from Moja playlista
Przeczytaj najnowsze wpisy na WriteFreely Polska.
from Moja playlista
from Codzienność gryzie
Zablokowało mnie. Może to kwestia niepokoju, co przyniesie przyszłość. Nie, nie ta odległa, ale ta najbliższa, która wykuwa się właśnie w jakimś laboratorium histopatologicznym. Czekam na wyniki. Czekam... Trudno mi zmieścić się z pisaniem w tym całym czekaniu. Na szczęście jest jeszcze wiele rzeczy, które muszę robić w międzyczasie: zmiana opatrunków, gotowanie, sprzątanie, zmiana opatrunków. No i syn wyciągnął na wierzch moje stare wiersze i zasugerował, abym zrobiła z nich piosenki za pomocą serwisu Suno. Tak, żebym się trochę oderwała od zmartwień. To był fajny pomysł – trochę mnie oderwał. Na chwilę. Suno tworzy dla człowieka muzykę lub piosenki. Z muzyką jest łatwiej, bo interpretacja piosenek, zwłaszcza takich ciut poetyckich i w języku polskim, to dla niego duże wyzwanie. Czasem jedną piosenkę szlifuję cały długi wieczór, a i tak efekt jest niezadowalający. Bo Ai nie umie przeczytać polskiego słowa, bo czyta je po angielsku... Albo jak kiedyś, przełożyło cały wiersz na czeski, albo chorwacki, i zaśpiewało, nie wiadomo co, bo w nieznanym języku słowiańskim. Pomyślałam sobie, że to fajny sposób na ożywienie od dawna martwych wierszy. Martwych, a może zastygłych w letargu. Skoro mam już tę blokadę pisanie, to niech choć AI zrobi użytek z moich dawnych prób poetyckich. Ksiązeczki z wierszami i tak nikt nie kupi.
from arkadiusz durszlak
Wpis ukazał się 14.06.2024
Wracam z mojej pierwszej konferencji Perspektywy Women in Tech w Warszawie pełen dobrej energii (spowodowanej głównie prowadzonymi przeze mnie warsztatami, ale o tym potem) oraz z głową pełną przemyśleń, które postanowiłem przelać “na papier”.
Jestem w trakcie słuchania audiobooka “Niewidzialne Kobiety” Caroline Criado-Perez i bez przerwy polecam ją wszystkim wokół (zwłaszcza facetom!), czułem podskórnie więc, że konferencja Women in Tech znalazła mnie w dobrym momencie mojego życia.
Pozostawia mnie to jednak z pytaniem – jak rozwiązać paradoks takich konferencji? Takich, czyli przez kobiety, dla kobiet, z kobietami w roli głównej, ale nie chcąc jednocześnie tworzyć nowych baniek. Bo nie o stworzenie kolejnej bańki przecież chodzi, a o włączającą przestrzeń, gdzie bez uprzedzeń i z równymi szansami kobiety mogą być uczestniczkami zmian w świecie technologii, a nie jedynie milczącymi obserwatorkami, lub, co gorsza, uczestniczkami, ale pomijanymi na kartach historii. Z jednej strony więc chciałbym, żeby (podobnie jak czytelników “Niewidzialnych Kobiet”) na Women in Tech było więcej mężczyzn – uczestników, którzy będą mogli poznać perspektywę kobiet w technologii. Z drugiej jednak strony kobiety mają całkowite prawo do stworzenia bezpiecznej przestrzeni, w której (w końcu) mogą same ustalać reguły gry.
Byłoby manipulacją z mojej strony, gdybym zostawił opinię o Perspektywach jako wartościowym feministycznym spędzie, gdzie możemy posłuchać o wyzwaniach kobiet w świecie technologii.
Perspektywy Women in Tech to jednak przede wszystkim duża, wartościowa, branżowa konferencja traktująca o technologii w ogóle. Motywem przewodnim tegorocznej edycji jawił się nowy buzzword, który (wieszczę) będzie coraz częściej gościł na naszych stołach, aż do momentu, kiedy zacznie nam wyskakiwać z lodówki. Buzzwordem tym jest:
Quantum
Czyli “kwantowy”.
Nota poboczna: CEO konferencji, dr Bianka Siwińska, we wstępie bardzo mocno podkreśliła, że po zeszłorocznym hajpie organizatorki były znudzone i zmęczone “AI”, które zostało w poprzedniej agendzie odmienione przez wszystkie przypadki. No cóż, chyba jednak niedostatecznie, ponieważ w tegorocznej bez mała trzecia część wszystkich sesji dotyczyła sztucznej inteligencji właśnie (włączając w to dwie, świetne, swoją drogą, sesje mężczyzn-celebrytów, popularyzatorów nauki, czyli Tomasza Rożka i Andrzeja Dragana).
To była moja pierwsza tak duża konferencja branżowa. Za duża. Organizatorki szacowały obecność aż 10 tysięcy osób! Pomimo tego, że warszawska przestrzeń EXPO XXI była w stanie bez problemu obsłużyć taką liczbę osób, nie obyło się bez dużych kolejek w niektórych miejscach oraz duchoty w przestrzeni targowej.
Sesje były bardzo nierówne. To trochę przypadłość dużych konferencji, gdzie na scenach w większości można zobaczyć sponsorów wydarzenia, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że atrakcyjność sesji nieraz była odwrotnie proporcjonalna do atrakcyjności jej nazwy.
Warte odnotowania jest także, że sesje typu “Szpilki na Marsie” czy “Nie tylko gotowanie” wzbudziły we mnie tylko zażenowanie i nie zachęciły mnie w żadnym stopniu do ich zobaczenia. O wiele bardziej przemawiały do mnie historie naukowczyń pracujących przy Wielkim Zderzaczu Hadronów czy profesorki Uniwersytetu Warszawskiego budującej komputer kwantowy oraz to, z jakimi wyzwaniami mierzyły się w przeszłości jako kobiety w świecie technologii.
No właśnie tak średnio, bym powiedział, cytując klasyka. Do networkingu, czyli poszerzania swojej siatki kontaktów ani szczególnie nie zostałem zachęcony, ani nie było ku temu sposobności przez skalę tego wydarzenia.
Ostatnia rzecz, która mnie uwiera, to polityka. Rozumiem, że wsparcie polskiego rządu jest ważne na tego typu wydarzeniach, wysyła to mocny sygnał o strategii i priorytetach. Spójrzmy jednak na listę osób otwierających wydarzenie i odpowiedzmy sobie w milczeniu, czy to na pewno najlepszy dobór postaci:
Brak kolejek do toalet. Serio! Temat rzeka, ale zamiana wszelkich toalet w miejsca “gender neutral” ewidentnie wpłynęły korzystnie na przepływ osób korzystających z WC. Można by się przyczepić, że zamiana zarówno męskich jak i damskich toalet w “gender neutral” to nieodrobiona lekcja z feminizmu (piszę z przymrużeniem oka do osób, które czytały “Niewidzialne Kobiety”), ale tutaj po prostu zdało to egzamin.
Druga rzecz – szczególny nacisk na aspekt ekologiczny. Już nie zeroemisyjna, a nawet offsetująca ślad węglowy z nadwyżką konferencja oferowała wyłącznie wegańskie i wegetariańskie jedzenie, gdzie ze świecą było szukać plastiku (ale to już chyba standard, prawda?)
Były to warsztaty projektowe dla programu LeaderSHEp Academy, gdzie grupy dziewczyn podjęły wyzwania stworzenia rozwiązań (nie tylko cyfrowych) odpowiadających na potrzeby dzisiejszego świata w ramach agendy Tech for Good.
Problemy, nad którymi pracowały, były złożone, nieraz bardzo trudne, wymagające wsparcia mentorskiego (od tego też tam byliśmy), ale w imponujący sposób otworzyły swoją kreatywność i dochodziły do całkiem nowych pomysłów na naszych oczach.
Odpowiem krótko – jeśli miałbym wydać 800 zł na bilet, pewnie żałowałbym wydania tych pieniędzy. Dzięki temu, że bilet otrzymałem od mojego pracodawcy oraz miałem przyjemność prowadzić warsztaty, odwiedzenie konferencji było zdecydowanie miłym dodatkiem.
Jednocześnie jednak polecam odwiedzenie Perspektyw Women in Tech każdej osobie, żeby wyrobiła sobie zdanie na temat tego wydarzenia sama.
from arkadiusz durszlak
Wpis ukazał się 16.10.2023
…disclaimer. To była moja pierwsza praca w komisji, więc proszę potraktować moje doświadczenia mocno subiektywnie. Wiem, że praca różni się w zależności od obwodu (liczba osób uprawnionych do głosowania) oraz doświadczenia osób członkowskich. Mój punkt wyborczy był dość spory jak na nasze 150-tysięczne miasto – trzy komisje w jednym lokalu, każda przyjmowała ok. 1200-1400 uprawnionych do głosowania. Komisja składała się z dziewięciu osób.
Pomimo moich dość mocnych przekonań politycznych, starałem się być obiektywnym obserwatorem procesu. Wypełniając swoje obowiązki (nie powiem, sumiennie) patrzyłem na całe wydarzeniem również przez pryzmat mojego zawodu – projektanta UX, może wchodzącego w rejony Service Designu, do czego przejdę w dalszej części.
Powód dla zgłoszenia się na członka komisji był prosty – był to jeden z przywilejów systemu demokratycznego, którego jeszcze nie przetestowałem na własnej skórze. Postanowiłem sprawdzić z czym to się je, jakie są możliwe pola do nadużyć (o tym na końcu) i w jaki sposób praca komisji wyborczych jest kontrolowana przez PKW czy też organizacje (spoiler alert: praktycznie w ogóle).
Krótka historia o tym, jak (nie) zostałem przeszkolony: urząd miasta wysłał powiadomienie o powołaniu mnie na członka komisji wyborczej na błędny numer telefonu, przez co ominęło mnie całe szkolenie na żywo. Wszystkie materiały (ok 200 stron) otrzymałem mailowo, bez zweryfikowania faktu zapoznania się z nimi. Ot, całe szkolenie.
Nie chcąc ujawniać się szczególnie ze swoimi sympatiami politycznymi zgłosiłem się z listy rezerwowej komisarza okręgowego – co oznaczało, że na liście widniałem jako “uzupełnienie”, bez podania komitetu wyborczego danej partii, jak miało to miejsce w przypadku pozostałych.
