ma różny poziom tolerancji na drugiego człowieka. W zależności od tego jak bardzo chcemy (lubimy) wychodzić poza strefę swojego komfortu, jakie mamy przekonania, wartości czy nastrój, polemika z drugim człowiekiem może przychodzić nam łatwiej lub trudniej.

Czy lubisz ścierać się z osobami o innych od swoich poglądach? Czy uważasz, że budowanie dialogu jest podstawą życia w udanym społeczeństwie, czy jednak są pewne granice, których trzeba strzec i nie przepuszczać za nie nikogo, kto może wnieść w dyskurs publiczny idee mniej lub bardziej szkodliwe?

To nie są pytania, na które łatwo jest odpowiedzieć i nie mam zamiaru się dziś tym zajmować. Co jednak, jeśli ktoś w gronie Twoich bliskich ma skrajnie różne od Ciebie poglądy? I nie mówimy tu o odwiecznym pytaniu “koty czy psy” albo “iOS czy Android”. Mam tutaj na myśli kwestie fundamentalne światopoglądowo jak religia, ekologia, prawa człowieka.

Mam taką osobę w moim życiu. Prezentując skrajnie inne od moich poglądy, jednocześnie będąc moim długoletnim kolegą, wspólne spędzanie wieczorów przy piwie staje się mocno niezręczne, nieraz nawet bardzo trudne. Łatwo wyobrazić sobie także spotkania rodzinne w podobnym tonie.

Emocje, emocje

Lubię ścierać się z osobami o innych poglądach. Uważam, że mam pewne zasoby, które pozwalają mi lepiej niż innym formułować argumentacje i nie daję się łatwo zmanipulować czy być ofiarą zabiegów erystycznych.

Nigdy jednak w pełni nie byłem w stanie dyskutować ”na pełnych obrotach”, przez jeden, ale to bardzo ważny element:

stres, emocje

Dłonie mi się pocą, język się plącze, na twarzy robi się ciepło i zaczynam podnosić głos. Jednocześnie zaczynam się stresować, że wszyscy dookoła to zauważają, moje argumenty nie trafiają celnie i jeszcze bardziej zaczynam się plątać.

Przez długi czas sądziłem, że sztuka opanowania, praca z emocjami to jest to, co pozwoli mi wyjść poza znany schemat, ale okazało się, że jest jeszcze jedno bardzo przydatne narzędzie, dzięki któremu mogę lepiej prowadzić trudne rozmowy.

Trening Dobrego Dialogu

Słuchając jednego z odcinków podcastu Karola Paciorka trafiłem na wywiad z Wawrzyńcem Smoczyńskim z Fundacji Nowej Wspólnoty (1), gdzie opowiadał o tym, jak w ramach swojej fundacji prowadzą moderowane społeczne dialogi na trudne tematy. Temat wydał mi się szalenie inspirujący, zwłaszcza że zawsze lubiłem traktować dyskusję jako rodzaj sportu, w ramach sparingów ścierać się z innymi ludźmi, niejednokrotnie nawet reprezentując nie swoje poglądy!

Zachęcony tematami rozmów (2) postanowiłem zapisać się na jedną z nich. Z różnych przyczyn nie udało mi się dołączyć, później temat ucichł, entuzjazm opadł. Po kilku miesiącach jednak zobaczyłem, że oferowany jest również “Trening Dobrej Rozmowy”, czyli trochę rozmowa na poziomie meta, która bardzo mnie zainteresowała (3).

Tl;dr

Nie będę w szczegółach opisywał treningu. W skrócie opowiem na czym polega i jakie są jego główne przesłania. Jeśli temat dobrego dialogu Cię zainteresował, zachęcam do wzięcia udziału w treningu, to na pewno dobra inwestycja.

Sam trening trwa około trzech godzin, prowadzony jest online. W małych podgrupach (3-4 osoby) przechodzi się przez ćwiczenia rozmowy opierając się na jakimś polaryzującym temacie. W moim przypadku tematem tym była powódź – czy powinniśmy polegać na pomocy państwa czy organizować się sami. Co, naturalnie, łatwo jest przenieść na rolę państwa jako takiego, a stamtąd łatwo wyjść na inne, polaryzujące tematy.

Główne zasady, jakimi kierujemy sie w dobrym dialogu?

No właśnie, używam naprzemiennie słów “dialog” i “rozmowa”, a już w pierwszych minutach wprowadzone jest rozdzielenie między nimi. Trenujemy “dialog”.

Wsłuchujemy się w drugiego człowieka, zamiast wytykać niespójności czy błędy poznawcze staramy się zrozumieć ten punkt widzienia oraz dociec skąd się pojawił. Wychodząc z takiego dialogu nie mamy poczucia wygranej lub przegranej, a lepszej znajomości adwersarza, zgłębienia jego (nieraz oblężonej) twierdzy.

To tylko narzędzie

Trening Dobrej Rozmowy nie jest ostateczną odpowiedzią na pytanie “jak dobrze prowadzić dialog z osobą, z którą się nie zgadzasz”. To jedynie narzędzie, jedno z wielu, które na pewno przyda się osobom często ścierającym swoje poglądy z innymi.

Osobiście uważam, że oprócz umiejętności prowadzenia dobrego, kulturalnego, empatycznego dialogu, należy również wyposażyć się w odpowiednie argumenty i wiedzę. Należy poznać zabiegi erystyczne (4), zgłębić błędy poznawcze (5) oraz czytać (słuchać) lepszych od siebie.

Myślę, że dla wielu jednak poznanie i zrozumienie drugiego człowieka będzie kluczem do odbycia dobrego dialogu.

(1) Wybory 2023 i polityka dzielą Polaków. Jak się dogadać mówi Wawrzyniec Smoczyński | Imponderabilia

(2) Polski Dialog – Nadchodzące Spotkania

(3) Trening Dobrej Rozmowy

(4) JAK WYGRAĆ KAŻDĄ DYSKUSJĘ (8 chwytów erystycznych) feat. A. Schopenhauer

(5) Dlaczego ufamy pseudonauce? Błędy poznawcze, mechanizmy społeczne i teorie spiskowe.

 
Czytaj dalej...

from Przemyślenia Anedroida

Mojego koledze ze studiów, niulajtowi

Społeczeństwo globalne gdzieś od XIX wieku, ukierunkowało się zasadniczo na rozwój technologii z granicą dążącą ku nieskończoności. Za punkt zwrotny często podaje się wynalezienie maszyny parowej – urządzenia, które potrafiło przekształcać energię cieplną w energię mechaniczną. Tak rozpoczęła się epoka mechanizacji, ludzie stworzyli maszyny wykonujące za nich prace wymagające dużej siły lub powtarzalnych ruchów, zbudowali też fabryki wytwarzające dobra na wielką skalę (te, w których wykorzystywano dzieci jako tanią siłę roboczą).

Uważam, że właśnie wtedy zaszła diametralna zmiana w powszechnym światopoglądzie. Światu po raz pierwszy dane było zasmakować wygody automatyzacji: tę samą pracę można było wykonać albo mniejszym nakładem sił, albo przez mniejszą liczbę osób, albo zrobić więcej...

Potem nadeszły komputery i Internet, w zasadzie potęgując wcześniejsze procesy mechanizacji. I znów jako ludzie zostaliśmy odciążeni przez maszyny. Gdybym w tym miejscu zakończył, jakbyście ocenili te zjawiska? Być może grupa moich czytelników jest specyficzna, jednak ogół społeczeństwa zwykł postrzegać postęp technologiczny jako zjawisko jednoznacznie pozytywne. Ostatecznie przecież nowe technologie ułatwiają nam życie, pozwalają zwiększyć produktywność, podczas gdy my możemy się zrelaksować, dostarczają nam rozrywki...

Minęło 200 lat. Czy rzeczywiście nasze życie stało się łatwiejsze?

Maszyny wymagają nadzorowania. Nadzorowania, konserwacji, czyszczenia, naprawiania. Nie można zostawić maszyny bez nadzoru. Ktoś musi ją obsługiwać, dostarczać jej składników, odprowadzać produkty.

Jeśli pracę maszyny koordynują autonomiczne systemy, również nad nimi ktoś musi sprawować kontrolę, pilnować czy działają tak jak powinny, czy realizują założone cele. Musi to być osoba odpowiedzialna, przewidująca i zdolna do podejmowania decyzji. Potrzebne są też osoby, które zaprogramują takie systemy. Błąd na tym poziomie często ma większe konsekwencje niż awaria pojedynczej maszyny.

Jeśli pieczę nad algorytmami i tzw. logiką biznesową sprawuje sztuczna inteligencja – wielka czarna skrzynka zbudowana z miliardów przykładów, co powinna zrobić w danej sytuacji, wraz z algorytmem generującym statystycznie podobne wyniki, zdolna do samodzielnego podejmowania decyzji – nawet wówczas musi ona być poddana kontroli. Bez tego, wszystko może się potoczyć w zupełnie nieoczekiwanym (i niechcianym!) kierunku.

I ponownie, nadzorowanie takiego monstrum, praca nad nim, poprawianie błędów i tłumaczenie się z nich, czyni zarządzanie jeszcze bardziej skomplikowanym. Okazuje się bowiem, że trudno o zbiór danych, który nie skrywałby naszych ludzkich przywar, uprzedzeń i stereotypów. Powstałe na ich bazie modele powielają zaobserwowane wzorce, dobre czy złe, a nawet uwydatniają, polaryzują. Do tego dochodzi podatność na manipulacje, ochrona praw człowieka, zaskakujące zachowanie systemu w obliczu nietypowych sytuacji... Na autorach i wdrażających takie systemy spoczywa olbrzymia odpowiedzialność, ryzyko i stres.

Tak więc czy rzeczywiście żyje nam się łatwiej?

Nie jestem specjalistą...

Świat nie składa się z samych geniuszy zdolnych wziąć na swoje barki odpowiedzialność za losy całego społeczeństwa. Statystycznie rzecz biorąc, niemożliwym jest, aby większość jednostek wykazywała ponadprzeciętne możliwości – czy to intelektualne, czy inne. Większość społeczeństwa zawsze była, jest i będzie, przeciętna. Takie są prawa matematyki. Muszą być ludzie, którzy będą wykonywać zwykłą pracę. A żeby mogli wykonywać zwykłą pracę, zwykła praca musi istnieć.

Każdy przełom technologiczny, po którym życie nie było już takie samo, wywoływał wśród klasy średniej i niskiej, sprzeciw. Jednych zastąpiły maszyny, drugich komputery, a jeszcze innych – już wkrótce – AI. Kto potrzebuje dzisiaj artystów, skoro taniej lub nawet za darmo może to dla nich zrobić komputer? I ja rozumiem ich wzburzenie. Tak, mogą się przebranżowić, mogą nauczyć się nowego zawodu, ale wielu z nich poświęciło całe życie doskonaleniu jakiejś specjalizacji i z tego żyło. Dlaczego teraz to wszystko miałoby pójść na marne – bo właśnie zostali zastąpieni przez coś, co nawet nie jest człowiekiem?

Współczesny człowiek odczuwa presję, żeby być wykształconym, łatwo adaptować się do zmieniającego się otoczenia, gonić za trendami. Tylko wtedy ma szansę odnieść sukces zawodowy i żyć na poziomie, o jakim marzy. Tempo naszego życia przyspieszyło, jesteśmy zabiegani, zajęci, zestresowani. Jest to moim zdaniem antidotum na poczucie szczęścia i spełnienia. Żeby być szczęśliwym, trzeba przerwać tę szaleńczą gonitwę. Trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie: co w swoim życiu uważam za najważniejsze? Czy poświęcam temu dostatecznie dużo uwagi? A może pochłaniają ją inne sprawy? Czy mój sposób realizowania tego celu okazał się, jak dotąd, skuteczny?

Maksymalizacja zysków

Powiedzieliśmy sobie wcześniej, że nowe technologie mają potencjał do zoptymalizowania naszej pracy. W dużym skrócie, są 2 możliwe rezultaty pojawienia się takiego czynnika optymalizującego:

  • robimy tyle co wcześniej, ale mniejszym kosztem,
  • robimy więcej takim samym kosztem.

Teraz, która możliwość jest bardziej kusząca dla przedsiębiorstw? Oczywiście, że ta druga. Człowiek bowiem z natury swej jest pazerny, dlatego jeżeli będzie mógł mieć więcej, to weźmie więcej. W praktyce jednak roboty jest więcej, gdyż do dotychczasowych obowiązków dochodzi uporanie się z problemami technicznymi.

W tym miejscu rozwiewa się iluzja wydajniejszej pracy – praca jest owszem, wydajniejsza, ale to my – pracownicy – ponosimy koszty. Tymi zaś, którzy zbierają plony, są menedżerowie, dyrektorzy i prezesi. Zresztą, nasze potrzeby też zostały napompowane.

Technologia – rozwiąże każdy problem?

Wracając myślami do pierwszego etapu owej „rewolucji technologicznej” z XIX wieku, jestem przekonany, że to był czas narodzin idei zwanej „techoptymizmem” bądź „techsolucjonizmem”, która jest obecnie głęboko zakorzeniona w globalnym społeczeństwie, a która głosi, że – jak w tytule – każdy problem można rozwiązać przy pomocy technologii. Nie mówi się o niej, gdyż stała się czymś w rodzaju aksjomatu, niezaprzeczalnego faktu.