Tutaj było moje pierwsze zaskoczenie. Otóż po kilku godzinach okazało się, że przewodniczący komisji, który rzekomo był wystawiony z KW Trzeciej Drogi, wcale nie był od nich. Pani wiceprzewodnicząca, z ramienia KW Konfederacji, z Konfederacją nie miała nic wspólnego. Podobna sytuacja miała miejsce z koleżanką z ramienia KW PiS oraz kolegi z KW Antypartii. Jak to możliwe?
Sam do końca nie wiem. Nie chciałem pytać wprost, ale pokątnie udało mi się uzyskać informację o tym, że osoby zapisywały się do komisji “przez znajomych” i sami nie do końca wiedzieli z ramienia którego Komitetu Wyborczego wylądują w komisji. Co to w praktyce oznacza? Że w mniejszych okręgach do jednej komisji może dostać się grupa znających się wcześniej osób, które mogą podzielać swoje poglądy polityczne, co przeczy zasadzie bezstronności komisji. Nie mówię, że to łatwe, ale da się. Serio, tego nikt nie sprawdza.
Jak wielu rzeczy zresztą, związanych z samym przebiegiem wyborów.
PKW wysłała do nas makulaturę i wytyczne. To tyle. Cała reszta zostaje po stronie komisji.
To, jak lokal wygląda (ustawienie stanowisk w przestrzeni, urny etc.) było zależne od miejsca, w którym wybory odbywają się od wielu, wielu lat. Natomiast cała organizacja pracy komisji leżała już po naszej stronie.
Podział obowiązków, rozdział list wyborców na poszczególne stanowiska (oraz ich ilość), opisanie stanowisk, sposób wydawani kart, zliczanie frekwencji etc. – to wszystko musieliśmy wypracować sobie sami. O ile w pierwszych fazach pracy nie było to problemem, o tyle w tych ostatnich potrafiło stanowić już dość konkretną przeszkodę w obliczu niektórych wyzwań.
Tutaj chciałbym poświęcić też chwilę, żeby – jak to mawiają korpomilenialsi – przekazać kudosy dla mojej drużyny. Trafiłem na gromadę naprawdę ogarniętych i sympatycznych osób, dzięki którym praca przebiegała – naprawdę – przyjemnie. Przewodniczący komisji pełnił tę rolę już ósmy raz z rzędu, a doświadczenie pracy jednej z członkiń pomogło nam usprawnić bardzo wiele małych i, wydawałoby się, błahych zadań.
Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się jak bardzo sposób pracy komisji wyborczej jest narzucony z góry, odpowiadam: minimalnie.
Ogólnie etapy pracy w komisji podzieliłbym na trzy:
Wcześniej wspomniane szkolenie na żywo (na którym nie dane mi było być, ale usłyszałem, że było stratą czasu) oraz / lub przez zapoznanie się z materiałami. Na tym etapie również wybrano przewodczniczącego oraz wiceprzewodniczącą.
Nota poboczna: przewodniczący nie przechodzą żadnego szczególnego szkolenia. Spoczywa na nich większa liczba obowiazków oraz otrzymują większą zapłatę za swoją pracę.
Dzień przed wyborami, przez około trzy godziny zajmowaliśmy się ustaleniem logistyki samego dnia wyborów oraz rozpakowywaliśmy makulaturę z PKW. Używam słowa “makulatura”, bo faktycznie tym była dla mnie ta sterta paczek zapakowanych w szary papier, przewiązanych szpagatem, dostarczonych w workach jak z targu warzywnego. Dopóki nie zostały przybite pięczecie, to był po prostu papier.
Na tym etapie odbyło się również liczenie otrzymanych kart. Do sejmu, senatu oraz referendalnych. Jak bardzo to przyjemne zajęcia? Średnio, porównałbym je do przeliczania kartek w świeżo otwartej ryzie papieru. Każdy błąd w liczeniu musiał być weryfikowany kilkukrotnie. Po przeliczeniu wszystkich kart 4-5 razy podpisaliśmy protokół, w którym zgłosiliśmy nadwyżkę czterech kart wyborczych do Senatu.
Tak, te ogromne karty wyborcze do Sejmu liczy się bardzo nieporęcznie. Okropnie nieporęcznie. Zwłaszcza jeśli jest ich ponad 1000.
Początek dnia – ostemplowanie wszystkich kart.
Dalej prosta sprawa. Wszyscy, którzy głosowali wiedzą, jak pracuje komisja. Tutaj nie ma czarnej magii – trzeba być osobą otwartą, uśmiechniętą i empatyczną. Na wybory przychodzi cały przekrój społeczeństwa z całym dobrodziejstwem inwetnarza. Czasem trzeba pomóc, czasem trzeba być asertywnym, ale dopiero praca w komisji pokazała mi, jak bardzo moment głosowania potrafi być dla wyborców stresujący.
Naprawdę, ilość osób, która w momencice próby nie jest w stanie sobie przypomnieć swojego adresu była zaskakująca.
Do zadań w trakcie głosowania należy oczywiście pilnowanie porządku, sprawdzanie czy nikt nie wynosi kart, podliczanie frekwencji co kilka godzin – luźne tematy.
Pod koniec dnia trzeba było domówić po kilkaset pakietów wyborczych do Sejmu i Senatu z powodu nie przewidzianej wcześniej frekwencji (na koniec dnia w naszej komisji – ponad 81%!), co spowodowało też dodatkowe bóle głowy później, ponieważ nie było wytycznych jak takie coś zaraportować w zsumowaniu kart.
Największa jazda, na którą nie byłem gotów. Po zamknięciu lokali wyborczych zaczyna się moment próby relacji społecznych członków komisji. Bo jest to moment, który w materiałach szkoleniowych jest opisany najmniej, a powinien być mu poświęcony conajmniej jeden duży rozdział.
Tutaj do zadań należało, w kolejności: 1. Zliczenie oddanych głosów do Sejmu i Senatu,osobno zliczenie głosów do Referendum 2. Zliczenie pozostałych, niewykorzystanych kart wyborczych (osobno Sejm/Senat, osobno Referendum) 3. Otwarcie urny i wyciągnięcie kart
⟶ Odtąd zaczyna się nasze autorskie podejście do procesu zliczania głosów, które nie jest nigdzie opisane
Liczenie referendum było wyjątkowo upierdliwe, ponieważ de facto nie istniało pojęcie “głosu nieważnego”. Nieważne były poszczególne odpowiedzi na pytania. W konsekwencji tego mogły być karty, na których odpowiedzi na pytania 2 i 4 były ważne, a na 1 i 3 już nie. W raportowaniu wszystkie te sytuacje należało opisać, ale zliczanie tego na podstawie kart zawierających wszystkie cztery pytania było już praktycznie niemożliwe.
Na szczęście jedna z koleżanek wzięła sprawy w swoje ręce i zliczyła te karty jakimś swoim magicznym systemem. Do teraz nie wiem jak, ale udało się. Sprawdzaliśmy jej liczenie, wszystko się zgadzało.
(zdjęcie koleżanki, która zlicza nieważne głosy na poszczególne pytania w referendum)
Ostatnimi etapami jest zaniesienie protokołów do informatyka i wpisanie ich do systemu wyborczego. To jest moment, w którym system pokazuje kilkadziesiąt pól “na zielono, żółto albo czerwono:“. Co jest poświadczeniem, że w naszym liczeniu nie było błędów i matematycznie wszystko się zgadza.
Na samym końcu jeszcze tylko złożenie kilkdziesięciu podpisów na kilkunastu protokołach oraz zapakowanie wszystkiego. Praca manualna. Oczywiście, dostarczonego papieru brakowało, więc wykorzystywaliśmy papier z rozpakowanych paczek z dnia poprzedniego. Potem wszystko do worków, opisane, zaplombowane i zawiezione do urzędu miasta. Proste? Też tak myślałem, ale ten ostatni etap zajął nam ponad dwie godziny. Sposób, w jaki poszczególe zawartości pakietów mają być opisane jest bardzo (na klasyczną modłę urzędową) zagmatwany. Tutaj wjechało doświadczenie przewodniczącego, ale szczerze, nie mam pojęcia jak z tym opisaniem poradziły sobie mniej doświadczone osoby.
Tak, ale nie do końca. O 4:45, kiedy rozstawaliśmy się prawie o świcie, przewodniczący pożegnał nas słowami:
“Nie wyłączajcie telefonów dopóki wam nie napiszę, że wszystko gra, bo być może będe was ściągał do urzędu miasta po brakujące podpisy albo wyjaśnienia”
Urzędy potrafią “cofnąć” protokoły z powodu braku parafki jednego z członków komisji na jednej ze stron 12 protokołów, za wpisanie “–” zamiast “0” jeśli nie było oddanego głosu, za brak pieczątki na którejś z paczek (prawdziwe przykłady), więc samo oddawanie protokołów jest też bardzo stresującym momentem. Zwłaszcza, jeśli dobijasz do 26 godzin pracy bez snu i ciągle stoisz w kolejce.
Szczęśliwie, o 9:45 otrzymałem sms, że protokoły zostały przyjęte.
Powiem tak: nie wiem, ale się domyślam.
O ile w teorii bardzo ciężko jest nakłamać w liczbach na protokołach (tam wszystko się musi zgadzać i krzyżowo się weryfikuje na różnych stronach), o tyle w przypadku błędów w liczeniu głosów stosunkowo łatwo jest powiedzieć “ktoś pewnie wyniósł” i wpisać do protokołu w tej sposób.
Nasza komisja była sumienna i sprawdzaliśmy się nawzajem – kiedy brakowało nam jednej karty z wyborów do sejmu, liczyliśmy wszystko trzy razy i głos znaleźliśmy, ale równie dobrze mogliśmy zaraportować wyniesienie karty poza lokal wyborczy.
Jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której jakaś mała komisja niedoświadczonych w temacie osób zostaje przytłoczona osobowością osoby przewodniczącej, która narzuca swój sposób pracy, myślenia i zwyczajnie nimi manipuluje.
Nie chciałem szczególnie rozpisywać się na temat słynnego już pytania “czy życzy Pan sobie kartę do referendum”, ale rozumiecie, że jedną decyzją przewodniczącego można ustawić całą linię narracyjną członków.
Czy udałoby się w ten sposób wykręcić jakieś solidne matactwa wyborcze? Nie sądzę, ale pole do nadużyć definitywnie jest.
Krótko wspomnę jeszcze o zewnętrznym kontrollingu, którego byliśmy przedmiotem (i bardzo dobrze!)
Podczas wyborów był z nami pan Mąż Zaufania z PiSu, bardzo leciwy pan, który w zasadzie przez pięć godzin siedział przy urnie i nie odezwał się ani słowem. Kiedy jedna z osób próbowała obok niego przejść z kartą referendum, kompletnie nie zareagował, na szczęście koleżanka w porę dostrzegła chłopaka, który tłumaczył się tym, że kartę pobrał przez przypadek i nie wiedział co z nią zrobić. Ale dietę pan pobrał i dobrze, niech będzie.
Podczas liczenia głosów była za to z nami dziewczyna z KOD (obserwatorka społeczna), która była ogólnie bardzo miła i w miłej atmosferze obywatelskiego porywu spełnialiśmy swoje obowiązki. To, co było dla mnie ciekawe to fakt, że na końcu wzięła protokół przewodniczącego i raportowała go do niezależnego systemu kontroli wyborów KOD. Dzięki temu organizacja będzie mogła porównać oficjalne dane danych okręgów z ich informacjami. Tam też koleżanka opisywała nasz sposób pracy, czy nie dopuszczaliśmy się nadużyć i – naprawdę szczerze – współczuła nam tego, jak bardzo PKW zostawia komisje okręgowe na pastwę losu.
Zanim zgłosiłem się do pracy w komisji sam rozważałem opcję bycia mężem zaufania lub obserwatorem społecznym, jednak ich ograniczone pole możliwości i wyłącznie rola obserwatorska mnie zniechęciła. Chciałem sobie ubrabrać łapy demokracją
Jest taka działka, starsza kuzynka UX Designu, nazywa się Service Design, czyli projektowanie usług. To jest ta działka, w której projektanci starają się sprawić, żeby wizyta w banku była przyjemna, żeby organizacja kolejek w urzędzie miasta była bez zarzutu lub żeby doświadczenie przebywania w szpitalu było możliwie najmniej dotkliwe. Mówimy tutaj o zaprojektowaniu doświadczenia osoby, która musi wykonać pewne zadanie w przestrzeni fizycznej.
No i cóż, życzyłbym sobie, żeby przy PKW powstała jednostka tak prężnie działające jak odpowiadające za mObywatela COI. Jednostka, która nie tylko projektuje doświadczenia osób głosujących poprzez odpowiednie zaprojektowanie przejrzystości instrukcji głosowania oraz samych kart, ale także zaprojektuje doświadczenie osób zasiadających w komisjach.
Uwierzcie mi, nabrałem empatii w stosunku do pracowników budżetówki. Wytyczne są absolutnie niejasne, nikt w żadnym momencie nie zastanowił się jak komisji można ułatwić pracę liczenia głosów. Trochę nie wiem czego się spodziewałem, a trochę mam żal.
Przecież członkowie komisji to tacy sami obywatele jak ci, którzy głosują. Ludzie, którzy z własnej woli postanowili poświęcić czas i energię, żeby dołożyć swoją cegiełkę do społeczeństwa obywatelskiego.
Przecież można było napisać proste rekomendacje dotyczące sposobu organizacji liczenia głosów. Przecież można użyć kolorów do odpowiedniego oznaczania typów protokołów oraz kopert. Przecież można nagrać serię krótkich filmów przygotowujących do pracy w komisji. Przecież można stworzyć kurs e-learningowy. Przecież można stworzyć infolinię, pod którą będzie dostępny ktoś, kto udzieli niezbędnych informacji (nie, nie ma takiej infolinii). Przecież można to wszystko zrobić lepiej. Warto to wszystko zrobić lepiej, jeśli chce się wyszkolić pracowników komisji na przyłość i zatrzymać ich na kolejne wybory.
Krótka odpowiedź: tak, chociaż nie jestem pewien, czy to nie była moja pierwsza i ostatnia praca w komisji. Te ostatnie godziny były naprawdę ciężkie.
Natomiast na sam koniec chciałem jeszcze odpowiedzieć na pytanie, które pojawia się (zaskakująco) często – czy to się opłaca? Z góry zaznaczam, że kompletnie nie myślałem o mojej pracy w komisji w takich kategoriach. Poszedłbym tam i za 200 i za 100 i być może nawet i za darmo, żeby tylko się przekonać jak to działa od wewnątrz.
No to podliczmy: *Szkolenie – 3h *Przygotowanie dzień wcześniej – 3h *Zmiana w komisji – 10h *Liczenie i raportowanie – 8h 600 zł / 24h daje nam kwotę 25 złotych na godzinę, do tego dochodzą dwa dni wolne od pracy.
Czy to dużo, czy mało, odpowiedzcie sobie sami, jednak do równania dołóżcie jeszcze stres i zmęczenie (24 godziny na nogach w moim przypadku).
No i pamiętajcie, że moja komisja działała naprawdę sprawnie i stosunkowo szybko uwinęliśmy się z liczeniem (naprawdę, za nami było jeszcze ¾ komisji z całego miasta).
Po 24 godzinach na nogach i czterech godzinach snu obudziłem się na wyborczym kacu. Nie przywiązuję się do exit polli, nie odświeżam na bieżąco strony PKW. Zjadłem śniadanie, piję kawę i staram się na chwilę zapomnieć o polityce, chcę chociaż chwilę pobyć w tym powyborczym limbo.
from didleth
Oburza Was afera z “Sarą, mała dziennikarką” czy dyrektorka szkoły, która podsyła burmistrzowi dzieci do wyborczego sharentingu w gazecie? To trzymajcie się, bo można upaść jeszcze niżej...
Z racji, że wakacje się kończą, to w ramach wychodzenia z własnej strefy komfortu (do której chyba jednak muszę na trochę wrócić, bo mi się niedobrze zrobiło...) weszłam sobie na Xtwittera. Kojarzycie ten nowy trend na filmiki stylizowane na modną reklamę hotelu, nie? To ktoś postanowił pójść o krok dalej – zamiast wyśmiać lub zareklamować w ten sposób firmę czy instytucję postanowił wykorzystać dziecko chore na raka (a tak przynajmniej wynika z filmiku) do reklamy oddziału onkologicznego. I nie – to nie jest historia typu “nie stać nas na leczenie dziecka, a państwo o to nie dba, więc wybieramy mniejsze zło i sharenting, żeby uwiarygodnić zbiórkę na leczenie i rehabilitację”. Takie coś byłoby bardziej zrozumiałe, sama w podobnych akcjach biorę udział, bo to właśnie “mniejsze zło”, a dzieciaki nie mają czasu czekać, aż państwo i społeczeństwo się ogarną – potrzebują pomocy “tu i teraz”. Ale tutaj mamy do czynienia z czymś innym.
Na filmiku dziecko w wieku na oko wczesnoszkolnym reklamuje oddział onkologiczny, hasłami “tutaj fundacja”, “tutaj chemia” itp., video nie zawiera żadnych dodatkowych treści dotyczących czy to wsparcia tego dziecka, czy chociażby wspomnianego szpitala czy fundacji – ot, zwykły sharentingowy filmik dla lajków i kliknięć, bo “modny trend”. A że z wykorzystaniem dziecka chorego na raka? No a kto by się prawami dziecka przejmował. Wiadomo, że przecież dzieciak ze szpitala nie ucieknie, a jeśli rodzice się sprzeciwią? No cóż, teoretycznie mają do tego prawo – tylko potem nagle badanie czy zwykłe założenie wenflonu może bardziej boleć (i nie da się udowodnić, że to nie przypadek), obsługa na oddziale może być wobec rodziny mniej przyjazna – oczywiście nie przez odmowę rodziców na udostępnienie dziecka do durnowatego filmiku, a ze zmęczenia, które przypadkiem akurat teraz uderzyło ze zdwojoną mocą, a fundacja zawsze może uznać, że na opiekę nad “zbuntowanym” dzieckiem akurat nie ma zasobów i podziękować za “współpracę”. Algorytmy podrzuciły mi to video jako “najsłodszą i najlepszą wersję” trendu tych przeróbek, z 1000 udostępnień i 14 000 lajków. Ciekawe, czy tzw. “rzeczniczka praw dziecka” tym razem byłaby rzeczniczką rodziców rozumiejącą, że ich “zgoda” jest we wspomnianym kontekście dyskusyjna, czy rzeczniczką fundacji/szpitala, bo że nie rzeczniczką praw samego dziecka – to co do tego, po sytuacji z “dziennikarką Sarą”, jakoś nie mam wątpliwości...
#sharenting #dzieci #szpital #sluzbazdrowia #RODO
Jak doskonale wiecie, cyberbezpieczeństwo jest dla mnie bardzo ważne. W związku z tym chciałbym was poinformować, że w aplikacji mObywatel 2.0, którą każdy z nas posiada (lub przynajmniej powinien posiadać) na swoim telefonie, pojawiła się nowa funkcja. Jest to usługa „Bezpiecznie w sieci”.
Usługa ta daje dwie możliwości. Pierwszą z nich jest otrzymywanie powiadomień o powtarzających się i narastających atakach związanych z cyberprzestrzenią, takich jak szerokie rozpowszechnianie fałszywych maili z danego „banku” czy innego typu oszustw. Uważam, że jest to bardzo przydatna funkcja.
Drugą, chyba jeszcze ważniejszą, jest zgłaszanie incydentów. Możemy zgłosić złośliwą stronę internetową, podejrzany SMS, podejrzany adres e-mail, oszustwo lub inną formę incydentu bezpieczeństwa za pomocą aplikacji. Dzięki temu możemy poinformować CERT NASK (Państwowy Instytut Badawczy, a konkretnie zespół reagowania na incydenty) o występowaniu danego rodzaju ataku. To sprawi, że więcej osób będzie mogło się na to przygotować, dzięki czemu inne osoby nie staną się ofiarami tego ataku.
Co więcej, na stronie NASK możemy przeczytać, że docelowo w aplikacji ma pojawić się możliwość czytania tekstów na temat zagrożeń w sieci oraz porad, jak ich unikać.