Jest to idea o tyle niebezpieczna, że usypia naszą czujność. Technologia oślepia nas swoim blaskiem tak bardzo, że nie potrafimy (lub nie chcemy) dostrzec zagrożeń takich jak: utrata prywatności, uzależnienia od social mediów, manipulacja opinią publiczną, obniżona samoocena, ułatwiony dostęp do pornografii czy zanik relacji interpersonalnych w świecie realnym.

Dla niejednego Internet stał się całym światem. Tam mają znajomych, zdjęcia, mapy, dokumenty, pieniądze, tam szukają odpowiedzi na wszystkie pytania, stamtąd czerpią rozrywkę. Wyczekują dużych aktualizacji ulubionych gier, systemów operacyjnych, czekają na nowe modele iPhonów. Bez telefonu są nieporadni jak dziecko we mgle.

Wierzymy w chmurę, że nasze pliki nigdy tam nie zginą i nigdy nie nastąpi awaria. Nie hostujemy już własnych stron www – mamy strony na Facebooku. Bezmyślnie pobieramy i uruchamiamy randomowe pliki z sieci, bo antywirus i tak nas ochroni. Z VPN-em czujemy się całkowicie anonimowi i chronieni przed hackerami. Nie odczuwamy potrzeby zrozumienia technologii z których na co dzień korzystamy – skoro korzystają z nich miliony, to z pewnością można na nich polegać!

Techsolucjonizm odwraca uwagę społeczeństwa od rozwiązań innych niż technologiczne, nawet gdy są one lepsze. Tym samym, podważa zdroworozsądkowe i trzeźwe spojrzenie na problem. Doskonale obrazuje to unijny projekt Chat Control: https://mastodon.internet-czas-dzialac.pl/@icd/112642835663458707

Jaki problem próbujesz rozwiązać?

Nawiasem mówiąc, fakt istnienia w Polskim kraju Ministerstwa Cyfryzacji potwierdza tezę, że cyfryzacja jest jednym z wypowiedzianych celów funkcjonowania państwa. Cyfryzacja, jako cel sam w sobie, jest bezwartościowa. Jak wszystko, tak i cyfryzacja powinna być jedynie narzędziem do rozwiązania konkretnych problemów.

Jeżeli poszukuje się problemu do rozwiązania za pomocą np. AI (lub czegokolwiek innego), to istnieje duża szansa, że to „rozwiązanie” zaowocuje stertą nowych problemów. Najpierw uświadamiamy sobie istnienie problemu, a dopiero potem szukamy rozwiązania. Rozwiązanie nie powinno być podyktowane modą, a indywidualnymi potrzebami po przeanalizowaniu wszystkich „za” i „przeciw”. Warto też od czasu do czasu przypomnieć sobie postawione cele i sprawdzić, czy wciąż są realizowane.

Na przykład media społecznościowe: z założenia miały łączyć ludzi, pomóc pozostać w łączności na odległość. Czy tak jest w twoim przypadku? Czy czujesz, że wnoszą coś wartościowego do twojego życia? Pamiętaj, masz tylko jedno życie. Trzymaj się tego, co daje ci prawdziwe szczęście i satysfakcję, a odrzuć to, co wywiera na ciebie szkodliwy wpływ.

 
Read more...

from Privacy Matters

Why you won't find me on WhatsApp and why you shouldn't use it yourself? For one simple reason: there's a better alternative called Signal. That's it. I could probably stop here and call it a day.

However, for those of you who need a little more persuasion I've got a few more reasons to switch.

  1. Signal is a non-profit and it's been around for many years now. Thus, you can safely assume that it will be here for many years to come. In other words, it's a stable platform that won't leave you stranded.
  2. As opposed to WA, Signal is open source and its end-to-end encryption is a gold standard in the industry.
  3. Signal doesn't really collect metadata.
  4. Signal does not offer a cloud backup, which is actually a good thing. WA nags users to enable backups that are often unencrypted. This, in my opinion, undermines the whole idea of E2E encrypted messaging.
  5. Coming back to point 1, Signal doesn't have any incentive to collect your data as it's funded by its users. I gladly donate to the project each month and I'd like to encourage you to do the same. This way we can keep Signal independent from Big Tech.

I think these reasons alone should be enough to try out Signal. Obviously it's not the only secure messenger out there. But it's one of the most user-friendly options available atm. The more people who sign up, the better off we'll be as a society.

 
Czytaj dalej...

from Przemyślenia Anedroida

Hmm, na chwilę obecną zebrałem 10 wyświetleń. Być może nabiłem ich sobie sam, sprawdzając raz po raz, czy wygląda ok. Mimo to sam nie przeczytałem swoich wypocin w całości – zabrakło mi odwagi. Zresztą... co by to dało? Nie ma co żyć przeszłością, trzeba działać, iść naprzód...

Lubię Steve'a i Annie Chapman – to znaczy ich muzykę, nie znam tych ludzi osobiście. Tych kilka albumów, które wydali, powstawało w latach 80' i 90' XX w. Ich muzyka poświęcona jest tematom miłości, rodziny, małżeństwa oraz relacji człowieka ze Stwórcą. Nie wiem nawet, jakiego konkretnie są wyznania, ale jeżeli żyją zgodnie z tym, co śpiewają, muszą być wspaniałymi chrześcijanami.

Pobrałem i otagowałem wszystkie ich albumy, jakie udało mi się znaleźć:

  • A Man And A Woman
  • Circle Of Two
  • Precious Moments
  • Times And Seasons
  • This House Still Stands
  • Guest of Honor
  • The Ships Are Burning oraz album pt. „Steve & Annie Chapman” (pierwszy, najstarszy).

Dzięki temu mogę ich słuchać offline i nie zużywać danych mobilnych ani spowalniać sobie łącza.

Kilka z tych piosenek znam na pamięć lub w znacznej części:

The Good Years – opowiada o małżeństwie, które na początku nie miało zbyt wiele, ale bardzo się kochało. Pewnego dnia, on oświadczył, że gdy kiedyś będzie bogaty, będzie jej kupował wiele fajnych rzeczy. Z czasem pragnienie zdobycia bogactwa ziściło się. Mają teraz duży dom i 3 samochody. Jednak prawie ze sobą nie rozmawiają. Coś się skończyło. I dziewczyna owszem, dostaje mnóstwo fajnych rzeczy, jednak najchętniej sprzedałaby je, gdyby mogło to przywrócić ich dobre lata, kiedy się kochali.

The Greatest Gift – mówi, że nie warto pokładać nadziei w bogactwach tego świata, ponieważ one przeminą. Jest jednak dar, który można ofiarować swoim dzieciom, a który nigdy nie przeminie, lecz trwać będzie wiecznie: życie dla Chrystusa, znajomość PANA.

Turn Your Heart Toward Home – wyraża tęsknotę i żal ojca za synem marnotrawnym, który odszedł zbuntowany i nie ma go już długi czas. Jednak podobnie jak ojciec pragnie, by jego syn wrócił do domu, są też ojcowie i matki, które odchodzą, zajęci własnymi sprawami. W końcu, są też tacy, którzy nigdy nie odeszli, lecz tak naprawdę w ich sercach od domu dzieli ich wiele mil. Może być tak, że jedynym, który o tym wie, jest Ojciec w Niebie...

Two Children – dwoje dzieci w dzieciństwie doświadczało przemocy w rodzinie ze strony ojca, oboje tak samo. Oboje dorośli, jednak z jakiegoś powodu jedno z nich po kres życia pogrążone jest w zgorzknieniu, podczas gdy drugie wręcz przeciwnie – promienieje radością. Cała tajemnica leży w przebaczeniu i zostawieniu złych wspomnień za sobą.

Seasons Of A Man – opowiada o przemijaniu, o kolejnych okresach życia człowieka, porównując je do pór roku. Mija wiosna, lato, jesień i nadchodzi zima – dni są zimne i gorzkie. Są problemy z pamięcią, z chodzeniem, człowiek żałuje, że młodość już przeminęła, jednak... nie wszystko stracone. Wszak po zimie znów nadchodzi wiosna, która tym razem, będzie trwać na wieki.

Nie jest to muzyka, jaką lubi słuchać młodzież. Nie jest ani głośna, ani popularna, ani nie zawiera wulgaryzmu. Nie ma w niej nawet cienia nastroju buntu, pogardy, zmysłowości... wybaczcie skojarzenia. Musicie wiedzieć, że sam klasyfikuję się jako młodzież. Mam 20 lat, studiuję na uniwersytecie. Czuję się pod wieloma względami inny od moich rówieśników. Nie pociąga mnie palenie, picie, imprezy. Czuję się mocno związany emocjonalnie ze swoją rodziną: tatą, mamą, babcią, młodszą siostrą...

W chwilach samotności, gdy przebywam w swoim pokoju w akademiku, ta muzyka dodaje mi otuchy. Zdarza się, że powoduje u mnie wzruszenie, a nawet łzy. Nawet teraz, gdy piszę te słowa, z tęsknotą w sercu wspominam tych, których zostawiłem aż do piątku. Jestem samodzielny, potrafię sobie poradzić z nauką, z zakupami i załatwianiem spraw. Po prostu brakuje mi ich. W moim systemie wartości rodzina zajmuje 2 miejsce, edukacja – dopiero 5.

Nie jesteśmy idealni. Faktycznie, wiele brakuje nam do ideału. Ale drodzy czytelnicy, czy znacie jakąkolwiek rodzinę, w której nie ma żadnych problemów? W której wszystko idzie jak po maśle? Chciałbym, ale niestety takich rodzin nie ma.

Jeśli jest coś, do czego chciałbym was zachęcić, to do dbania o swoje rodziny, do cenienia ich i stawiania w swoim życiu ponad karierą zawodową. Czy w życiu naprawdę chodzi o odniesienie sukcesu? Czy jest on wart poświęcenia relacji z żoną i z dziećmi, których wychowają koledzy, telewizja i Internet? Czy naprawdę pieniądze potrafią uczynić człowieka szczęśliwym? Posłuchajcie, co Steve i Annie Chapman, mają nam do powiedzenia.

 
Read more...

from Przemyślenia Anedroida

Źle zaczęliśmy znajomość. URL https://writefreely.pl/anedroid powinien prowadzić do przemyśleń Anedroida, a nie do „oficjalnego” przewodnika. Do przewodnika powinien prowadzić URL https://writefreely.pl/przewodnik. Nie popełnię już drugi raz tego błędu z kanałem wideo na PeerTubie.

Gdybym chciał teraz zaktualizować link – mógłbym po prostu przenieść stare wpisy pod nowy adres (/przewodnik), a w miejsce starego (/anedroid) zbudować nowy blog (ten). Tylko, że jest jeden problem: do mojego bloga linkują inne strony. Jestem odpowiedzialny za to, aby https://writefreely.pl/anedroid prowadziło do Przewodnika po alternatywnym internecie. Nie mogę psuć linków. Będzie brzydko, ale przynajmniej stabilnie.

To samo mogę powiedzieć o tzw. slugach w URL-ach. Początkowo nie dbałem o ich zwięzłość. Nie mogę ich jednak zaktualizować (chyba, że jakimś sposobem udałoby mi się uczynić przekierowanie). Oto aktualna lista linków do wpisów z przewodnika ułożona w kolejności chronologicznej:

Jak widzicie, dopiero od Delta Chat postać linków uległa skróceniu. Bo w końcu to jest tematem czy sednem wpisu, tytuł to tylko okładka, ma przyciągnąć uwagę, i może się zmienić. Link nie. Zrozumiałem to dopiero po czasie.

Jednak dla zachowania ciągłości, czuję się w obowiązku zachować je tak jak są.

Widzicie, jestem perfekcjonistą. Przykładam dużą dbałość do detali w swojej pracy, a niedoskonałości wywołują we mnie uczucie dyskomfortu. Chwilami perfekcjonizm utrudnia mi zobaczenie szerszego obrazu. Nawet w tej chwili poprawiam ostatnie zdanie, tak aby lepiej brzmiało, zamiast myśleć o tym, co dalej napiszę. Programowanie, którego uczę się od lat, totalnie mi nie wychodzi, rozjeżdżam się gdy mam napisać konkretny program. Trudno mi porzucić wstępne założenia implementacji, nawet gdy okażą się one błędne. Dlatego też czuję, że nie mam nic, czym mógłbym się pochwalić. Przyznaję się do winy.

Dobrym pomysłem okazało się zaprojektowanie spisu treści. W przyszłości planowałem go rozbudować o podział na kategorie i tagi, nie tylko wg daty. Ten blog miał stać się swoistym wiki poświęconym alternatywnemu internetowi.

W sekcji „o przewodniku” widnieje 6 zasad, założeń, które postawiłem sobie, pisząc tego bloga. Dla mnie osobiście są one czymś więcej niż tylko wytycznymi, mającymi utrzymać przewodnik w ideologicznych ryzach. Sam stosuję je w praktyce, podejmując decyzje, jakiego... narzędzia będę używał.