Niestety, nie wiem jeszcze, jak ta usługa zadziała w praktyce, ponieważ została wprowadzona niedawno. Jednak myślę, że będzie bardzo przydatna i zachęcam każdego do przyjrzenia się jej w swojej aplikacji mObywatel. Jeśli jeszcze nie macie możliwości znalezienia tej usługi, upewnijcie się, że macie zainstalowaną najnowszą wersję aplikacji mObywatel 2.0 na swoim urządzeniu. Możecie to zrobić w App Store lub sklepie Google Play.
źródła: info.mobywatel.gov.pl, www.nask.pl
#Shorts
from Codzienność gryzie
from Codzienność gryzie
Zapraszam do substack.com, miejsca w którym czytasz bez reklam!
https://monikaibetley.substack.com/p/kelpie
Niestety “embed” nie działa, a “iframe” odrzuca Substack.
from didleth
Google and Meta ignored their own rules in secret teen-targeting ad deals https://arstechnica.com/tech-policy/2024/08/google-and-meta-ignored-their-own-rules-in-secret-teen-targeting-ad-deals/
Zakaz PUODO dla Mety: Facebook i Instagram mają przestać wyświetlać reklamy z deep fake https://oko.press/na-zywo/na-zywo-relacja/przelomowy-zakaz-facebook-i-instagram-maja-przestac-wyswietlac-reklamy-z-deep-fake
Technologie bez kobiet – czyli jak wyglądałby świat, gdyby nie wynalazczynie https://www.instagram.com/p/C-bKXQUuw0d/
Palantir (korzystający z technologii OpenAI) i Microsoft rozszerzają współpracę na rzecz amerykańskich służb wojskowych i wywiadowczych https://www.heise.de/news/KI-Podukte-fuer-US-Geheimdienst-Palantir-und-Microsoft-erweitern-Zusammenarbeit-9829343.html?wt_mc=rss.red.ho.ho.rdf.beitrag.beitrag
Socialmedia to miejsce autowyzysku https://www.instagram.com/p/C-UyGtmOXMC/
Laptopy i tablety dla szkół https://twitter.com/annawitten/status/1821084154206753094
Demagog o sharentingu https://twitter.com/DemagogPL/status/1821158096447619499
iPad i macOS. W teorii to połączenie brzmi wspaniale – połączenie możliwości dotykowego ekranu wraz z rozbudowanym systemem operacyjnym, który tylko czeka, aby z niego korzystać za pomocą palca. Ale czy na pewno?
Uwaga! Wpis nie jest oparty o jakiekolwiek oficjalne doniesienia dotyczące planów Apple na temat umieszczenia macOS na iPadach. Wszystkie opisane wnioski są spekulacjami opartymi o doświadczeniach autora na temat firmy Apple, jednak nie są to jego opinie.
Spójrzmy na papier: iPady z serii Pro obecnie posiadają dokładnie te same procesory, co najnowsze MacBooki Pro. Oznacza to, że architektura nie stanowi problemu i wszystkie aplikacje z Maka powinny działać. iPady mają także wystarczająco dużo pamięci, aby uruchomić komputerowy system, więc prawda jest taka, że od strony technicznej nic nie stoi na przeszkodzie, aby Apple umieściło na iPadzie swój desktopowy system. Oznacza to, że potrzebna jest tylko decyzja. Jednak byłaby to błędna decyzja.
Fakt, że nie jestem w stanie stuprocentowo stwierdzić, co poczyniłby założyciel korporacji z nadgryzionym jabłkiem w logo. Jednak na podstawie jego wypowiedzi, uważam, że absolutnie nigdy nie wchodziłoby to w grę. Dlaczego? Już wam wyjaśniam.
Jak doskonale wiemy, przez wiele lat na iPadach nie było jednej z najbardziej oczywistych funkcji, których spodziewamy się po każdym urządzeniu XXI wieku – kalkulatora. Nie było go z bardzo prostego powodu – designerzy Apple nie byli w stanie opracować interfejsu w taki sposób, aby dobrze wyglądał na dużym ekranie iPada, a w związku z tym Jobs uznał, że nie ma zamiaru umieszczać w urządzeniach czegoś, co nie jest dopracowane do perfekcji. Bo on chciał, żeby wszystko, co będzie sygnowane marką Apple, było perfekcyjne. I doskonale wiedział, czego pragną użytkownicy, mimo tego, że sami nie wiedzieli, czego chcą. Dlatego mówiono też, że urządzenia są ograniczone – Jobs uważał, że użytkownicy nie powinni mieć wyboru, ponieważ wtedy będą się gubić, a on chciał, żeby jego urządzenia były jak najprostsze w obsłudze i żeby odciążyć użytkownika od tego, do czego jesteśmy zmuszeni przez całe życie – podejmowania decyzji.
Ale przejdźmy dalej, bo troszkę odbiegłem od tematu. System macOS jest stworzony dla komputerów, a iPadOS – dla tabletów. Koniec, kropka. Interfejs nie jest możliwy do wygodnej i perfekcyjnej (pod względem odczuć użytkownika) obsługi. Zamiast pozytywnych wrażeń, człowiek skupiałby się na tych negatywnych, takich jak nie możliwość trafienia w przycisk na ekranie. Oczywiście, że możnaby zaimplementować możliwość uruchomienia konkretnych funkcji (lub nawet całego systemu) macOS tylko po podłączeniu myszki, natomiast wtedy musielibyśmy my podjąć decyzję czy wziąć gdzieś ze sobą myszkę. Lepiej jest z góry podjąć decyzję – MacBook czy iPad. Wtedy mamy mniej decyzji do podjęcia. A to odebrałoby całą tę magię Apple – że po prostu działa.
To też się nie sprawdzi. To również odbierze feeling sprzętu Apple. Jak? Wymagałoby to dostosowania wszystkich aplikacji do ekranów dotykowych, co oznacza, że musieliby się w to zaangażować twórcy aplikacji. Trwałoby to miesiące, jak nie lata, a i tak wiele aplikacji nie byłoby dostosowane pod ekrany dotykowe. Ktoś może powiedzieć, że przecież można dać jakieś ostrzeżenie, że aplikacja nie jest dostosowana do pracy na iPadzie i mimo to dać użytkownikowi możliwość instalacji aplikacji, jednak tu wracamy do tego, o czym mówiłem w poprzednim akapicie – to nie będzie perfekcyjne.
from didleth
“Dzieci i nastolatki do nocy „siedzą” w smartfonach i w internecie. Ich sen skrócił się nawet o trzy godziny – wskazuje badanie naukowców.” Do opisywanego raportu nie dotarłam, ale sam artykuł brzmi niepokojąco (chociaż skłamałabym pisząc, że wyniki badań są dla mnie zaskoczeniem) https://www.rp.pl/spoleczenstwo/art40776641-smartfony-kradna-dzieciom-sen-wyniki-badan-w-polsce-niepokoja
USA: Google nielegalnie zmonopolizował rynki wyszukiwania https://pol.social/@m0bi13/112913560880739236
WhatsApp wprowadzi możliwość modyfikacji zdjęć za pomocą AI. Uwzględniając, jak wielu uczniów – także tych poniżej 13 r.ż – korzysta z WhatsApp, brzmi to niepokojąco. https://www.heise.de/news/WhatsApp-Nutzer-koennen-wohl-bald-Bilder-von-KI-untersuchen-und-aendern-lassen-9792670.html?wt_mc=rss.red.ho.ho.rdf.beitrag.beitrag
Skarga z NOYB: Xandr (platforma Microsoftu zajmująca się reklamą online) odrzuca wnioski o ujawnienie informacji czy usunięcie danych https://netzpolitik.org/2024/beschwerde-von-noyb-xandr-verweigert-jede-datenauskunft/
W jaki sposób rosyjska dezinformacja pojawia się w wynikach wyszukiwania google? https://arstechnica.com/ai/2024/07/how-disinformation-from-a-russian-ai-spam-farm-ended-up-on-top-of-google-search-results/
Cyfrowe korporacje spod znaku Big Tech kolonizują świat. Pierwszą ofiarą będą media informacyjne – jeden z moich zdaniem lepszych tekstów w tym temacie https://oko.press/big-tech-jak-obronic-media-informacyjne
Polityk w radiu powiedział coś zaskakującego: że nie wie https://krytykapolityczna.pl/kraj/polityk-w-radio-powiedzial-cos-zaskakujacego-ze-nie-wie/
Gigantyczny wyciek danych telekomunikacyjnych w USA. Wyciekły logi połączeń ~wszystkich klientów AT&T. Wyciekły również logi SMSów. https://sekurak.pl/gigantyczny-wyciek-danych-telekomunikacyjnych-w-usa-wyciekly-logi-polaczen-wszystkich-klientow-att-wyciekly-rowniez-logi-smsow/
OKO.press wygrało z deweloperem od Roma Tower. Sąd: Dziennikarze działali w interesie społecznym https://oko.press/oko-press-wygralo-z-deweloperem-od-roma-tower
Orbán zaskarża unijne prawo chroniące media do Trybunału Sprawiedliwości UE https://oko.press/orban-zaskarza-unijne-prawo-chroniace-media-do-trybunalu-sprawiedliwosci-ue
Jak zatrzymać śledzenie lokalizacji na telefonie? https://netzpolitik.org/2024/databroker-files-so-stoppt-man-das-standort-tracking-am-handy/ i przy okazji zbiór artykułów dot. handlem danymi lokalizacyjnymi w Niemczech https://netzpolitik.org/2024/databroker-files-die-grosse-datenhaendler-recherche-im-ueberblick/#12
Sąd: TikTok podlega pod DMA https://techspresso.cafe/2024/07/17/sad-tiktok-podlega-pod-dma/
Co dalej ze wsparciem UE dla OpenSource? https://netzpolitik.org/2024/next-generation-internet-eu-apparently-set-to-end-open-source-programme/
Kto stworzył Commodore C64? https://ciekawostkihistoryczne.pl/2024/07/19/kto-stworzyl-commodore-c64/
Belgian data marketplace publishes passport data of thousands of people https://netzpolitik.org/2024/databroker-belgian-data-marketplace-publishes-passport-data-of-thousands-of-people/
Siła słabych więzi. To dzięki niej hula dezinformacja https://techspresso.cafe/2024/07/23/sila-slabych-wiezi-to-dzieki-niej-hula-dezinformacja/
USA: Meta (FB/Insta) zapłaci kolejne 1,4 miliarda dolarów za rozpoznawanie twarzy bez zgody https://szmer.info/post/4020729
How Russia-linked malware cut heat to 600 Ukrainian buildings in deep winter https://arstechnica.com/security/2024/07/how-russia-linked-malware-cut-heat-to-600-ukrainian-buildings-in-deep-winter/
Ściganie za odmowę aborcji w trakcie rządów PiS. Prokuratura Krajowa publikuje raport https://oko.press/na-zywo/na-zywo-relacja/sciganie-za-odmowe-aborcji-w-trakcie-rzadow-pis-prokuratura-krajowa-publikuje-raport
Awaria CrowdStrike. Microsoft cynicznie zrzuca winę na Unię Europejską https://oko.press/crowdstrike-microsoft-zrzuca-wine-na-unie-europejska
Sudan: Brutalne gwałty na dziewięciolatkach, niechciane ciąże i przymusowe małżeństwa https://krytykapolityczna.pl/swiat/sudan-brutalne-gwalty-na-dziewieciolatkach-niechciane-ciaze-i-przymusowe-malzenstwa/
Polskie Watergate. Jak nasze państwo nadal narusza Twoje prawo do prywatności i co z tym zrobić? https://oko.press/polskie-watergate-jak-nasze-panstwo-nadal-narusza-twoje-prawo-do-prywatnosci-i-co-z-tym-zrobic
Pięć lat unijnych sprawozdań o praworządności — podsumowanie https://siecobywatelska.pl/unijne-sprawozdania-o-praworzadnosci/
The Kids Online Safety Act (KOSA) przeszła przez Senat. Może przynieść więcej szkód, niż pożytku? https://arstechnica.com/tech-policy/2024/07/kids-online-safety-act-passes-senate-despite-concerns-it-will-harm-kids/ i jeszcze w temacie https://www.politico.com/newsletters/digital-future-daily/2024/07/31/the-long-road-to-child-safety-in-the-metaverse-00172137
Zmarła Barbara Sowa, najstarsza uczestniczka powstania warszawskiego https://wiadomosci.onet.pl/kraj/barbara-sowa-ps-basia-nie-zyje-komentuja-smierc-uczestniczki-powstania/rx8s6mr
Dlaczego sąd nakazał przywrócenie konta SIN na Facebooku i Instagramie? Uzasadnienie wyroku https://panoptykon.org/sin-vs-facebook-pierwsza-sprawa-wyrok
AI Act zaczyna obowiązywać. Co ostudzi tech optymizm polskich władz? https://panoptykon.org/ai-act-zaczyna-obowiazywac-komentarz
Departament Sprawiedliwości USA pozywa Tik Toka https://arstechnica.com/tech-policy/2024/08/doj-sues-tiktok-alleging-massive-scale-invasions-of-childrens-privacy/
Doctorow: Sztuczna inteligencja udaje, że pracuje https://krytykapolityczna.pl/weekend/doctorow-sztuczna-inteligencja-udaje-ze-pracuje/
Niemcy chcą zreformować Federalny Trybunał Konstytucyjny. Polska i Stany Zjednoczone przestrogą https://oko.press/niemcy-chca-zreformowac-federalny-trybunal-konstytucyjny
TikTok Lite to permanently suspend Rewards Program in EU, closing Commission investigation over addictive effects https://www.euractiv.com/section/platforms/news/tiktok-lite-to-permanently-suspend-rewards-program-in-eu-closing-commission-investigation-over-addictive-effects/
Jesteśmy autonomicznym ruchem społecznym, nie „podziemiem aborcyjnym” https://krytykapolityczna.pl/kraj/jestesmy-autonomicznym-ruchem-spolecznym-nie-podziemiem-aborcyjnym/
Głupiejemy. Powód tego procesu trzymamy w kieszeni (link za fb ICO) https://spidersweb.pl/plus/2024/08/glupiejemy-przez-smartfony-media-spolecznosciowe
CBA i dokumentacja medyczna – ciąg dalszy sprawy ze Szczecina https://siecobywatelska.pl/cba-i-dokumentacja-medyczna-ciag-dalszy-sprawy-ze-szczecina/
Irlandzki organ ochrony danych wszczyna postępowanie sądowe przeciwko Xtwitterowi za przetwarzanie danych na potrzeby szkolenia AI https://www.euractiv.com/section/data-privacy/news/irish-privacy-watchdog-takes-x-to-court-over-data-processing-for-ai-training/
from Top Four Blockers to Sustainable Growth of Your Practice
For accounting firms, the back office is not just a support function but the engine that drives service delivery. Typical back office processes entail many manual and time-consuming tasks that carry the risk of errors, missed opportunities, and staff burnout. Streamlining your back office is key to unlocking scalable growth and thriving in a competitive landscape.
Back-office operations are the backbone of administrative and support tasks that are crucial for ensuring seamless client service. These tasks, which include many pre-accounting tasks such as document collection, data entry, data cleansing, categorization, and bank reconciliation, are essential but can be time-consuming and prone to errors. Therefore, optimizing these activities is key to enhancing growth and efficiency.
The accounting firms that are successful in achieving sustainable growth started by organising their back-office operations targeting the following three outcomes;
Efficiency and Productivity: By streamlining back-office operations, you can significantly reduce the time spent on manual tasks. This, in turn, allows your team to concentrate on high-value client services, thereby boosting productivity and directly contributing to your firm's growth.
Cost Reduction: By streamlining processes, you can minimize errors and reduce the need for extensive rework, leading to significant cost savings. These savings can then be reinvested into the business to fuel further growth, making efficiency not just a productivity booster, but a financial boon.
Scalability: The ability to ramp-up the operations when needed and cut-down costs during the slow season is a significant advantage for accounting firms. This potential for growth and adaptability to market conditions can inspire optimism and motivation among your team, contributing to sustainable scalability.
Barriers to Growth
We surveyed accountants across the UK and other developed markets to better understand their challenges and noted that accountants experience the following four most common barriers to growth;
Pre-Accounting Bottleneck: Tasks such as document review and data entry are resource-intensive and prone to errors. These manual tasks create bottlenecks that slow down overall operations. When these tedious tasks bog down your team, it reduces their ability to focus on more strategic, high-value activities, ultimately impacting the quality of service provided to clients. Seasonal Squeeze: Accounting workloads fluctuate seasonally, and peak seasons place additional strain on your team. During busy periods, your staff may struggle to keep up with the increased volume of work, leading to burnout and decreased morale. The seasonal variation in workload also limits your firm’s ability to take on new clients or expand services, as the existing team is already stretched thin, hindering growth opportunities. Talent Escape Room: Repetitive and mundane tasks like data entry can lead to staff demotivation and high turnover rates. When employees are not engaged in meaningful work, their job satisfaction plummets, making it difficult to retain top talent. High turnover rates disrupt operations and incur additional costs related to hiring and training new staff, further stalling your firm's growth. Automation Frustrations: Although many automation options exist in the market, not all automation solutions are created equal. You are not alone if you have experienced data quality problems or sudden price hikes. Investing in the wrong automation solution can exacerbate existing problems rather than solve them. Choosing a reliable, cost-effective, and user-friendly tool that enhances efficiency and accuracy in your back-office operations is crucial. 60% of surveyed accountants feel they cannot expand their services or client base with current back-office processes. Current State of Your Back Office Processes Before starting on a transformation journey, it is important to understand the current state of your processes. To help accounting firms assess their current state, we have developed a Back-Office Efficiency benchmark that assesses the level of automation at main pre-accounting functions. It is a simple assessment based on brief questions and aims to help you identify the back-office tasks that you can target to achieve efficiencies. You can benchmark your back-office using the following link: Accountancy back office efficiency benchmark.
Click here to calculate your back-office efficiency.
Conclusion Your back office is the main enabler of your firm's success. Though certain challenges and inefficiencies exist, proven solutions and approaches can be leveraged to overcome those challenges. By streamlining operations, you set the foundation for sustainable and profitable growth and can confidently target new opportunities.
At Receipt Bot, we understand how inefficiencies in the accountancy back office can impact profitability. We are committed to helping you streamline and automate your core processes using cutting-edge technologies. We have discussed and analysed different approaches to enhancing your back office in our new free e-book, “Streamline Your Accountancy Back-Office to Drive Profitability and Growth. Download the Book to find out more.
from didleth
Wpadłam na pomysł tego tekstu przy okazji jakiejś dyskusji w fediwersum – konkretniej to chciałam komuś odpisać i okazało się, że to, co mam w tej kwestii do powiedzenia, zdecydowanie nie zmieści się w jednym toocie. Uznałam więc, że wstrzymam się z tematem i napiszę na ten temat osobny tekst – który pierwotnie miał być lepszy i trochę bardziej analityczny, ale...jest lato i na solidniejsze analizy nie mam czasu i siły, a temat ciągle powraca, więc niech będzie czysta publicystyka. Zwłaszcza, że wyszłam z formy. Kiedyś napiszę na ten temat lepszy tekst – i je sobie porównam, w ramach eksperymentu i oceny własnych możliwości w okresie wakacyjnym i poza nim ;)
Co jakiś czas w fediwersum wybucha dyskusja odnośnie tego, dlaczego dana organizacja ma konto na Facebooku, dziennikarz na X-twitterze, a przecież mogliby zrezygnować z usług big techów, założyć konto w fediwersum i byłoby to z korzyścią dla wszystkich. Czasami słyszę też teksty o tym, jak to wraz z przejściem danej organizacji lub osoby na Mastodona przejdą też ludzie obserwujący ją na Tik Toku czy LinkdedIn , więc nikt nie straci, a jeśli ktoś się nie zdecyduje – to nie warto się takim człowiekiem przejmować. No...nie, to tak nie działa. Ale po kolei.