  1. Krytyczne spojrzenie na technologię. Nie ulegamy pułapce technoentuzjazmu, lecz przyglądamy się zarówno korzyściom jak i zagrożeniom. Ostateczna decyzja, czego będziecie używać, należy oczywiście do Państwa.
  2. Korporacjom mówimy absolutne NIE. One miały już swoją szansę i wielokrotnie zawiodły nasze zaufanie. Internet korporacji już widzieliśmy – nie zdał egzaminu.
  3. Niezależność od twórcy kodu. Tylko wolne i otwarte oprogramowanie (FOSS) jest pod kontrolą społeczną i może być ulepszane oraz modyfikowane do woli, aby jak najlepiej wykonać swoją pracę. Nie polecamy żadnych programów o restrykcyjnych licencjach lub niejawnym kodzie.
  4. Decentralizacja komunikacji. Nie polegamy na jedynym pośredniku, ponieważ może zawieść. Stawiamy na technologię niezależną od pośrednika.
  5. Prywatność jest ważna. Kiedy to możliwe, korzystamy z szyfrowania, aby zachować kontrolę nad tym, komu co udostępniamy. Używamy narzędzi, które na nas nie donoszą.
  6. Rozwijamy kompetencje cyfrowe. Czynimy z osób nietechnicznych osoby techniczne. Uczymy odpowiednio dobierać narzędzia i metody, rozumieć skutki swoich działań oraz naturę i przyczyny problemów.

Tak więc nie rzucam się z ekscytacją na nowinki jak AI, web3, kryptowaluty, mObywatela (jakkolwiek niecodzienna nie byłaby to kombinacja), lecz do każdej nowej rzeczy podchodzę z ostrożnością, starając się najpierw zrozumieć, czym naprawdę jest i w jaki sposób działa. Zdobycie przez to mojego zaufania wymaga czasu, poznania słabych i mocnych stron i ogólnej oceny wpływu tego czegoś na moje życie. Z drugiej strony, niewiele czasu potrzeba, by to zaufanie podważyć. Wystarczy jeden-dwa niefortunne incydenty sugerujące nieszczerość, dajmy na to, organizacji wobec opinii publicznej czy też ignorowanie istotnych problemów, i istnieje duża szansa, że będę tego unikał i jeżeli tylko będę miał taką możliwość, wybiorę coś innego.

To właśnie miałem na myśli, pisząc o zaufaniu wobec korporacji. W przeszłości poświęcałem wiele czasu, obnażając przed, że tak to ujmę, pospolitym tłumem niewykształconych użytkowników świata realnego, o szkodliwości Big Techu i jego licznych przewinieniach. Prowadziłem stronę internetową z linkami do artykułów anty-googlowych (w jeszcze bardziej zamierzchłej przeszłości byłem jego wielkim fanem, dopóki w mojej świadomości nie zaszła drastyczna, choć niegwałtowna, lecz trwająca pewien czas zmiana). Gdziekolwiek natknąłem się na niepochlebny nagłówek „Google zrobił to, czy tamto”, od razu dodawałem go do listy. Drugim „ulubieńcem” (w sarkastycznym tego słowa znaczeniu) był Facebook, zwący się w dniach współczesnych autorowi „Meta” (od metawersu, kolejnego „przełomowego” projektu mającego na celu, jak można się domyślać, zarobienie dużych pieniędzy).

Skoro mowa o Facebooku, wiedzieliście, że od jakiegoś czasu wykorzystuje wasze posty jako dane treningowe do swojego AI, zgoda jest domyślnie „na tak” (opt-out, to się chyba tak nazywa), a odmawiającym jeszcze każe się z tego faktu tłumaczyć – i wtedy może, może uzna naszą prośbę? Nie łudziłbym się jednak, że zostanie ona wzięta pod uwagę – dane i tak trafią do bazy treningowej. Tak uważam i nie wierzę Facebookowi na słowo. Nie wierzę też, że gdy zapłacę za brak spersonalizowanych reklam, przestaną mnie śledzić. Ze sprzedaży moich danych osobowych zyskają znacznie więcej, niż te marne, w przeliczeniu na polskie, jakieś 70 zł.

Skoro mowa o Facebooku, wiedzieliście, że Anedroid tak jak każdy normalny człowiek posiada na nim konto? (linka nie dam, sorry). Mało tego, są na nim jego zdjęcia! Oto treść mojego ostatniego wpisu, z 1 września br.:

Drodzy, to już 1 września. Przypominam, że z końcem tego roku – czyli już za 4 miesiące – usuwam swoje konto na Facebooku. Tak więc jeśli ktokolwiek chciałby złapać ze mną kontakt (telefoniczny, mailowy, przez komunikator), radzę tego nie odwlekać, bo potem może być ciężko. Zainteresowanych proszę o wiadomość bezpośrednią na Messenger.

Ależ sensacja, no chyba gościowi już kompletnie odbiło! Usuwać Facebooka? Odcinać się od przyjaciół, rodziny?! Zgadnijcie, ile reakcji zgarnąłem pod tym postem: okrągłe zero. Jak sądzę, znajdą się tacy, którzy czytając te słowa pomyślą, albo być może nie tylko pomyślą, że tak właśnie wyglądają moje relacje ze światem realnym, że jestem jakimś „odklejeńcem”, „odludkiem”. Dla tych osób specjalnie przygotowałem inną teorię:

Tak działa Facebook. Gdy piszesz, że odchodzisz, albo że istnieje szanująca prawa użytkowników konkurencja, albo w ogóle o czymkolwiek, co w jakiś sposób mogłoby zaszkodzić jego biznesowi, ten zrobi wszystko, byś jedyną osobą, jaka zobaczy ten post, był ty. Na poparcie swojej teorii dodam, że w świecie realnym nie jestem tak olewany.

...a więc jednak pojechałem po Facebooku. A myślałem, że mimo wszystko do tego nie dojdzie. Nie macie, ludzie, pojęcia, jakim za przeproszeniem, wrzodem na tyłku, jest dla mnie Messenger oraz WhatsApp, oraz ludzie przekonani, że Facebooka to przecież każdy ma. A jak nie ma, to jest nie normalny, bo kto by nie chciał się socjalizować? Jak wczoraj napisałem swojemu znajomemu ze studiów (na Signalu):

Choć w przypadku social mediów i komunikatorów warto zauważyć, że wiele osób posiada je z przymusu, pod wpływem presji społecznej – bo są tam znajomi, których znajomi też tam siedzą, i ich znajomi też, i tak jeden na drugiego oddziałuje jak grawitacja. Jeden używa Facebooka bo lubi, a drugi, bo musi. Tym bardziej, że niektórzy uważają posiadanie tam konta za pewnik i nie ułatwiają tym życia osobom, które chciałyby inaczej. Pracodawcy wymagają tego od pracowników, szkoły od uczniów, koledzy od kolegów... Z kolei Meta stawia przed użytkownikiem stos wymagań, które ten musi zaakceptować.

Wspomniany efekt grawitacyjny nazywa się „efektem sieci” i faktycznie stanowi psychologiczną barierię i siłę napędową spółki Zuckerberga, a właściwie każdej większej spółki, która w swoich dobrych czasach zdołała wytworzyć wokół siebie wystarczająco silne pole grawitacyjne. Potem może sobie robić co chce, balansować na granicy tego co legalne, a etyczne, a czasami ją przekraczać w imię „wyższego dobra” (którym jest pieniądz, oczywiście).

Również Apple, Microsoft, Amazon, czy Netflix, mają sporo na sumieniu. Dlaczego więc w przewodniku prawie o nich nie wspominam? Bo wiem, że ludzie i tak nie chcą o tym słuchać. Ostatecznie celem jest uświadomienie ludzkości istnienia alternatyw – do migracji dojdzie, gdy poczują taką potrzebę. Jestem już zmęczony nieustającym tłumaczeniem wciąż na nowo tego samego, z tak miernym skutkiem, oraz przekonywania ich, dlaczego powinni dbać o prywatność. Trochę się poddałem, muszę przyznać. Teraz chcę po prostu, abym przynajmniej ja mógł sobie bez przeszkód używać takiego oprogramowania, jakie chcę. Ale gdy szkoła, uczelnia czy znajomi wymuszają na mnie uczestnictwo w tym szalonym cyrku... słów mi brakuje. I nie wiem, co odpowiedzieć i ile.

A skoro mowa o prywatności, to nie tak, że żyję w ciągłym strachu, że ktoś czegoś o mnie się dowie. Mam świadomość, że danych, które raz pójdą w obieg już nie wycofam. W praktyce nie zastanawiam się zbyt wiele, co ci „oni” z tymi danymi zrobią. Po prostu dla zasady (zasady nr 5, prywatność jest ważna), co mogę – szyfruję, czego nie muszę – nie podaję. Jak nie puszczę danych w obieg, to nie ma czym się martwić, proste. Równie proste jest zainstalowanie w przeglądarce uBlock Origina, instalacja Linuxa, zmiana przeglądarki na nieszpiegującą... robi się to tylko raz. I nie zapomnijcie o menedżerze haseł!

Mam w fediverse znajomego – Oliwiera Jaszczyszyna – który niejednokrotnie na łamach swojego bloga, podobnie jak ja, narzekał na Big Techy, na Facebooka i na, za przeproszeniem, tępy tłum, do którego nic nie dociera (choć może kiedyś dotrze, kto wie?), jak również wskazywał na problem dyskryminacji cyfrowej. Kilka razy linkowałem do jego artykułów, ponieważ, trzeba przyznać, jego uwagi są bardzo trafne. On ma jeszcze siłę krzyczeć. Ja – coraz mniej. Mimo wszystko otuchy dodaje mi świadomość, że jest taka osoba, która potrafi mnie w tej kwestii zrozumieć.

...co z obiecanym filmem, zapytacie. Dlaczego nic nie piszę? Byłem na wakacjach. Odpoczywałem. Zwiedziłem polskie góry, Tatry. Spędziłem ten czas z bliskimi memu sercu osobami, z którymi jestem mocno związany emocjonalnie. Nadal chcę prowadzić ten projekt, pomimo również innych niedoskonałości niż tylko wygląd linków, który jakby się postarać, można olać. Chcę mieć na niego czas, a tu zaczyna się rok akademicki. Znowu mnie przygniotą jakimiś ciężkimi zagadnieniami i będę kuł do egzaminu, żeby dostać 3. Rozważałem też pomysł założenia podcastu – jak Internet. Czas działać!. Wymagałoby to ode mnie zdecydowanie mniej nakładu pracy niż prowadzenie kanału wideo, ale – umówmy się – mniej osób słucha podcastów niż ogląda filmów. Na podcaście nie wszystko też można pokazać... Właściwie, nic nie można pokazać, a w przypadku uczenia świata alternatywnego internetu, jednak by się przydało.

Jako że lubię pisać, a limit znaków na Mastodonie bywa zbyt mały, posty zbyt ulotne, interfejs niesprzyjający dłuższym formom wypowiedzi... stąd pomysł, zby zamiast tego przelać to na jakiegoś bloga. Taki rodzaj autoterapii, jaka każdemu by się przydała.

I cóż, zbliżamy się do brzegu. Użyłem tutaj sporo, jak na mój język, ostrych słów. Wulgarny język w czasach szkoły średniej był u mnie czymś normalnym, jednak z pełną świadomością zaniechałem tego paskudnego nawyku. Nieraz jeszcze łapię się na tym, że w myślach powiem jakieś brzydkie słowo, ale zawsze w takich momentach staram się wyrazić swoją frustrację w sposób bardziej... alternatywny. Do zobaczenia.

 
Read more...

from Tomasz Dunia - to3k

Na wstępie chciałem szczerze przeprosić za to, że WriteFreely Polska było niedostępne przez ostatnie 24 godziny! Na szczęście wygląda na to, że już wszystko wróciło do normy. Jeszcze ustalam co się stało wraz z Piotrem Sikorą z Fundacji Technologie dla Ludzi (FTdL), na której infrastrukturze stoi fizycznie ta instancja. Znając przyczynę problemów trzeba będzie także ustalić co należy zrobić, aby taka sytuacja się nie powtórzyła.

 
Czytaj dalej...

from Privacy Matters

So this is a new home for my blog. Since it's a side project and I don't really write that often I decided to move to a shared writefreely instance. The move itself was a very smooth process so I can't complain. The only issues are my stats and follower count. Both metrics have been reset. I guess I'll have to write more often ;) Perhaps (even) shorter posts will do the trick? Only time will tell. In the meantime: feel free to follow this blog on the fediverse and spread the word!

 
Czytaj dalej...

from arkadiusz durszlak

Wpis ukazał się 14.06.2024

Wracam z mojej pierwszej konferencji Perspektywy Women in Tech w Warszawie pełen dobrej energii (spowodowanej głównie prowadzonymi przeze mnie warsztatami, ale o tym potem) oraz z głową pełną przemyśleń, które postanowiłem przelać “na papier”.

Dla kogo jest konferencja Women in Tech?

Jestem w trakcie słuchania audiobooka “Niewidzialne Kobiety” Caroline Criado-Perez i bez przerwy polecam ją wszystkim wokół (zwłaszcza facetom!), czułem podskórnie więc, że konferencja Women in Tech znalazła mnie w dobrym momencie mojego życia.