Myślenie “jakość obroni się sama” i “nasi czytelnicy z nami zostaną” przerabialiśmy już wraz z upowszechnianiem się internetu, kiedy część osób związana z mediami wierzyła, iż internet nie zaszkodzi tradycyjnej, papierowej prasie. I wszyscy wiedzą, jak to się skończyło. Mamy obecnie (nie tylko w fedi, a ogólnie, jako społeczeństwo) tendencję do zerojedynkowego postrzegania rzeczywistości i niedostrzegania cudzej perspektywy – co jest w dużym stopniu zasługą właśnie zamykania się w bańkach. W praktyce sprowadza się to do myślenia mniej więcej na poziomie “gdybym to ja był prezesem organizacji X, zlikwidowałbym konto na Facebooku i założył je na Mastodonie, i dalej miałbym obserwujących, bo 3 moich kumpli też ma konto na Mastodonie. I nawet przeprowadziłbym darmowe warsztaty i wszyscy w organizacji przesiedliby się na linuxa i zaczęli używać pinephonów, jak moi 3 kumple i byłoby fajnie, bezpiecznie i prywatnie”. I podejrzewam, że cała koncepcja zostałaby lepiej przyjęta w fediwersum czy wśród geeków, ale już jednak gorzej przez wspomnianego prezesa organizacji X i wśród jego obserwujących. Bynajmniej nie z powodu jakiejś niechęci do prywatności i cyberbezpieczeństwa, wspomniany prezes może sobie być nawet adminem jakiejś mastodonowej instancji – ale będzie też realistą. Jeśli zajmuje się np. adopcją psów – to facebook da mu większe zasięgi (tak, te mityczne i wyśmiewane na mastodonie zasięgi wbrew pozorom bywają istotne), więcej kontaktów wśród ludzi, dla których szukanie psom nowych domów ma większy priorytet, niż ochrona prywatności i którzy wolą poświęcić wolny czas na pomoc zwierzętom, niż na naukę pinephone'a. Czy gdyby wspomniani animalsi wystarczająco się postarali i przestali “szukać wymówek”, to byliby w stanie polikwidować swoje tik toki, instagramy i zacząć działać w fedi? Zapewne tak. Tyle, że byłoby to kosztem ich działalności i prozaicznie nie widzą powodu, by zaspokajać wymagania jakiegoś mastodonowego Iksińskiego, który ma wobec nich takie oczekiwania. Analogicznie jak mastodonowy Iksiński nie widzi powodu, by zaspokajać potrzeby animalsów i woli tworzyć kod wolnego oprogramowania, zamiast biegać po okolicy wyłapując dzikie koty do sterylizacji (tudzież pomagać chorym dzieciom, zajmować się odrestaurowywaniem starych nagrobków czy organizować wsparcie prawne dla ofiar przemocy domowej*). A nawet, jakby bardzo chciał i namówił do tego samego swoich 3 znajomych geeków – to fizycznie nie byliby w stanie zastąpić 3 tys. czy 30 tys. ludzi z facebooka. I nie chodzi o to, że jedno jest mniej lub bardziej potrzebne od drugiego – a o to, że ludzie są różni, mają różne sytuacje, potrzeby i priorytety. I m. in. niedostrzeganie tego stanowi problem zamykania się we własnych bańkach.
Kolejna grupa – osoby publiczne. W zasadzie podobnie, jak przy organizacjach. Swego czasu miałam na mastodonie wymianę zdań odnośnie X-twittera z jedną polityczką – pisała, że to nie tylko kwestia zasięgów, które na mastodonie są w takim zakresie nieosiągalne, ale także tego, że do jej tweetów odnoszą się media, że inni poszukując z nią kontaktu korzystają właśnie z X-twittera. I mnie ta argumentacja przekonuje. Ktoś inny dodał, że wychodząc z twittera zostawia się go całkowicie w rękach oszołomów, którzy poczują się tam jeszcze lepiej – i coś w tym jest. Sama nie mam siły na użeranie się z hejterami – ale jeśli ktoś czuje się na siłach i decyduje się mimo wszystko reagować na mowę nienawiści w korpomediach – to ma moje błogosławieństwo. I ciężko jest mi jednoznacznie potępić polityków korzystających z tik toka – bo regulacji póki co brakuje, politycy skrajnej prawicy i tak sieją tam swoją propagandę i docierają do niezdecydowanego elektoratu. A użytkownicy tik toka nie stwierdzą nagle “a, jednak zagłosuję na jakiegoś polityka z mastodona” (bo o istnieniu mastodona nieraz nawet nie wiedzą).
Podobnie sprawa ma się z dziennikarzami – muszą docierać do ogółu społeczeństwa, a “ogół społeczeństwa” nie jest tożsamy z użytkownikami mastodona. Ok, z użytkownikami instagrama też nie – ale statystycznie jest ich tam po prostu więcej. Kojarzę jednego polskojęzycznego dziennikarza bez konta w korporacyjnych socialmediach – ale pisze on do serwisu, który swoje konto w socialmediach ma. I nie wiem, czy bez tego wspomniany serwis by się utrzymał. I tutaj kolejna kwestia, o której orędownicy wyjścia z korpomediów zdają się zapominać: dla dziennikarzy – ale też dla polityków, blogerów, influencerów, przedsiębiorców, ale także pracowników organizacji – socialmedia to część ich pracy zawodowej. Czasami idą czy to w płatne subskrypcje (coś jak paywall – twórca udostępnia na instagramie treści, które mogą zobaczyć tylko ci, którzy wykupili płatną subskrypcję), czy w różne współprace biznesowe (jeśli jakiś influencer zachwala jakiś hotel, w którym spędził wakacje czy aplikacje, która mu coś ułatwiła – to nieraz nie chodzi o realne osobiste doświadczenia, a bardziej zawoalowaną formę reklamy), nieraz w jedno i drugie. Nieraz po prostu wrzucają linki do swojego sklepu czy strony www – w które mało kto by kliknął, gdyby nie zobaczył ich na facebooku. Jeśli przedsiębiorca prowadzi internetowy sklep z zabawkami – zyskuje za każdym razem, gdy jakiś parentingowy influencer pochwali jego produkty (i traci, gdy skrytykuje). Twórcy z facebooka czy instagrama, jak wszyscy inni ludzie, muszą utrzymać ze swojej pracy siebie i swoje rodziny. Moralizatorskim tootem Iksińskiego o tym, że skoro już są w fedi, to powinni wybrać inną instancję, rachunków nie zapłacą ani garnków nie napełnią. A tezy, że edukatorzy czy dziennikarze nie powinni na swojej pracy zarabiać, tylko wolontariacko działać po godzinach “prawdziwej” pracy (autentyk), są nie tylko pozbawione empatii, ale zwyczajnie niebezpieczne dla funkcjonowania demokracji.
Sytuacja staje się jeszcze bardziej nerwowa, gdy temat dotyczy osób czy organizacji zajmujących się szeroko pojętą prywatnością, higieną cyfrową, walką z dezinformacją, ochroną danych, prawami dziecka itp. I w dużej mierze to rozumiem – sama potrafię skrytykować na fb jakieś szkolenia z RODO, na których wymaga się obowiązkowo zainstalowania oprogramowania Microsoft. I nie przekonuje mnie argument, że działalność takich osób czy organizacji nie jest w fediwersum potrzebna – bo siedzę tu wystarczająco długo, by widzieć wypowiedzi nie tylko osób zorientowanych w temacie, ale także tych, ekhm...no, powiedzmy, że mniej uświadomionych O:–) I wiem, jak dużo kosztuje mnie emocjonalnie przetrawienie faktu, iż nie mam dostępu do jakiejś interesującej mnie treści za “zbrodnię” nieposiadania instagramowej aplikacji. Boli – i wolę się wtedy wziąć kilka (czy kilkaset ;p) głębszych wdechów i trzymać z dala od komputera, żeby nie napisać gdzieś czegoś, czego później będę żałować. Jednocześnie wiem, że to właśnie tam jest największy sens mówić o zagrożeniach i to tam statystycznie jest dużo więcej osób, do których trzeba dotrzeć. Dlatego cieszę się, że Demagog zajmuje się zwalczaniem dezinformacji na TikToku czy Xtwitterze. Dzięki naszemu narzekaniu na mastodonie poziom dezinformacji w korpomediach nie spadnie, ale dzięki działalności organizacji factcheckingowych – może.
Schodząc na poziom osób prywatnych – one też często używają mediów korporacyjnych. Bo tego wymaga ich praca, szkoła czy znajomi. Swego czasu ktoś na mastodonie mnie okrzyczał, że powinnam zlikwidować facebooka, bo przecież on nie ma, nie potrzebuje i ogólnie wszyscy jego znajomi się bez niego obywają – no i jeśli rzeczywiście ma taką sytuację, że nie potrzebuje fb i whatsappa, to szczerze zazdroszczę – ale dla mnie cała ta gadanina ma tyle samo sensu, co “zostań primabaleriną i nie szukaj wymówek, bo ja i moi znajomi świetnie odnajdujemy się w świecie muzyki i baletu”.
Ogólnie nie podoba mi się obecny w Polsce (nie wiem, jak jest gdzie indziej) poziom braku zrozumienia czy poszanowania dla cudzej sytuacji czy wyborów. Problem jest w zasadzie wszechobecny, w kwestii fediwersowej sprowadźmy go do takich sytuacji:
Rozumiecie, o co mi chodzi? Obstawiam, że większość tak – ale w fediwersum znajdują się także ludzie, którzy nie rozumieją, a którzy odstraszają potencjalnych użytkowników czy użytkowniczki swoją postawą – i dla nich szersze wyjaśnienie. W przedstawionej sytuacji to nie osoba A jest problemem. Osoba A mieszka sobie w małej miejscowości, ma rodzinę, dobrze gotuje i prowadzi blog na Instagramie. Nie pyta B. o jego/jej poglądy dot. posiadania dzieci czy mieszkania w danej okolicy. I generalnie nikomu, poza osobie B. i jej podobnym, nie przeszkadza. To osoba B. jest do tego stopnia zafiksowana na temacie fediwersum i na własnym ego, że stosuje napastliwy ton rozmowy i przekracza cudze granice. Dlaczego aż tak się na ten temat rozpisuję? Bo już niejeden raz prowadziłam w fedi dyskusje na właśnie tego typu poziomie (szczęśliwie większość kończyła się na punkcie 3, ale te zawierające punkt 4 też się zdarzały) – czy to mówiąc wprost o własnych doświadczeniach, czy – w 3 osobie – o cudzych, a rozmówca był do tego stopnia zafiksowany na obronie swoich racji, że sedno problemu w ogóle do niego nie docierało. I sednem bynajmniej nie było to, dlaczego “A” nie przerzuci się z instagrama na pixelfeda, a sposób prowadzenia rozmowy.
Złotym rozwiązaniem wydaje się tutaj półśrodek – promowane przez ICD “publikuj u siebie, rozpowszechniaj wszędzie”. Można by tę samą treść wrzucać i na swojej stronie, i na facebooku, i w fediwersum. Byłoby to na pewno sprawiedliwsze i nie tworzyło poczucia, że warto walczyć o prawa tylko tych kobiet, które używają instagrama (tak, to przytyk do braku organizacji kobiecych w fedi ;p). Dlaczego więc większość osób czy organizacji się na to nie decyduje? Powody są bardzo prozaiczne: nie mają dość zasobów. Finansowych, ludzkich, mentalnych. Jeśli nie macie doświadczenia w działalności w NGOsach – to wyobraźcie sobie, ile waszym zdaniem dana organizacja ma ludzi czy środków i śmiało możecie to podzielić przez 10. Sama teoretycznie mogłabym wszystko powielać i treści z mastodona wrzucać na twittera czy bluesky, przecież to tylko proste “kopiuj/wklej”, prawda? Tylko że nawet bez tego “kopiuj/wklej” nie wyrabiam się już z tym, co robię i zdarza mi się wrzucić jakiś toot czy post w biegu nawet go wcześniej nie czytając, bo powinnam wyjść z domu już 5 minut wcześniej. Teraz wyobraźmy sobie, że reprezentuję konkretny projekt, markę, biznes czy organizację: każdy taki wpis to reakcje, komentarze, które trzeba przeczytać, jakoś na nie zareagować – to wszystko zabiera czas.
I na dzisiaj tyle starczy ;)
*nawias dodałam, na wypadek jakby ktoś poczuł się wywołany do tablicy i zaczął dowodzić, że on ma mastodona, pinephone i praktycznie co tydzień zanosi jakiegoś kota do sterylizacji, więc się da, jak się chce. Ok – ale to wtedy nie zajmuje się już innymi rzeczami, nie ma czasu działać na rzecz prawa do aborcji albo dziecko nie widziało go od 3 tygodni – można robić jedną rzecz, czasami można robić kilka, ale nie da się robić wszystkiego jednocześnie.
from Madiana Alanina Argon - opowiadania
Lampy aktywowane przez fotokomórki zapaliły się z cichym kliknięciem. Rosaly Mingler zatrzymała się i lekko skrzywiła. Żółtawy kolor światła powodował u niej znaczny dyskomfort. Nigdy nie rozumiała innych pracowników szpitala, kiedy twierdzili, że ten odcień, określany przez nich jako ciepły, jest bardziej przyjazny dla układu nerwowego. Może to znak, żeby przestać przychodzić tu po godzinach, pomyślała Rosaly gorzko, odbijając w prawo od głównego korytarza i tym samym włączając światła w kolejnej części budynku. Ostatecznie zakład patomorfologii nie działał w nocy. To nie był pierwszy raz, kiedy Rosaly zjawiała się w szpitalu tak późno. W ostatnich miesiącach często zdarzało jej się zostawiać w gabinecie coś, o czym przypominała sobie już po powrocie do mieszkania. Kilka razy miała tylko niejasne wrażenie, że o czymś zapomniała, ale nie dawało jej to spokoju na tyle, że musiała wrócić i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. W ten piątkowy wieczór udało jej się zostawić portfel wraz ze wszystkimi dokumentami. Może wstrzymałaby się z tym do rana, gdyby następnego dnia nie musiała wyjeżdżać na cały dzień poza miasto. Dochodząc do przeszklonych drzwi swojego oddziału, Rosaly pomyślała ponuro, że potrzebuje urlopu. Właściwie nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem brała wolne. Kolejne kliknięcie rozległo się nad jej głową i następny odcinek korytarza został oświetlony. Stąd Rosaly widziała znajdujące się po lewej stronie drzwi gabinetu. Miała już iść w ich stronę, ale nagle dotarło do niej, co widzi przed sobą. W jeszcze dalszej części korytarza już wcześniej paliło się światło. Oprócz niej musiał tu być ktoś jeszcze. Kobieta przyspieszyła kroku. Nie umiała sobie wyobrazić, dlaczego ktoś, poza nią samą, miałby się tu znaleźć o tej porze. Z niej koledzy z zakładu już zaczęli żartować. Ktoś ostatnio nazwał ją duchem straszącym w kostnicy. Rosaly nie wierzyła w duchy. W ciągu ostatnich kilku lat miała okazję oglądać tyle martwych ciał, że nie robiło to na niej większego wrażenia. Nie zauważyła dotąd niczego, co mogłoby wskazywać na istnienie duszy albo jakiejś formy egzystencji po śmierci. Przeciwnie, widok zwłok budził w niej myśl o całkowitej nieobecności, tak namacalnej, że za każdym razem wywoływała lekkie zaskoczenie. Przeszła do miejsca, gdzie korytarz się rozszerzał. Z prawej strony stały trzy plastikowe krzesła, z lewej niskie stare biurko i rząd regałów z niewielkimi kwadratowymi szafkami. Dalej korytarz zakręcał w lewo, w stronę prosektorium. Rosaly dała kilka kroków w tamtym kierunku, kiedy usłyszała odgłos gwałtownie otwieranych drzwi. Mimowolnie drgnęła i poczuła jak jej puls lekko przyspiesza. Nie było się przecież czego bać. Duchy nie istniały. Na tym oddziale straszyła tylko ona. Znalazła się na zakręcie i mogła w końcu spojrzeć w głąb korytarza. Widok człowieka w białym fartuchu sam w sobie nie jest w szpitalu niczym dziwnym. Zwykle jednak fartuch nie był jedynym elementem stroju lekarza. A ten człowiek poza nim wydawał się nagi, spod fartucha wystawały odsłonięte łydki i bose stopy. Ponieważ powoli zbliżał się do zakrętu, w pewnym momencie Rosaly zobaczyła jego twarz. Wydała z siebie stłumiony okrzyk, jakby coś zacisnęło się wokół jej gardła. Rozpoznawała tę twarz! W pewnym sensie znała tego człowieka. Wiedziała, że nazywał się Tarrel Corblin i miał dwadzieścia cztery lata. Znała jego wzrost i wagę, wiedziała, że ogólnie jeszcze był zdrowy, chociaż regularnie nadużywał alkoholu i czasem próbował ulicznych prochów. I ona sama, osobiście dzień wcześniej przeprowadziła jego autopsję po tym jak przywieziono na oddział jego ciało. Tarrel Corblin był niecałe pięć metrów od niej, kiedy Rosaly zaczęła się gwałtownie cofać. Nie mogła powstrzymać się przed patrzeniem w jego oczy, jednolicie czarne, bez białek i tęczówek, które zdawały się pochłaniać światło. Zdała sobie sprawę, że nie ma już do czynienia z człowiekiem, ale czymś, co nie miało prawa istnieć. Upiorem. Wampirem. Ghulem. Zombie. Przez głowę przebiegały jej rozmaite motywy z horrorów, których trochę w życiu zdążyła obejrzeć. – Ty nie żyjesz – powiedziała, jakby było to magiczne zaklęcie mające powstrzymać idącego ku niej żywego trupa. Zrobiła kolejny krok do tyłu i poczuła, że uderza nogą w jedno z krzeseł. Nie mogła cofać się dalej. Tarrel zatrzymał się przed nią i zmrużył oczy. – Na to wygląda – mruknął, przez chwilę pokazując wydłużone ostre kły – Doktor Mingler? Rosaly zaczęła gwałtownie kiwać głową. Miała wielką ochotę zamknąć oczy, ale jednocześnie była przekonana, że kiedy przestanie patrzeć na upiora przed sobą, ten rzuci jej się do gardła. Mogła się zdobyć jedynie na naprzemienne zaciskanie pięści i prostowanie palców. W tym momencie oddychała zbyt płytko, żeby móc swobodnie mówić. – Pokroiła mnie pani – to było bardziej stwierdzenie niż pytanie. Rosaly znowu pokiwała głową. – To… moja praca – wyjąkała – Każdy kto tu trafia… nie żyje. Ty też… byłeś... martwy… Byłam absolutnie pewna… – I chyba nadal jestem – odpowiedział Tarrel spokojnie, rozsuwając poły fartucha. Od ramion ku środkowi klatki piersiowej i dalej w dół ciągnął się charakterystyczny ślad cięcia, kontrastujący z bladą skórą. Na ten widok Rosaly mimowolnie spróbowała cofnąć się o kolejny krok. – Śmiało, niech pani sprawdzi, że serce nie bije – zachęcił Tarrel. Rosaly nerwowo przełknęła ślinę, ale niechętnie wyciągnęła rękę w jego stronę. Uznała, że bezpieczniej będzie zrobić to, czego tamten sobie życzył. Może były jakieś szanse, że wyjdzie z tego spotkania żywa. Położyła dłoń na klatce piersiowej młodzieńca. Starała się nie dotykać śladów cięcia, nie była pewna, czy to mogło sprawiać tamtemu ból. Wolała nie sprowokować gniewu istoty, którą obecnie był Tarrel Corblin. Mimowolnie zauważyła jak bardzo zimna była jego skóra. Od momentu, kiedy wydostał się z chłodni nie mogło minąć zbyt wiele czasu. Sama myśl o tym sprawiła, że Rosaly zrobiło się jeszcze bardziej słabo. Z ulgą zobaczyła, że tamten cofa się i podchodzi do biurka. Zwróciła uwagę na jego niepewny krok. Był zdezorientowany? Cały czas odczuwał ból? Czy może wkrótce miał nim zawładnąć głód… Rosaly spróbowała przywołać filmowe wyobrażenia nieumarłych. Wampiry żywiły się krwią żyjących istot, zombie polowały na ludzi, zależnie od wersji dla mięsa albo mózgów, ghulom chyba wystarczały zwłoki. Co zamierzał zrobić Tarrel i czy Rosaly miała się o tym przekonać w momencie, kiedy stanie się jego ofiarą? Tarrel chwilowo nie zwracał na nią uwagi i rozchylił fartuch jeszcze bardziej. Odsłonił kolejne rany, znacznie mniejsze, na boku i z prawej strony brzucha. Rosaly była przekonana, że to jedna z nich doprowadziła do śmierci tego nieszczęśnika. Teraz jednak rany wydawały się częściowo