Pozostawia mnie to jednak z pytaniem – jak rozwiązać paradoks takich konferencji? Takich, czyli przez kobiety, dla kobiet, z kobietami w roli głównej, ale nie chcąc jednocześnie tworzyć nowych baniek. Bo nie o stworzenie kolejnej bańki przecież chodzi, a o włączającą przestrzeń, gdzie bez uprzedzeń i z równymi szansami kobiety mogą być uczestniczkami zmian w świecie technologii, a nie jedynie milczącymi obserwatorkami, lub, co gorsza, uczestniczkami, ale pomijanymi na kartach historii. Z jednej strony więc chciałbym, żeby (podobnie jak czytelników “Niewidzialnych Kobiet”) na Women in Tech było więcej mężczyzn – uczestników, którzy będą mogli poznać perspektywę kobiet w technologii. Z drugiej jednak strony kobiety mają całkowite prawo do stworzenia bezpiecznej przestrzeni, w której (w końcu) mogą same ustalać reguły gry.

O czym w ogóle jest ta konferencja?

Byłoby manipulacją z mojej strony, gdybym zostawił opinię o Perspektywach jako wartościowym feministycznym spędzie, gdzie możemy posłuchać o wyzwaniach kobiet w świecie technologii.

Perspektywy Women in Tech to jednak przede wszystkim duża, wartościowa, branżowa konferencja traktująca o technologii w ogóle. Motywem przewodnim tegorocznej edycji jawił się nowy buzzword, który (wieszczę) będzie coraz częściej gościł na naszych stołach, aż do momentu, kiedy zacznie nam wyskakiwać z lodówki. Buzzwordem tym jest:

Quantum

Czyli “kwantowy”.

Nota poboczna: CEO konferencji, dr Bianka Siwińska, we wstępie bardzo mocno podkreśliła, że po zeszłorocznym hajpie organizatorki były znudzone i zmęczone “AI”, które zostało w poprzedniej agendzie odmienione przez wszystkie przypadki. No cóż, chyba jednak niedostatecznie, ponieważ w tegorocznej bez mała trzecia część wszystkich sesji dotyczyła sztucznej inteligencji właśnie (włączając w to dwie, świetne, swoją drogą, sesje mężczyzn-celebrytów, popularyzatorów nauki, czyli Tomasza Rożka i Andrzeja Dragana).

Słowa krytyki

To była moja pierwsza tak duża konferencja branżowa. Za duża. Organizatorki szacowały obecność aż 10 tysięcy osób! Pomimo tego, że warszawska przestrzeń EXPO XXI była w stanie bez problemu obsłużyć taką liczbę osób, nie obyło się bez dużych kolejek w niektórych miejscach oraz duchoty w przestrzeni targowej.

Sesje były bardzo nierówne. To trochę przypadłość dużych konferencji, gdzie na scenach w większości można zobaczyć sponsorów wydarzenia, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że atrakcyjność sesji nieraz była odwrotnie proporcjonalna do atrakcyjności jej nazwy.

Warte odnotowania jest także, że sesje typu “Szpilki na Marsie” czy “Nie tylko gotowanie” wzbudziły we mnie tylko zażenowanie i nie zachęciły mnie w żadnym stopniu do ich zobaczenia. O wiele bardziej przemawiały do mnie historie naukowczyń pracujących przy Wielkim Zderzaczu Hadronów czy profesorki Uniwersytetu Warszawskiego budującej komputer kwantowy oraz to, z jakimi wyzwaniami mierzyły się w przeszłości jako kobiety w świecie technologii.

Jeśli konferencja, to na pewno networking?

No właśnie tak średnio, bym powiedział, cytując klasyka. Do networkingu, czyli poszerzania swojej siatki kontaktów ani szczególnie nie zostałem zachęcony, ani nie było ku temu sposobności przez skalę tego wydarzenia.

Ostatnia rzecz, która mnie uwiera, to polityka. Rozumiem, że wsparcie polskiego rządu jest ważne na tego typu wydarzeniach, wysyła to mocny sygnał o strategii i priorytetach. Spójrzmy jednak na listę osób otwierających wydarzenie i odpowiedzmy sobie w milczeniu, czy to na pewno najlepszy dobór postaci:

  1. Krzysztof Gawkowski, Minister Cyfryzacji
  2. Barbara Nowacka, Ministra Edukacji
  3. Mark Brzezinski, Ambasador USA w Polsce (?)
  4. Olga Leonowicz, aktywistka równościowa
  5. Katarzyna Kotula, Ministra Równości
  6. Anna Clunes, Ambasadorka Wielkiej Brytanii w Polsce (??)
  7. Maciej Gdula, Podsekretarz Stanu (???)
  8. Bianka Siwińska, CEO Perspektywy Women in Tech

Co mnie najbardziej zaskoczyło?

Brak kolejek do toalet. Serio! Temat rzeka, ale zamiana wszelkich toalet w miejsca “gender neutral” ewidentnie wpłynęły korzystnie na przepływ osób korzystających z WC. Można by się przyczepić, że zamiana zarówno męskich jak i damskich toalet w “gender neutral” to nieodrobiona lekcja z feminizmu (piszę z przymrużeniem oka do osób, które czytały “Niewidzialne Kobiety”), ale tutaj po prostu zdało to egzamin.

Druga rzecz – szczególny nacisk na aspekt ekologiczny. Już nie zeroemisyjna, a nawet offsetująca ślad węglowy z nadwyżką konferencja oferowała wyłącznie wegańskie i wegetariańskie jedzenie, gdzie ze świecą było szukać plastiku (ale to już chyba standard, prawda?)

A warsztaty, o których wspominałem na początku?

Były to warsztaty projektowe dla programu LeaderSHEp Academy, gdzie grupy dziewczyn podjęły wyzwania stworzenia rozwiązań (nie tylko cyfrowych) odpowiadających na potrzeby dzisiejszego świata w ramach agendy Tech for Good.

Problemy, nad którymi pracowały, były złożone, nieraz bardzo trudne, wymagające wsparcia mentorskiego (od tego też tam byliśmy), ale w imponujący sposób otworzyły swoją kreatywność i dochodziły do całkiem nowych pomysłów na naszych oczach.

Czy pojadę za rok?

Odpowiem krótko – jeśli miałbym wydać 800 zł na bilet, pewnie żałowałbym wydania tych pieniędzy. Dzięki temu, że bilet otrzymałem od mojego pracodawcy oraz miałem przyjemność prowadzić warsztaty, odwiedzenie konferencji było zdecydowanie miłym dodatkiem.

Jednocześnie jednak polecam odwiedzenie Perspektyw Women in Tech każdej osobie, żeby wyrobiła sobie zdanie na temat tego wydarzenia sama.

 
Czytaj dalej...

from arkadiusz durszlak

Wpis ukazał się 16.10.2023

Ręka wrzucająca głos do urny wyborczej

Zamiast wstępu…

…disclaimer. To była moja pierwsza praca w komisji, więc proszę potraktować moje doświadczenia mocno subiektywnie. Wiem, że praca różni się w zależności od obwodu (liczba osób uprawnionych do głosowania) oraz doświadczenia osób członkowskich. Mój punkt wyborczy był dość spory jak na nasze 150-tysięczne miasto – trzy komisje w jednym lokalu, każda przyjmowała ok. 1200-1400 uprawnionych do głosowania. Komisja składała się z dziewięciu osób.

Pomimo moich dość mocnych przekonań politycznych, starałem się być obiektywnym obserwatorem procesu. Wypełniając swoje obowiązki (nie powiem, sumiennie) patrzyłem na całe wydarzeniem również przez pryzmat mojego zawodu – projektanta UX, może wchodzącego w rejony Service Designu, do czego przejdę w dalszej części.

Człowiek bez szkolenia

Powód dla zgłoszenia się na członka komisji był prosty – był to jeden z przywilejów systemu demokratycznego, którego jeszcze nie przetestowałem na własnej skórze. Postanowiłem sprawdzić z czym to się je, jakie są możliwe pola do nadużyć (o tym na końcu) i w jaki sposób praca komisji wyborczych jest kontrolowana przez PKW czy też organizacje (spoiler alert: praktycznie w ogóle).

Krótka historia o tym, jak (nie) zostałem przeszkolony: urząd miasta wysłał powiadomienie o powołaniu mnie na członka komisji wyborczej na błędny numer telefonu, przez co ominęło mnie całe szkolenie na żywo. Wszystkie materiały (ok 200 stron) otrzymałem mailowo, bez zweryfikowania faktu zapoznania się z nimi. Ot, całe szkolenie.

Nie chcąc ujawniać się szczególnie ze swoimi sympatiami politycznymi zgłosiłem się z listy rezerwowej komisarza okręgowego – co oznaczało, że na liście widniałem jako “uzupełnienie”, bez podania komitetu wyborczego danej partii, jak miało to miejsce w przypadku pozostałych.

No to, który jest członkiem którego

Tutaj było moje pierwsze zaskoczenie. Otóż po kilku godzinach okazało się, że przewodniczący komisji, który rzekomo był wystawiony z KW Trzeciej Drogi, wcale nie był od nich. Pani wiceprzewodnicząca, z ramienia KW Konfederacji, z Konfederacją nie miała nic wspólnego. Podobna sytuacja miała miejsce z koleżanką z ramienia KW PiS oraz kolegi z KW Antypartii. Jak to możliwe?

Sam do końca nie wiem. Nie chciałem pytać wprost, ale pokątnie udało mi się uzyskać informację o tym, że osoby zapisywały się do komisji “przez znajomych” i sami nie do końca wiedzieli z ramienia którego Komitetu Wyborczego wylądują w komisji. Co to w praktyce oznacza? Że w mniejszych okręgach do jednej komisji może dostać się grupa znających się wcześniej osób, które mogą podzielać swoje poglądy polityczne, co przeczy zasadzie bezstronności komisji. Nie mówię, że to łatwe, ale da się. Serio, tego nikt nie sprawdza.

Jak wielu rzeczy zresztą, związanych z samym przebiegiem wyborów.

Paczki z makulaturą

Pierwsze wrażenia

PKW wysłała do nas makulaturę i wytyczne. To tyle. Cała reszta zostaje po stronie komisji.

To, jak lokal wygląda (ustawienie stanowisk w przestrzeni, urny etc.) było zależne od miejsca, w którym wybory odbywają się od wielu, wielu lat. Natomiast cała organizacja pracy komisji leżała już po naszej stronie.

Podział obowiązków, rozdział list wyborców na poszczególne stanowiska (oraz ich ilość), opisanie stanowisk, sposób wydawani kart, zliczanie frekwencji etc. – to wszystko musieliśmy wypracować sobie sami. O ile w pierwszych fazach pracy nie było to problemem, o tyle w tych ostatnich potrafiło stanowić już dość konkretną przeszkodę w obliczu niektórych wyzwań.

Tutaj chciałbym poświęcić też chwilę, żeby – jak to mawiają korpomilenialsi – przekazać kudosy dla mojej drużyny. Trafiłem na gromadę naprawdę ogarniętych i sympatycznych osób, dzięki którym praca przebiegała – naprawdę – przyjemnie. Przewodniczący komisji pełnił tę rolę już ósmy raz z rzędu, a doświadczenie pracy jednej z członkiń pomogło nam usprawnić bardzo wiele małych i, wydawałoby się, błahych zadań.

Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się jak bardzo sposób pracy komisji wyborczej jest narzucony z góry, odpowiadam: minimalnie.

Trzy etapy pracy

Ogólnie etapy pracy w komisji podzieliłbym na trzy:

Etap 0: Szkolenie

Wcześniej wspomniane szkolenie na żywo (na którym nie dane mi było być, ale usłyszałem, że było stratą czasu) oraz / lub przez zapoznanie się z materiałami. Na tym etapie również wybrano przewodczniczącego oraz wiceprzewodniczącą.

Nota poboczna: przewodniczący nie przechodzą żadnego szczególnego szkolenia. Spoczywa na nich większa liczba obowiazków oraz otrzymują większą zapłatę za swoją pracę.

Etap 1: Przygotowanie głosowania

Dzień przed wyborami, przez około trzy godziny zajmowaliśmy się ustaleniem logistyki samego dnia wyborów oraz rozpakowywaliśmy makulaturę z PKW. Używam słowa “makulatura”, bo faktycznie tym była dla mnie ta sterta paczek zapakowanych w szary papier, przewiązanych szpagatem, dostarczonych w workach jak z targu warzywnego. Dopóki nie zostały przybite pięczecie, to był po prostu papier.

Na tym etapie odbyło się również liczenie otrzymanych kart. Do sejmu, senatu oraz referendalnych. Jak bardzo to przyjemne zajęcia? Średnio, porównałbym je do przeliczania kartek w świeżo otwartej ryzie papieru. Każdy błąd w liczeniu musiał być weryfikowany kilkukrotnie. Po przeliczeniu wszystkich kart 4-5 razy podpisaliśmy protokół, w którym zgłosiliśmy nadwyżkę czterech kart wyborczych do Senatu.

Tak, te ogromne karty wyborcze do Sejmu liczy się bardzo nieporęcznie. Okropnie nieporęcznie. Zwłaszcza jeśli jest ich ponad 1000.

Etap 2: Przebieg głosowania

Początek dnia – ostemplowanie wszystkich kart.

Dalej prosta sprawa. Wszyscy, którzy głosowali wiedzą, jak pracuje komisja. Tutaj nie ma czarnej magii – trzeba być osobą otwartą, uśmiechniętą i empatyczną. Na wybory przychodzi cały przekrój społeczeństwa z całym dobrodziejstwem inwetnarza. Czasem trzeba pomóc, czasem trzeba być asertywnym, ale dopiero praca w komisji pokazała mi, jak bardzo moment głosowania potrafi być dla wyborców stresujący.

Naprawdę, ilość osób, która w momencice próby nie jest w stanie sobie przypomnieć swojego adresu była zaskakująca.

Do zadań w trakcie głosowania należy oczywiście pilnowanie porządku, sprawdzanie czy nikt nie wynosi kart, podliczanie frekwencji co kilka godzin – luźne tematy.

Pod koniec dnia trzeba było domówić po kilkaset pakietów wyborczych do Sejmu i Senatu z powodu nie przewidzianej wcześniej frekwencji (na koniec dnia w naszej komisji – ponad 81%!), co spowodowało też dodatkowe bóle głowy później, ponieważ nie było wytycznych jak takie coś zaraportować w zsumowaniu kart.

Etap 3: Liczenie i raportowanie

Największa jazda, na którą nie byłem gotów. Po zamknięciu lokali wyborczych zaczyna się moment próby relacji społecznych członków komisji. Bo jest to moment, który w materiałach szkoleniowych jest opisany najmniej, a powinien być mu poświęcony conajmniej jeden duży rozdział.

Tutaj do zadań należało, w kolejności: 1. Zliczenie oddanych głosów do Sejmu i Senatu,osobno zliczenie głosów do Referendum 2. Zliczenie pozostałych, niewykorzystanych kart wyborczych (osobno Sejm/Senat, osobno Referendum) 3. Otwarcie urny i wyciągnięcie kart

⟶ Odtąd zaczyna się nasze autorskie podejście do procesu zliczania głosów, które nie jest nigdzie opisane

  1. Rozdzielenie kart na trzy grupy: Sejm, Senat, Referendum
  2. Oddzielenie kart ważnych od kart nieważnych
  3. Oddzielenie głosów ważnych od głosów nieważnych
  4. Posortowanie głosów nieważnych w zależności od powodu ich nieważności
  5. Rozdzielenie kart do głosowania do Sejmu na poszczególne listy
  6. Podsumowanie głosów na poszczególnych kandydatów
  7. I liczenie. Ilości oddanych kart, głosów nieważnych i kart nieważnych muszą się zgadzać z wcześniej podliczonymi z listy wyborców oddanymi głosami.
  8. Potem to samo Senat. (punkty 5-10)
  9. Potem to samo Referendum. I tutaj przystanek.

Liczenie referendum było wyjątkowo upierdliwe, ponieważ de facto nie istniało pojęcie “głosu nieważnego”. Nieważne były poszczególne odpowiedzi na pytania. W konsekwencji tego mogły być karty, na których odpowiedzi na pytania 2 i 4 były ważne, a na 1 i 3 już nie. W raportowaniu wszystkie te sytuacje należało opisać, ale zliczanie tego na podstawie kart zawierających wszystkie cztery pytania było już praktycznie niemożliwe.

Na szczęście jedna z koleżanek wzięła sprawy w swoje ręce i zliczyła te karty jakimś swoim magicznym systemem. Do teraz nie wiem jak, ale udało się. Sprawdzaliśmy jej liczenie, wszystko się zgadzało.

zdjęcie kartki z rozpisanym systemem liczenia głosów, skomplikowana tabelka (zdjęcie koleżanki, która zlicza nieważne głosy na poszczególne pytania w referendum)

Ostatnimi etapami jest zaniesienie protokołów do informatyka i wpisanie ich do systemu wyborczego. To jest moment, w którym system pokazuje kilkadziesiąt pól “na zielono, żółto albo czerwono:“. Co jest poświadczeniem, że w naszym liczeniu nie było błędów i matematycznie wszystko się zgadza.

Na samym końcu jeszcze tylko złożenie kilkdziesięciu podpisów na kilkunastu protokołach oraz zapakowanie wszystkiego. Praca manualna. Oczywiście, dostarczonego papieru brakowało, więc wykorzystywaliśmy papier z rozpakowanych paczek z dnia poprzedniego. Potem wszystko do worków, opisane, zaplombowane i zawiezione do urzędu miasta. Proste? Też tak myślałem, ale ten ostatni etap zajął nam ponad dwie godziny. Sposób, w jaki poszczególe zawartości pakietów mają być opisane jest bardzo (na klasyczną modłę urzędową) zagmatwany. Tutaj wjechało doświadczenie przewodniczącego, ale szczerze, nie mam pojęcia jak z tym opisaniem poradziły sobie mniej doświadczone osoby.

Koniec?

Tak, ale nie do końca. O 4:45, kiedy rozstawaliśmy się prawie o świcie, przewodniczący pożegnał nas słowami:

“Nie wyłączajcie telefonów dopóki wam nie napiszę, że wszystko gra, bo być może będe was ściągał do urzędu miasta po brakujące podpisy albo wyjaśnienia”

Urzędy potrafią “cofnąć” protokoły z powodu braku parafki jednego z członków komisji na jednej ze stron 12 protokołów, za wpisanie “–” zamiast “0” jeśli nie było oddanego głosu, za brak pieczątki na którejś z paczek (prawdziwe przykłady), więc samo oddawanie protokołów jest też bardzo stresującym momentem. Zwłaszcza, jeśli dobijasz do 26 godzin pracy bez snu i ciągle stoisz w kolejce.

Szczęśliwie, o 9:45 otrzymałem sms, że protokoły zostały przyjęte.

To są te przekręty, czy ich nie ma?

Powiem tak: nie wiem, ale się domyślam.

O ile w teorii bardzo ciężko jest nakłamać w liczbach na protokołach (tam wszystko się musi zgadzać i krzyżowo się weryfikuje na różnych stronach), o tyle w przypadku błędów w liczeniu głosów stosunkowo łatwo jest powiedzieć “ktoś pewnie wyniósł” i wpisać do protokołu w tej sposób.

Nasza komisja była sumienna i sprawdzaliśmy się nawzajem – kiedy brakowało nam jednej karty z wyborów do sejmu, liczyliśmy wszystko trzy razy i głos znaleźliśmy, ale równie dobrze mogliśmy zaraportować wyniesienie karty poza lokal wyborczy.

Jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której jakaś mała komisja niedoświadczonych w temacie osób zostaje przytłoczona osobowością osoby przewodniczącej, która narzuca swój sposób pracy, myślenia i zwyczajnie nimi manipuluje.

Nie chciałem szczególnie rozpisywać się na temat słynnego już pytania “czy życzy Pan sobie kartę do referendum”, ale rozumiecie, że jedną decyzją przewodniczącego można ustawić całą linię narracyjną członków.

Czy udałoby się w ten sposób wykręcić jakieś solidne matactwa wyborcze? Nie sądzę, ale pole do nadużyć definitywnie jest.

Mężowie i żony

Krótko wspomnę jeszcze o zewnętrznym kontrollingu, którego byliśmy przedmiotem (i bardzo dobrze!)

Podczas wyborów był z nami pan Mąż Zaufania z PiSu, bardzo leciwy pan, który w zasadzie przez pięć godzin siedział przy urnie i nie odezwał się ani słowem. Kiedy jedna z osób próbowała obok niego przejść z kartą referendum, kompletnie nie zareagował, na szczęście koleżanka w porę dostrzegła chłopaka, który tłumaczył się tym, że kartę pobrał przez przypadek i nie wiedział co z nią zrobić. Ale dietę pan pobrał i dobrze, niech będzie.

Podczas liczenia głosów była za to z nami dziewczyna z KOD (obserwatorka społeczna), która była ogólnie bardzo miła i w miłej atmosferze obywatelskiego porywu spełnialiśmy swoje obowiązki. To, co było dla mnie ciekawe to fakt, że na końcu wzięła protokół przewodniczącego i raportowała go do niezależnego systemu kontroli wyborów KOD. Dzięki temu organizacja będzie mogła porównać oficjalne dane danych okręgów z ich informacjami. Tam też koleżanka opisywała nasz sposób pracy, czy nie dopuszczaliśmy się nadużyć i – naprawdę szczerze – współczuła nam tego, jak bardzo PKW zostawia komisje okręgowe na pastwę losu.

Zanim zgłosiłem się do pracy w komisji sam rozważałem opcję bycia mężem zaufania lub obserwatorem społecznym, jednak ich ograniczone pole możliwości i wyłącznie rola obserwatorska mnie zniechęciła. Chciałem sobie ubrabrać łapy demokracją

Co z tym projektowaniem usług?

Schemat opisujący Service Design

Jest taka działka, starsza kuzynka UX Designu, nazywa się Service Design, czyli projektowanie usług. To jest ta działka, w której projektanci starają się sprawić, żeby wizyta w banku była przyjemna, żeby organizacja kolejek w urzędzie miasta była bez zarzutu lub żeby doświadczenie przebywania w szpitalu było możliwie najmniej dotkliwe. Mówimy tutaj o zaprojektowaniu doświadczenia osoby, która musi wykonać pewne zadanie w przestrzeni fizycznej.

No i cóż, życzyłbym sobie, żeby przy PKW powstała jednostka tak prężnie działające jak odpowiadające za mObywatela COI. Jednostka, która nie tylko projektuje doświadczenia osób głosujących poprzez odpowiednie zaprojektowanie przejrzystości instrukcji głosowania oraz samych kart, ale także zaprojektuje doświadczenie osób zasiadających w komisjach.

Uwierzcie mi, nabrałem empatii w stosunku do pracowników budżetówki. Wytyczne są absolutnie niejasne, nikt w żadnym momencie nie zastanowił się jak komisji można ułatwić pracę liczenia głosów. Trochę nie wiem czego się spodziewałem, a trochę mam żal.

Przecież członkowie komisji to tacy sami obywatele jak ci, którzy głosują. Ludzie, którzy z własnej woli postanowili poświęcić czas i energię, żeby dołożyć swoją cegiełkę do społeczeństwa obywatelskiego.

Przecież można było napisać proste rekomendacje dotyczące sposobu organizacji liczenia głosów. Przecież można użyć kolorów do odpowiedniego oznaczania typów protokołów oraz kopert. Przecież można nagrać serię krótkich filmów przygotowujących do pracy w komisji. Przecież można stworzyć kurs e-learningowy. Przecież można stworzyć infolinię, pod którą będzie dostępny ktoś, kto udzieli niezbędnych informacji (nie, nie ma takiej infolinii). Przecież można to wszystko zrobić lepiej. Warto to wszystko zrobić lepiej, jeśli chce się wyszkolić pracowników komisji na przyłość i zatrzymać ich na kolejne wybory.

Czy warto było?

Krótka odpowiedź: tak, chociaż nie jestem pewien, czy to nie była moja pierwsza i ostatnia praca w komisji. Te ostatnie godziny były naprawdę ciężkie.

Natomiast na sam koniec chciałem jeszcze odpowiedzieć na pytanie, które pojawia się (zaskakująco) często – czy to się opłaca? Z góry zaznaczam, że kompletnie nie myślałem o mojej pracy w komisji w takich kategoriach. Poszedłbym tam i za 200 i za 100 i być może nawet i za darmo, żeby tylko się przekonać jak to działa od wewnątrz.

No to podliczmy: *Szkolenie – 3h *Przygotowanie dzień wcześniej – 3h *Zmiana w komisji – 10h *Liczenie i raportowanie – 8h 600 zł / 24h daje nam kwotę 25 złotych na godzinę, do tego dochodzą dwa dni wolne od pracy.

Zawiedziony Zbigniew Stonoga

Czy to dużo, czy mało, odpowiedzcie sobie sami, jednak do równania dołóżcie jeszcze stres i zmęczenie (24 godziny na nogach w moim przypadku).

No i pamiętajcie, że moja komisja działała naprawdę sprawnie i stosunkowo szybko uwinęliśmy się z liczeniem (naprawdę, za nami było jeszcze ¾ komisji z całego miasta).

Zamiast zakończenia

Po 24 godzinach na nogach i czterech godzinach snu obudziłem się na wyborczym kacu. Nie przywiązuję się do exit polli, nie odświeżam na bieżąco strony PKW. Zjadłem śniadanie, piję kawę i staram się na chwilę zapomnieć o polityce, chcę chociaż chwilę pobyć w tym powyborczym limbo.

 
Czytaj dalej...

from Michał Stankiewicz Blog

Jak doskonale wiecie, cyberbezpieczeństwo jest dla mnie bardzo ważne. W związku z tym chciałbym was poinformować, że w aplikacji mObywatel 2.0, którą każdy z nas posiada (lub przynajmniej powinien posiadać) na swoim telefonie, pojawiła się nowa funkcja. Jest to usługa „Bezpiecznie w sieci”.

Infografika przedstawiająca trzy ekrany aplikacji mObywatel 2.0 na smartfonie z systemem iOS. Pierwszy ekran: główny ekran zakładki „Usługi”, gdzie wyświetlona jest opcja „Bezpiecznie w sieci”, między innymi opcjami takimi jak „Bon energetyczny”, „Zastrzeż PESEL” i inne. Środkowy ekran: komunikat „Uważaj na oszustwa” w sekcji „Bezpiecznie w sieci”, zachęcający użytkownika do zgłoszenia incydentów związanych z bezpieczeństwem w internecie. Poniżej znajduje się przycisk „Zgłoś incydent”, który pozwala zgłosić sytuację naruszającą bezpieczeństwo w sieci, oraz opcja włączenia powiadomień o zagrożeniach. Trzeci ekran: pokazuje listę możliwych incydentów do zgłoszenia, takich jak „Złośliwa strona internetowa”, „Podejrzany SMS”, „Podejrzany e-mail”, „Oszustwo” oraz inne.

Usługa ta daje dwie możliwości. Pierwszą z nich jest otrzymywanie powiadomień o powtarzających się i narastających atakach związanych z cyberprzestrzenią, takich jak szerokie rozpowszechnianie fałszywych maili z danego „banku” czy innego typu oszustw. Uważam, że jest to bardzo przydatna funkcja.

Drugą, chyba jeszcze ważniejszą, jest zgłaszanie incydentów. Możemy zgłosić złośliwą stronę internetową, podejrzany SMS, podejrzany adres e-mail, oszustwo lub inną formę incydentu bezpieczeństwa za pomocą aplikacji. Dzięki temu możemy poinformować CERT NASK (Państwowy Instytut Badawczy, a konkretnie zespół reagowania na incydenty) o występowaniu danego rodzaju ataku. To sprawi, że więcej osób będzie mogło się na to przygotować, dzięki czemu inne osoby nie staną się ofiarami tego ataku.

Infografika przedstawiająca cztery ekrany aplikacji mObywatel 2.0, pokazujące proces zgłaszania złośliwej strony internetowej. Pierwszy ekran: Użytkownik jest proszony o dodanie adresu złośliwej strony internetowej. Widnieje opcja „Dodaj adres strony”, a poniżej przycisk „Dalej”, umożliwiający przejście do następnego kroku. Drugi ekran: Użytkownik wprowadza opis zgłoszenia, wyjaśniając, dlaczego strona internetowa jest podejrzana. W dolnej części ekranu znajduje się przycisk „Dalej” umożliwiający przejście dalej. Trzeci ekran: Użytkownik podaje swoje dane kontaktowe, takie jak adres e-mail, z opcją zgłoszenia incydentu anonimowo. Widoczna jest również zgoda na przetwarzanie danych osobowych oraz przycisk „Dalej”. Czwarty ekran: Potwierdzenie wysłania zgłoszenia. Komunikat informuje, że zgłoszenie zostało przesłane i będzie analizowane przez zespół CERT Polska. Widoczny jest przycisk „Zamknij”, kończący proces zgłoszenia.

Co więcej, na stronie NASK możemy przeczytać, że docelowo w aplikacji ma pojawić się możliwość czytania tekstów na temat zagrożeń w sieci oraz porad, jak ich unikać.

Niestety, nie wiem jeszcze, jak ta usługa zadziała w praktyce, ponieważ została wprowadzona niedawno. Jednak myślę, że będzie bardzo przydatna i zachęcam każdego do przyjrzenia się jej w swojej aplikacji mObywatel. Jeśli jeszcze nie macie możliwości znalezienia tej usługi, upewnijcie się, że macie zainstalowaną najnowszą wersję aplikacji mObywatel 2.0 na swoim urządzeniu. Możecie to zrobić w App Store lub sklepie Google Play.

źródła: info.mobywatel.gov.pl, www.nask.pl

#Shorts

 
Czytaj dalej...

from Michał Stankiewicz Blog

Wpis jest dostępny również w formie audio, odczytanej przez Sztuczną Inteligencję.

iPad i macOS. W teorii to połączenie brzmi wspaniale – połączenie możliwości dotykowego ekranu wraz z rozbudowanym systemem operacyjnym, który tylko czeka, aby z niego korzystać za pomocą palca. Ale czy na pewno?

Uwaga! Wpis nie jest oparty o jakiekolwiek oficjalne doniesienia dotyczące planów Apple na temat umieszczenia macOS na iPadach. Wszystkie opisane wnioski są spekulacjami opartymi o doświadczeniach autora na temat firmy Apple, jednak nie są to jego opinie.

Spójrzmy na papier: iPady z serii Pro obecnie posiadają dokładnie te same procesory, co najnowsze MacBooki Pro. Oznacza to, że architektura nie stanowi problemu i wszystkie aplikacje z Maka powinny działać. iPady mają także wystarczająco dużo pamięci, aby uruchomić komputerowy system, więc prawda jest taka, że od strony technicznej nic nie stoi na przeszkodzie, aby Apple umieściło na iPadzie swój desktopowy system. Oznacza to, że potrzebna jest tylko decyzja. Jednak byłaby to błędna decyzja.

Śp. Steve Jobs nigdy by się na to nie zgodził

Fakt, że nie jestem w stanie stuprocentowo stwierdzić, co poczyniłby założyciel korporacji z nadgryzionym jabłkiem w logo. Jednak na podstawie jego wypowiedzi, uważam, że absolutnie nigdy nie wchodziłoby to w grę. Dlaczego? Już wam wyjaśniam.

Jak doskonale wiemy, przez wiele lat na iPadach nie było jednej z najbardziej oczywistych funkcji, których spodziewamy się po każdym urządzeniu XXI wieku – kalkulatora. Nie było go z bardzo prostego powodu – designerzy Apple nie byli w stanie opracować interfejsu w taki sposób, aby dobrze wyglądał na dużym ekranie iPada, a w związku z tym Jobs uznał, że nie ma zamiaru umieszczać w urządzeniach czegoś, co nie jest dopracowane do perfekcji. Bo on chciał, żeby wszystko, co będzie sygnowane marką Apple, było perfekcyjne. I doskonale wiedział, czego pragną użytkownicy, mimo tego, że sami nie wiedzieli, czego chcą. Dlatego mówiono też, że urządzenia są ograniczone – Jobs uważał, że użytkownicy nie powinni mieć wyboru, ponieważ wtedy będą się gubić, a on chciał, żeby jego urządzenia były jak najprostsze w obsłudze i żeby odciążyć użytkownika od tego, do czego jesteśmy zmuszeni przez całe życie – podejmowania decyzji.

Ale przejdźmy dalej, bo troszkę odbiegłem od tematu. System macOS jest stworzony dla komputerów, a iPadOS – dla tabletów. Koniec, kropka. Interfejs nie jest możliwy do wygodnej i perfekcyjnej (pod względem odczuć użytkownika) obsługi. Zamiast pozytywnych wrażeń, człowiek skupiałby się na tych negatywnych, takich jak nie możliwość trafienia w przycisk na ekranie. Oczywiście, że możnaby zaimplementować możliwość uruchomienia konkretnych funkcji (lub nawet całego systemu) macOS tylko po podłączeniu myszki, natomiast wtedy musielibyśmy my podjąć decyzję czy wziąć gdzieś ze sobą myszkę. Lepiej jest z góry podjąć decyzję – MacBook czy iPad. Wtedy mamy mniej decyzji do podjęcia. A to odebrałoby całą tę magię Apple – że po prostu działa.

A gdyby można było uruchamiać aplikacje macOS na iPadzie?

To też się nie sprawdzi. To również odbierze feeling sprzętu Apple. Jak? Wymagałoby to dostosowania wszystkich aplikacji do ekranów dotykowych, co oznacza, że musieliby się w to zaangażować twórcy aplikacji. Trwałoby to miesiące, jak nie lata, a i tak wiele aplikacji nie byłoby dostosowane pod ekrany dotykowe. Ktoś może powiedzieć, że przecież można dać jakieś ostrzeżenie, że aplikacja nie jest dostosowana do pracy na iPadzie i mimo to dać użytkownikowi możliwość instalacji aplikacji, jednak tu wracamy do tego, o czym mówiłem w poprzednim akapicie – to nie będzie perfekcyjne.

 
Czytaj dalej...

from Top Four Blockers to Sustainable Growth of Your Practice

For accounting firms, the back office is not just a support function but the engine that drives service delivery. Typical back office processes entail many manual and time-consuming tasks that carry the risk of errors, missed opportunities, and staff burnout. Streamlining your back office is key to unlocking scalable growth and thriving in a competitive landscape.

Back-office operations are the backbone of administrative and support tasks that are crucial for ensuring seamless client service. These tasks, which include many pre-accounting tasks such as document collection, data entry, data cleansing, categorization, and bank reconciliation, are essential but can be time-consuming and prone to errors. Therefore, optimizing these activities is key to enhancing growth and efficiency.

The accounting firms that are successful in achieving sustainable growth started by organising their back-office operations targeting the following three outcomes;

Efficiency and Productivity: By streamlining back-office operations, you can significantly reduce the time spent on manual tasks. This, in turn, allows your team to concentrate on high-value client services, thereby boosting productivity and directly contributing to your firm's growth. Cost Reduction: By streamlining processes, you can minimize errors and reduce the need for extensive rework, leading to significant cost savings. These savings can then be reinvested into the business to fuel further growth, making efficiency not just a productivity booster, but a financial boon. Scalability: The ability to ramp-up the operations when needed and cut-down costs during the slow season is a significant advantage for accounting firms. This potential for growth and adaptability to market conditions can inspire optimism and motivation among your team, contributing to sustainable scalability.
Barriers to Growth We surveyed accountants across the UK and other developed markets to better understand their challenges and noted that accountants experience the following four most common barriers to growth;

Pre-Accounting Bottleneck: Tasks such as document review and data entry are resource-intensive and prone to errors. These manual tasks create bottlenecks that slow down overall operations. When these tedious tasks bog down your team, it reduces their ability to focus on more strategic, high-value activities, ultimately impacting the quality of service provided to clients. Seasonal Squeeze: Accounting workloads fluctuate seasonally, and peak seasons place additional strain on your team. During busy periods, your staff may struggle to keep up with the increased volume of work, leading to burnout and decreased morale. The seasonal variation in workload also limits your firm’s ability to take on new clients or expand services, as the existing team is already stretched thin, hindering growth opportunities. Talent Escape Room: Repetitive and mundane tasks like data entry can lead to staff demotivation and high turnover rates. When employees are not engaged in meaningful work, their job satisfaction plummets, making it difficult to retain top talent. High turnover rates disrupt operations and incur additional costs related to hiring and training new staff, further stalling your firm's growth. Automation Frustrations: Although many automation options exist in the market, not all automation solutions are created equal. You are not alone if you have experienced data quality problems or sudden price hikes. Investing in the wrong automation solution can exacerbate existing problems rather than solve them. Choosing a reliable, cost-effective, and user-friendly tool that enhances efficiency and accuracy in your back-office operations is crucial. 60% of surveyed accountants feel they cannot expand their services or client base with current back-office processes. Current State of Your Back Office Processes Before starting on a transformation journey, it is important to understand the current state of your processes. To help accounting firms assess their current state, we have developed a Back-Office Efficiency benchmark that assesses the level of automation at main pre-accounting functions. It is a simple assessment based on brief questions and aims to help you identify the back-office tasks that you can target to achieve efficiencies. You can benchmark your back-office using the following link: Accountancy back office efficiency benchmark.

Click here to calculate your back-office efficiency.

Conclusion Your back office is the main enabler of your firm's success. Though certain challenges and inefficiencies exist, proven solutions and approaches can be leveraged to overcome those challenges. By streamlining operations, you set the foundation for sustainable and profitable growth and can confidently target new opportunities.

At Receipt Bot, we understand how inefficiencies in the accountancy back office can impact profitability. We are committed to helping you streamline and automate your core processes using cutting-edge technologies. We have discussed and analysed different approaches to enhancing your back office in our new free e-book, “Streamline Your Accountancy Back-Office to Drive Profitability and Growth. Download the Book to find out more.

 
Read more...

from Mel Majak - opowiadania

Lampy aktywowane przez fotokomórki zapaliły się z cichym kliknięciem. Rosaly Mingler zatrzymała się i lekko skrzywiła. Żółtawy kolor światła powodował u niej znaczny dyskomfort. Nigdy nie rozumiała innych pracowników szpitala, kiedy twierdzili, że ten odcień, określany przez nich jako ciepły, jest bardziej przyjazny dla układu nerwowego. Może to znak, żeby przestać przychodzić tu po godzinach, pomyślała Rosaly gorzko, odbijając w prawo od głównego korytarza i tym samym włączając światła w kolejnej części budynku. Ostatecznie zakład patomorfologii nie działał w nocy. To nie był pierwszy raz, kiedy Rosaly zjawiała się w szpitalu tak późno. W ostatnich miesiącach często zdarzało jej się zostawiać w gabinecie coś, o czym przypominała sobie już po powrocie do mieszkania. Kilka razy miała tylko niejasne wrażenie, że o czymś zapomniała, ale nie dawało jej to spokoju na tyle, że musiała wrócić i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. W ten piątkowy wieczór udało jej się zostawić portfel wraz ze wszystkimi dokumentami. Może wstrzymałaby się z tym do rana, gdyby następnego dnia nie musiała wyjeżdżać na cały dzień poza miasto. Dochodząc do przeszklonych drzwi swojego oddziału, Rosaly pomyślała ponuro, że potrzebuje urlopu. Właściwie nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem brała wolne. Kolejne kliknięcie rozległo się nad jej głową i następny odcinek korytarza został oświetlony. Stąd Rosaly widziała znajdujące się po lewej stronie drzwi gabinetu. Miała już iść w ich stronę, ale nagle dotarło do niej, co widzi przed sobą. W jeszcze dalszej części korytarza już wcześniej paliło się światło. Oprócz niej musiał tu być ktoś jeszcze. Kobieta przyspieszyła kroku. Nie umiała sobie wyobrazić, dlaczego ktoś, poza nią samą, miałby się tu znaleźć o tej porze. Z niej koledzy z zakładu już zaczęli żartować. Ktoś ostatnio nazwał ją duchem straszącym w kostnicy. Rosaly nie wierzyła w duchy. W ciągu ostatnich kilku lat miała okazję oglądać tyle martwych ciał, że nie robiło to na niej większego wrażenia. Nie zauważyła dotąd niczego, co mogłoby wskazywać na istnienie duszy albo jakiejś formy egzystencji po śmierci. Przeciwnie, widok zwłok budził w niej myśl o całkowitej nieobecności, tak namacalnej, że za każdym razem wywoływała lekkie zaskoczenie. Przeszła do miejsca, gdzie korytarz się rozszerzał. Z prawej strony stały trzy plastikowe krzesła, z lewej niskie stare biurko i rząd regałów z niewielkimi kwadratowymi szafkami. Dalej korytarz zakręcał w lewo, w stronę prosektorium. Rosaly dała kilka kroków w tamtym kierunku, kiedy usłyszała odgłos gwałtownie otwieranych drzwi. Mimowolnie drgnęła i poczuła jak jej puls lekko przyspiesza. Nie było się przecież czego bać. Duchy nie istniały. Na tym oddziale straszyła tylko ona. Znalazła się na zakręcie i mogła w końcu spojrzeć w głąb korytarza. Widok człowieka w białym fartuchu sam w sobie nie jest w szpitalu niczym dziwnym. Zwykle jednak fartuch nie był jedynym elementem stroju lekarza. A ten człowiek poza nim wydawał się nagi, spod fartucha wystawały odsłonięte łydki i bose stopy. Ponieważ powoli zbliżał się do zakrętu, w pewnym momencie Rosaly zobaczyła jego twarz. Wydała z siebie stłumiony okrzyk, jakby coś zacisnęło się wokół jej gardła. Rozpoznawała tę twarz! W pewnym sensie znała tego człowieka. Wiedziała, że nazywał się Tarrel Corblin i miał dwadzieścia cztery lata. Znała jego wzrost i wagę, wiedziała, że ogólnie jeszcze był zdrowy, chociaż regularnie nadużywał alkoholu i czasem próbował ulicznych prochów. I ona sama, osobiście dzień wcześniej przeprowadziła jego autopsję po tym jak przywieziono na oddział jego ciało. Tarrel Corblin był niecałe pięć metrów od niej, kiedy Rosaly zaczęła się gwałtownie cofać. Nie mogła powstrzymać się przed patrzeniem w jego oczy, jednolicie czarne, bez białek i tęczówek, które zdawały się pochłaniać światło. Zdała sobie sprawę, że nie ma już do czynienia z człowiekiem, ale czymś, co nie miało prawa istnieć. Upiorem. Wampirem. Ghulem. Zombie. Przez głowę przebiegały jej rozmaite motywy z horrorów, których trochę w życiu zdążyła obejrzeć. – Ty nie żyjesz – powiedziała, jakby było to magiczne zaklęcie mające powstrzymać idącego ku niej żywego trupa. Zrobiła kolejny krok do tyłu i poczuła, że uderza nogą w jedno z krzeseł. Nie mogła cofać się dalej. Tarrel zatrzymał się przed nią i zmrużył oczy. – Na to wygląda – mruknął, przez chwilę pokazując wydłużone ostre kły – Doktor Mingler? Rosaly zaczęła gwałtownie kiwać głową. Miała wielką ochotę zamknąć oczy, ale jednocześnie była przekonana, że kiedy przestanie patrzeć na upiora przed sobą, ten rzuci jej się do gardła. Mogła się zdobyć jedynie na naprzemienne zaciskanie pięści i prostowanie palców. W tym momencie oddychała zbyt płytko, żeby móc swobodnie mówić. – Pokroiła mnie pani – to było bardziej stwierdzenie niż pytanie. Rosaly znowu pokiwała głową. – To… moja praca – wyjąkała – Każdy kto tu trafia… nie żyje. Ty też… byłeś... martwy… Byłam absolutnie pewna… – I chyba nadal jestem – odpowiedział Tarrel spokojnie, rozsuwając poły fartucha. Od ramion ku środkowi klatki piersiowej i dalej w dół ciągnął się charakterystyczny ślad cięcia, kontrastujący z bladą skórą. Na ten widok Rosaly mimowolnie spróbowała cofnąć się o kolejny krok. – Śmiało, niech pani sprawdzi, że serce nie bije – zachęcił Tarrel. Rosaly nerwowo przełknęła ślinę, ale niechętnie wyciągnęła rękę w jego stronę. Uznała, że bezpieczniej będzie zrobić to, czego tamten sobie życzył. Może były jakieś szanse, że wyjdzie z tego spotkania żywa. Położyła dłoń na klatce piersiowej młodzieńca. Starała się nie dotykać śladów cięcia, nie była pewna, czy to mogło sprawiać tamtemu ból. Wolała nie sprowokować gniewu istoty, którą obecnie był Tarrel Corblin. Mimowolnie zauważyła jak bardzo zimna była jego skóra. Od momentu, kiedy wydostał się z chłodni nie mogło minąć zbyt wiele czasu. Sama myśl o tym sprawiła, że Rosaly zrobiło się jeszcze bardziej słabo. Z ulgą zobaczyła, że tamten cofa się i podchodzi do biurka. Zwróciła uwagę na jego niepewny krok. Był zdezorientowany? Cały czas odczuwał ból? Czy może wkrótce miał nim zawładnąć głód… Rosaly spróbowała przywołać filmowe wyobrażenia nieumarłych. Wampiry żywiły się krwią żyjących istot, zombie polowały na ludzi, zależnie od wersji dla mięsa albo mózgów, ghulom chyba wystarczały zwłoki. Co zamierzał zrobić Tarrel i czy Rosaly miała się o tym przekonać w momencie, kiedy stanie się jego ofiarą? Tarrel chwilowo nie zwracał na nią uwagi i rozchylił fartuch jeszcze bardziej. Odsłonił kolejne rany, znacznie mniejsze, na boku i z prawej strony brzucha. Rosaly była przekonana, że to jedna z nich doprowadziła do śmierci tego nieszczęśnika. Teraz jednak rany wydawały się częściowo zasklepione. – W filmach wampiry mają zdolność regeneracji – stwierdził Tarrel z rezygnacją i potrząsnął głową. Rosaly odruchowo podeszła bliżej. Nic nie wskazywało, że tamten zamierzał ją w tym momencie zaatakować. Przez jej głowę przebiegła absurdalna w tej sytuacji myśl. Ten młody człowiek był ostatecznie jej pacjentem. Nawet, kiedy zamiast leżeć w chłodni jak pozostali zmarli, postanowił wstać o własnych siłach i znalazł się tutaj. – Może musisz poczekać? – podsunęła Rosaly – Może to zaczyna działać po pewnym czasie, albo… Urwała i nerwowo przełknęła ślinę. W popkulturowych przedstawieniach wampiry często nabierały sił po polowaniu. Jeśli Tarrel jeszcze o tym nie pomyślał, Rosaly nie powinna sama podsuwać mu takich wniosków. – W każdym razie obecnie to wygląda dużo lepiej niż wtedy… – spróbowała dokończyć i znowu urwała. Tamten parsknął krótkim śmiechem. – Wtedy, kiedy pani skończyła? Nie musi się pani bać tego powiedzieć, pani doktor. W końcu to nie pani mnie zabiła, prawda? Nic do pani nie mam. Tak właściwie to... od czego umarłem? Rosaly w końcu zamknęła oczy i kilka razy głęboko odetchnęła. Chciała, żeby jej głos brzmiał możliwie spokojnie. – Duży krwotok, w tym wewnętrzny – powiedziała – Dziewięć ciosów krótkim nożem. Czymś większym niż scyzoryk, który miałeś przy sobie. Zabójca trzy razy trafił w wątrobę, ale inne narządy też zostały uszkodzone. A rozcięcia na rękach nie były głębokie, od samego tego raczej byś się nie wykrwawił. – Pani pewnie ma to wszystko zapisane? Tarrel odwrócił się w stronę Rosaly i po chwili zamknął oczy. W chwili śmierci był młody i we względnie dobrej kondycji, ale teraz jego twarz nabrała wręcz posągowej urody. Nawet w nieprzyjemnym żółtym świetle jego rysy wydawały się pozbawione wszelkich niedoskonałości. Wyglądał tak, jak Rosaly mogłaby wyobrażać sobie anioła. Albo demona. Ostatecznie demony miały być upadłymi aniołami. Kiedy tamten się odezwał i znowu zaprezentował przy tym długie kły, Rosaly zaczęła skłaniać się bardziej ku tej drugiej opcji. – Dlaczego pani przyszła tu w nocy, pani doktor? – spytał Tarrel – Chyba nie dlatego, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś nie próbuje uciec z prosektorium? Rosaly, która przez chwilę była niemal spokojna, znowu poczuła przypływ paniki. Splotła dłonie przed sobą. – Coś tu zostawiłam – powiedziała szybko – Przyszłam tego poszukać. Nie podobało jej się, że znowu przyjęła obronny ton. Takie wyjaśnienie jednak najwyraźniej wystarczyło, bo tamten znowu spojrzał przed siebie, na ścianę z dwoma niewielkimi, wysoko umieszczonymi oknami. – Jeśli ma pani raport z mojej sekcji, czy mógłbym dostać kopię? – spytał cicho. W tym momencie wydawał się zupełnie niegroźny, wręcz tak bezradny, że mógł wzbudzać współczucie. – To jeszcze nie jest uporządkowane – wyjaśniła Rosaly, powoli, tyłem, wycofując się w stronę drzwi swojego gabinetu – Może za kilka dni… Ugryzła się w język, kolejny raz zła na siebie. Co próbowała przez to powiedzieć? Naprawdę zamierzała się gdzieś z nim spotkać, jeśli już zdoła się stąd wydostać? Przez chwilę przeskakiwała wzrokiem pomiędzy drzwiami gabinetu a pochyloną postacią opartą o biurko. Nacisnęła klamkę i powoli uchylała drzwi. Mogła wejść bokiem do środka, ale w którymś momencie i tak musiała odwrócić się w stronę swojego biurka i stanąć tyłem do drzwi. Może powinna zabarykadować się w środku i próbować wezwać pomoc. Wzięła głęboki oddech jakby zamierzała nurkować i znalazła się przy swoim biurku, Ciemny skórzany portfel, wypchany do granic możliwości, na szczęście leżał na wierzchu, na stosie zadrukowanych drobną czcionką kartek. Szybko podniosła go i wycofała się do drzwi. Rzuciła nerwowe spojrzenie w głąb korytarza. Widok Tarrela nadal stojącego w tym samym miejscu w jakimś stopniu przyniósł jej ulgę. Przelotnie pomyślała, że to mógłby być dobry moment na ucieczkę. Miała to, po co tu przyszła, mogła odwrócić się i ile sił w nogach popędzić w stronę szklanych drzwi. Wydostać się poza oddział, gdzie istniała szansa spotkania kogoś z pracowników. Tam byłaby bezpieczna. Była prawie pewna, że obecnie Tarrel Corblin nie uzyskał jeszcze pełni sił wynikających z natury nieumarłego i próba ucieczki miała jakieś realne szanse powodzenia. Coś jednak sprawiło, że nadal stała obok przymkniętych drzwi. Miała nieodparte wrażenie, że tamten czegoś od niej chciał. No i, do diabła, był jej pacjentem. Rosaly zaczęła powoli iść w stronę biurka. – Wie pani co, pani doktor? – odezwał się Tarrel, nie patrząc w jej stronę – Chyba już od długiego czasu nie myślałem tak trzeźwo. Albo piłem, albo coś wciągałem, albo miałem kaca. Rosaly w zadumie patrzyła na jego profil, na czarne włosy, teraz lekko pozlepiane od wilgoci. Kilka kosmyków przykleiło się do bladego czoła. Anioł czy demon? – Miałeś we krwi sporo alkoholu i trochę pochodnych amfetaminy – powiedziała Rosaly odruchowo. Tamten tylko smętnie pokiwał głową. – Trochę na sumieniu miałem, tak jak pozostali. Bójki, dragi, czasem coś ukradłem… Wyprostował się gwałtownie i spojrzał na Rosaly z poważną miną. – Ale nigdy, przenigdy nie zamierzałem wejść w handel pod szkołami. Nigdy. Mógłbym przed sądem przysięgać na wszystko. – Handel? – spytała Rosaly, gwałtownie mrugając oczami, bardziej nawet zaskoczona niż przestraszona. – No, sprzedawanie dzieciakom dragów, dopalaczy i reszty tego syfu. Beny i A.J. byli gotowi zaczynać od razu. Nigdy nie czułem, żebym był od nich lepszy, ale nie zamierzałem stać się aż takim draniem. Może jeszcze nie przeżarło mi mózgu do tego stopnia… Ale mimo wszystko wierzyłem, że mogę im przemówić do rozsądku… Powstrzymać ich. Za nic w świecie nie chciałbym, żeby kolejne dzieciaki weszły w to bagno. Żeby dały się wciągnąć i skończyły tak jak ja. – Beny i A.J.? – Rosaly zniżyła głos do szeptu – Chcesz powiedzieć, że wiesz, kto cię zabił? Tarrel gwałtownie potrząsnął głową. – Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia. Nikt z nas nie był trzeźwy, kiedy się pokłóciliśmy i chyba każdy miał przy jakiś nóż albo scyzoryk. Rosaly spróbowała przypomnieć sobie, co wiedziała o całej sprawie. Zakrwawione ciało młodego człowieka znaleziono za budynkami starej fabryki na zachodnich obrzeżach miasta. Był tam duży betonowy plac zarastający trawą, pozostałości blaszanych bud i kilka nieużywanych garaży. Podobno właściciel obskurnego baru w tamtej okolicy poprzedniego wieczoru wyprosił czwórkę młodych ludzi, którzy po kilku drinkach zaczęli się awanturować. Przenieśli się zatem na zewnątrz, w miejsce, gdzie raczej nikt nie mógł im przeszkadzać. – Chyba potem pojawili się inni – odezwał się Tarrel po dłuższej chwili – To zawsze było miejsce spotkań różnych wyrzutków. Naprawdę niewiele pamiętam, poza tym, że się pobiliśmy. W którymś momencie chyba naprawdę dostałam nożem. Byliśmy na takim haju, że mogło zdarzyć się wszystko. Spojrzał na swoje ręce. Miał na dłoniach i nadgarstkach ślady, jasne, coraz mniej widoczne blizny. Te rany znikały najszybciej. – Cholera – jęknął – Czy Lilla… moja siostra… wie? – Była tu wczoraj rano, żeby zidentyfikować ciało. Ciężko to zniosła. Płakała. Powiedziała, że chciałaby cofnąć czas, żeby ci pomóc. Tarrel w odpowiedzi ukrył twarz w dłoniach. Po chwili wstał i znowu rzucił Rosaly ciężkie spojrzenie. – Pani doktor, są tu moje rzeczy? – spytał – Dam radę je odzyskać? Rosaly zawahała się. – Tak, tylko potrzebuję znaleźć klucz… Co zamierzasz zrobić? – No… jakoś stąd wyjść. A potem… jeszcze nie wiem. Cholera, ja nawet nie wiem, co się teraz ze mną dzieje. Rosaly kolejny raz poszła do gabinetu po klucze. Tym razem Tarrel ruszył za nią. Rosaly starała się walczyć z przemożną chęcią spoglądania za siebie. Nie wiedziała, czy wynikało to ze strachu i świadomości, co jej towarzyszy, czy rzeczywiście był to rodzaj intuicji, ale miała wrażenie, że coś czuje. Z braku lepszego określenia mogła to nazywać negatywną aurą. Całe ciało kobiety zdawało się wewnętrznie krzyczeć, że tuż obok znajduje się coś bardzo złego i niewłaściwego. Czyli faktycznie raczej demon. Nie przyglądała się, jak Tarrel się przebiera, pozwalała sobie tylko widzieć go kątem oka. Nie była pewna, czy miało to jakiekolwiek znaczenie, skoro półtora dnia wcześniej mogła oglądać go dokładniej niż ktokolwiek inny. Tarrel zawahał się, oglądając swój podkoszulek, wcześniej zielonobrązowy, obecnie prawie czarny od krwi i pocięty. Ostatecznie założył dżinsową kurtkę na gołe ciało a koszulkę zwinął w kłębek i wziął pod pachę. Wolną ręką schował portfel i scyzoryk do kieszeni spodni. – Może… wyjdziemy którymś bocznym wyjściem? – zaproponowała Rosaly niepewnie – Jeśli gdzieś będzie otwarte. Mniejsza szansa, że na kogoś wpadniemy. Tarrel skinął głową. – Proszę prowadzić, pani doktor.

Beny Morland obserwował, jak rzeczywistość się rozpływa. Ta świadomość wypełniała go błogim spokojem. Lubił to. Wewnętrzny głos mówił mu, że dobry dealer nie powinien zażywać własnego towaru, ale tej nocy Beny dał sobie przyzwolenie na chwilę zapomnienia. Potrzebował tego. Musiał odreagować wydarzenia ostatnich dni. Tarrel stchórzył i nagle zaczął mieć jakieś moralne rozterki. Ralvin też prawie się wtedy wyłamał, co akurat nie było niespodzianką. Ralvin zawsze był tchórzem. A kiedy okazało się, że Tarrel faktycznie nie żyje, młody nie odzywał się przez dwa dni. Aż do teraz. Beny nawet nie był pewien, co wydarzyło się tamtej nocy. Najpierw szarpali się między sobą, potem pojawili się inni ludzie. Przypuszczalnie tak samo wystrzeleni w inny wymiar przez chemiczną mieszankę krążącą w ich żyłach. Beny właściwie był zaskoczony, że ostatecznie nie było więcej ofiar. Rozległ się donośny łomot. Przez dłuższą chwilę Beny próbował zrozumieć, co właściwie słyszy, zanim uświadomił sobie, że to ktoś najwyraźniej uderzał pięściami w drzwi. Pewnie młody wyszedł na zewnątrz zapalić i zapomniał, że drzwi są otwarte. Musiał być teraz co najmniej w takim samym stanie jak on sam. Beny wstał z wytartej, poplamionej kanapy i niepewnym krokiem przeszedł przez pomieszczenie pełne kartonów, puszek, butelek i worków śmieci. – Ralvin, ty kretynie, nie ćpaj już więcej! – jęknął przeciągle, otwierając drzwi. W ciemności na podeście pod drzwiami wcale nie stał Ralvin. Ten człowiek był wyższy i nosił luźną ciemnoszarą bluzę z kapturem. Cień zasłaniał mu twarz, dopóki nie podszedł bliżej. – Cześć, Beny – odezwał się głos, którego Beny zdecydowanie nie spodziewał się usłyszeć – Czy przypadkiem nie tęskniliście za mną?

- Rosaly? Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Rosaly gwałtownie zamrugała. Alma Waxton wpatrywała się w nią z drugiej strony stolika, wydymając usta w wyrazie jednocześnie niepokoju i dezaprobaty. – Przepraszam – mruknęła Rosaly – Zamyśliłam się. – Właśnie widzę. Cały czas myślisz o tym przesłuchaniu? Było, minęło, życie toczy się dalej. Przecież nie chodziło o ciebie, prawda? – Raczej nie. Kiedy okazało się, że zwłoki niedawno zabitego Tarrela Corblina zniknęły, przesłuchani zostali wszyscy pracownicy zakładu patomorfologii. W przypadku Rosaly ktoś rozpoznał ją na kilku nagraniach z kamer monitoringu z tamtej nocy. Najpierw była sama, później w towarzystwie niezidentyfikowanego bruneta. Szli powoli korytarzem, z pustymi rękami. Trudno było uznać taki materiał za kompromitujący w jakikolwiek sposób. Policja pytała, czy widziała coś niecodziennego. Rosaly ze spokojną pewnością siebie zaprzeczyła. A dwa dni później uwagę wszystkich skupiła kolejna tragedia. Trzy trupy w jednym z niszczejących domów na obrzeżach miasta. Wyglądało to na bójkę z użyciem noży pod wpływem narkotykowej psychozy. Żaden z młodych mężczyzn nie przeżył ran i utraty krwi. – Myślisz, że te kolejne zabójstwa to dalszy ciąg tej sprawy? – spytała Alma, stukając łyżeczką o dno prawie pustej filiżanki. Rosaly wzruszyła ramionami, siląc się na obojętność. – Nie mam pojęcia. Słyszałam, że oni się znali z Corblinem i prawdopodobnie byliby pierwszymi podejrzanymi o jego zabójstwo. Ale może cały ten uliczny półświatek się zna. Alma odłożyła łyżeczkę i podniosła filiżankę do ust. – W każdym razie to żadna strata – stwierdziła – Oni wszyscy byli zaćpanymi mętami, którym nie chciało się wziąć do uczciwej pracy. – Nie mów tak! – zaprotestowała Rosaly – Tarrel Corblin nie był zaćpanym mętem. Był po prostu młodym człowiekiem, który od początku nie miał szczęścia w życiu. Do chwili wyjścia z kawiarni już tylko milczała, wpatrując się ponuro w swój talerzyk z resztkami okruchów po szarlotce. Myślała przy tym o wszystkim, co w ciągu ostatnich kilku dni zdążyła wyczytać na temat Tarrela Corblina. Ojciec alkoholik, który nie potrafił utrzymać pracy i chora matka na rencie inwalidzkiej. Od najmłodszych lat agresja i przemoc w czterech ścianach brudnego zaniedbanego domu. Interwencje instytucji, które miały pomóc, nie doprowadziły do istotnej poprawy życia tej rodziny. Jako nastolatek Tarrel zaczął pić i kraść ze sklepów. W którymś momencie ktoś musiał poczęstować go narkotykami. Za nic w świecie nie chciałbym, żeby kolejne dzieciaki weszły w to bagno. Żeby dały się wciągnąć i skończyły tak jak ja. Rosaly była praktycznie pewna, że Tarrel złożył wizytę swoim byłym towarzyszom niedoli. Poczuła nagły dreszcz, który nawet nie miał nic wspólnego z wyjściem z przytulnego pomieszczenia na wieczorny chłód. Jeśli Tarrel zabił tych trzech, ona także, przynajmniej w jakimś stopniu, była za to odpowiedzialna. To ona pozwoliła Tarrelowi odejść, wypuściła na świat tego demona. Ściskając Almę na pożegnanie, Rosaly myślała o Lilli Corblin. Podobno młodsza siostra Tarrela w wieku dziesięciu lat została odesłana do dziadków, rodziców matki. W ten sposób udało jej się uniknąć losu brata. Tarrel w tamtym czasie był już zbyt trudnym dzieckiem, żeby starsi ludzie mogli się nim zająć. Rosaly pomyślała ze smutkiem, że tego młodego człowieka każdy po kolei zawiódł. Teraz lepiej rozumiała gwałtowną emocjonalną reakcję Lilli, kiedy ta musiała obejrzeć ciało brata. Ten niepohamowany szloch wyrażał nie tylko ból straty, ale i poczucie winy, o którym wiedziała, że będzie ją dręczyć przez resztę życia. Czy Tarrel już spotkał się z Lillą? Rosaly nie była pewna, czy bardziej chciała, żeby tak było, czy wręcz przeciwnie. Przeszła na skróty między blokami i znalazła się w parku przylegającym do osiedla, w którym mieszkała. Kilka lamp oświetlało główne ścieżki, ale wszystko wokół tonęło w cieniu. Kobieta mimowolnie zadrżała. Tu miała spotkać się z Tarrelem, kiedy upłynie tydzień od jego ucieczki z prosektorium. Kiedy opuszczali szpital, obiecała, że dostarczy mu kopię raportu z autopsji. Do tego czasu pozostały dwa dni. Koło jednej z lamp widziała staruszka z małym pieskiem na smyczy. Obok szybkim krokiem przeszła kobieta idąca w przeciwnym kierunku. Rosaly miała wrażenie, że coś jeszcze porusza się między drzewami poza zasięgiem światła lamp. Zaciskając pięści, ruszyła dalej. W pewnym momencie zobaczyła, jak od prawej strony zbliża się do niej cień. Ludzka sylwetka, wyraźnie starająca się trzymać w cieniu drzew, zatrzymała się kilkanaście metrów od niej. Rosaly także zatrzymała się i spojrzała wprost na ciemną postać. Tamten uniósł prawą rękę jakby w geście powitania, po czym odwrócił się i szybko oddalił w stronę niskiego murku i stojącego za nim rzędu garaży. Chwilę później Rosaly mogła być świadkiem niesamowitego pokazu parkouru, wymagającego nadludzkiej szybkości, zręczności i wyczucia równowagi. Wyglądało na to, że Tarrel w końcu uzyskał pełnię możliwości. Pożywił się przy okazji rozprawiania się z dawnymi towarzyszami? Dokąd zmierzał teraz i co planował? Za dwa dni Rosaly będzie miała okazję go o to spytać. Podobnie jak o siostrę. Albo może powinna pozwolić, żeby sam jej powiedział jeśli zechce? Patrząc w punkt, w którym ciemna sylwetka zniknęła jej z oczu, Rosaly gorzko zaśmiała się w duchu. Anioł czy demon? Czy to pytanie w ogóle miało sens? Tarrel Corblin, nawet po śmierci, pozostawał tylko albo aż człowiekiem.

 
Czytaj dalej...