zasklepione. – W filmach wampiry mają zdolność regeneracji – stwierdził Tarrel z rezygnacją i potrząsnął głową. Rosaly odruchowo podeszła bliżej. Nic nie wskazywało, że tamten zamierzał ją w tym momencie zaatakować. Przez jej głowę przebiegła absurdalna w tej sytuacji myśl. Ten młody człowiek był ostatecznie jej pacjentem. Nawet, kiedy zamiast leżeć w chłodni jak pozostali zmarli, postanowił wstać o własnych siłach i znalazł się tutaj. – Może musisz poczekać? – podsunęła Rosaly – Może to zaczyna działać po pewnym czasie, albo… Urwała i nerwowo przełknęła ślinę. W popkulturowych przedstawieniach wampiry często nabierały sił po polowaniu. Jeśli Tarrel jeszcze o tym nie pomyślał, Rosaly nie powinna sama podsuwać mu takich wniosków. – W każdym razie obecnie to wygląda dużo lepiej niż wtedy… – spróbowała dokończyć i znowu urwała. Tamten parsknął krótkim śmiechem. – Wtedy, kiedy pani skończyła? Nie musi się pani bać tego powiedzieć, pani doktor. W końcu to nie pani mnie zabiła, prawda? Nic do pani nie mam. Tak właściwie to... od czego umarłem? Rosaly w końcu zamknęła oczy i kilka razy głęboko odetchnęła. Chciała, żeby jej głos brzmiał możliwie spokojnie. – Duży krwotok, w tym wewnętrzny – powiedziała – Dziewięć ciosów krótkim nożem. Czymś większym niż scyzoryk, który miałeś przy sobie. Zabójca trzy razy trafił w wątrobę, ale inne narządy też zostały uszkodzone. A rozcięcia na rękach nie były głębokie, od samego tego raczej byś się nie wykrwawił. – Pani pewnie ma to wszystko zapisane? Tarrel odwrócił się w stronę Rosaly i po chwili zamknął oczy. W chwili śmierci był młody i we względnie dobrej kondycji, ale teraz jego twarz nabrała wręcz posągowej urody. Nawet w nieprzyjemnym żółtym świetle jego rysy wydawały się pozbawione wszelkich niedoskonałości. Wyglądał tak, jak Rosaly mogłaby wyobrażać sobie anioła. Albo demona. Ostatecznie demony miały być upadłymi aniołami. Kiedy tamten się odezwał i znowu zaprezentował przy tym długie kły, Rosaly zaczęła skłaniać się bardziej ku tej drugiej opcji. – Dlaczego pani przyszła tu w nocy, pani doktor? – spytał Tarrel – Chyba nie dlatego, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś nie próbuje uciec z prosektorium? Rosaly, która przez chwilę była niemal spokojna, znowu poczuła przypływ paniki. Splotła dłonie przed sobą. – Coś tu zostawiłam – powiedziała szybko – Przyszłam tego poszukać. Nie podobało jej się, że znowu przyjęła obronny ton. Takie wyjaśnienie jednak najwyraźniej wystarczyło, bo tamten znowu spojrzał przed siebie, na ścianę z dwoma niewielkimi, wysoko umieszczonymi oknami. – Jeśli ma pani raport z mojej sekcji, czy mógłbym dostać kopię? – spytał cicho. W tym momencie wydawał się zupełnie niegroźny, wręcz tak bezradny, że mógł wzbudzać współczucie. – To jeszcze nie jest uporządkowane – wyjaśniła Rosaly, powoli, tyłem, wycofując się w stronę drzwi swojego gabinetu – Może za kilka dni… Ugryzła się w język, kolejny raz zła na siebie. Co próbowała przez to powiedzieć? Naprawdę zamierzała się gdzieś z nim spotkać, jeśli już zdoła się stąd wydostać? Przez chwilę przeskakiwała wzrokiem pomiędzy drzwiami gabinetu a pochyloną postacią opartą o biurko. Nacisnęła klamkę i powoli uchylała drzwi. Mogła wejść bokiem do środka, ale w którymś momencie i tak musiała odwrócić się w stronę swojego biurka i stanąć tyłem do drzwi. Może powinna zabarykadować się w środku i próbować wezwać pomoc. Wzięła głęboki oddech jakby zamierzała nurkować i znalazła się przy swoim biurku, Ciemny skórzany portfel, wypchany do granic możliwości, na szczęście leżał na wierzchu, na stosie zadrukowanych drobną czcionką kartek. Szybko podniosła go i wycofała się do drzwi. Rzuciła nerwowe spojrzenie w głąb korytarza. Widok Tarrela nadal stojącego w tym samym miejscu w jakimś stopniu przyniósł jej ulgę. Przelotnie pomyślała, że to mógłby być dobry moment na ucieczkę. Miała to, po co tu przyszła, mogła odwrócić się i ile sił w nogach popędzić w stronę szklanych drzwi. Wydostać się poza oddział, gdzie istniała szansa spotkania kogoś z pracowników. Tam byłaby bezpieczna. Była prawie pewna, że obecnie Tarrel Corblin nie uzyskał jeszcze pełni sił wynikających z natury nieumarłego i próba ucieczki miała jakieś realne szanse powodzenia. Coś jednak sprawiło, że nadal stała obok przymkniętych drzwi. Miała nieodparte wrażenie, że tamten czegoś od niej chciał. No i, do diabła, był jej pacjentem. Rosaly zaczęła powoli iść w stronę biurka. – Wie pani co, pani doktor? – odezwał się Tarrel, nie patrząc w jej stronę – Chyba już od długiego czasu nie myślałem tak trzeźwo. Albo piłem, albo coś wciągałem, albo miałem kaca. Rosaly w zadumie patrzyła na jego profil, na czarne włosy, teraz lekko pozlepiane od wilgoci. Kilka kosmyków przykleiło się do bladego czoła. Anioł czy demon? – Miałeś we krwi sporo alkoholu i trochę pochodnych amfetaminy – powiedziała Rosaly odruchowo. Tamten tylko smętnie pokiwał głową. – Trochę na sumieniu miałem, tak jak pozostali. Bójki, dragi, czasem coś ukradłem… Wyprostował się gwałtownie i spojrzał na Rosaly z poważną miną. – Ale nigdy, przenigdy nie zamierzałem wejść w handel pod szkołami. Nigdy. Mógłbym przed sądem przysięgać na wszystko. – Handel? – spytała Rosaly, gwałtownie mrugając oczami, bardziej nawet zaskoczona niż przestraszona. – No, sprzedawanie dzieciakom dragów, dopalaczy i reszty tego syfu. Beny i A.J. byli gotowi zaczynać od razu. Nigdy nie czułem, żebym był od nich lepszy, ale nie zamierzałem stać się aż takim draniem. Może jeszcze nie przeżarło mi mózgu do tego stopnia… Ale mimo wszystko wierzyłem, że mogę im przemówić do rozsądku… Powstrzymać ich. Za nic w świecie nie chciałbym, żeby kolejne dzieciaki weszły w to bagno. Żeby dały się wciągnąć i skończyły tak jak ja. – Beny i A.J.? – Rosaly zniżyła głos do szeptu – Chcesz powiedzieć, że wiesz, kto cię zabił? Tarrel gwałtownie potrząsnął głową. – Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia. Nikt z nas nie był trzeźwy, kiedy się pokłóciliśmy i chyba każdy miał przy jakiś nóż albo scyzoryk. Rosaly spróbowała przypomnieć sobie, co wiedziała o całej sprawie. Zakrwawione ciało młodego człowieka znaleziono za budynkami starej fabryki na zachodnich obrzeżach miasta. Był tam duży betonowy plac zarastający trawą, pozostałości blaszanych bud i kilka nieużywanych garaży. Podobno właściciel obskurnego baru w tamtej okolicy poprzedniego wieczoru wyprosił czwórkę młodych ludzi, którzy po kilku drinkach zaczęli się awanturować. Przenieśli się zatem na zewnątrz, w miejsce, gdzie raczej nikt nie mógł im przeszkadzać. – Chyba potem pojawili się inni – odezwał się Tarrel po dłuższej chwili – To zawsze było miejsce spotkań różnych wyrzutków. Naprawdę niewiele pamiętam, poza tym, że się pobiliśmy. W którymś momencie chyba naprawdę dostałam nożem. Byliśmy na takim haju, że mogło zdarzyć się wszystko. Spojrzał na swoje ręce. Miał na dłoniach i nadgarstkach ślady, jasne, coraz mniej widoczne blizny. Te rany znikały najszybciej. – Cholera – jęknął – Czy Lilla… moja siostra… wie? – Była tu wczoraj rano, żeby zidentyfikować ciało. Ciężko to zniosła. Płakała. Powiedziała, że chciałaby cofnąć czas, żeby ci pomóc. Tarrel w odpowiedzi ukrył twarz w dłoniach. Po chwili wstał i znowu rzucił Rosaly ciężkie spojrzenie. – Pani doktor, są tu moje rzeczy? – spytał – Dam radę je odzyskać? Rosaly zawahała się. – Tak, tylko potrzebuję znaleźć klucz… Co zamierzasz zrobić? – No… jakoś stąd wyjść. A potem… jeszcze nie wiem. Cholera, ja nawet nie wiem, co się teraz ze mną dzieje. Rosaly kolejny raz poszła do gabinetu po klucze. Tym razem Tarrel ruszył za nią. Rosaly starała się walczyć z przemożną chęcią spoglądania za siebie. Nie wiedziała, czy wynikało to ze strachu i świadomości, co jej towarzyszy, czy rzeczywiście był to rodzaj intuicji, ale miała wrażenie, że coś czuje. Z braku lepszego określenia mogła to nazywać negatywną aurą. Całe ciało kobiety zdawało się wewnętrznie krzyczeć, że tuż obok znajduje się coś bardzo złego i niewłaściwego. Czyli faktycznie raczej demon. Nie przyglądała się, jak Tarrel się przebiera, pozwalała sobie tylko widzieć go kątem oka. Nie była pewna, czy miało to jakiekolwiek znaczenie, skoro półtora dnia wcześniej mogła oglądać go dokładniej niż ktokolwiek inny. Tarrel zawahał się, oglądając swój podkoszulek, wcześniej zielonobrązowy, obecnie prawie czarny od krwi i pocięty. Ostatecznie założył dżinsową kurtkę na gołe ciało a koszulkę zwinął w kłębek i wziął pod pachę. Wolną ręką schował portfel i scyzoryk do kieszeni spodni. – Może… wyjdziemy którymś bocznym wyjściem? – zaproponowała Rosaly niepewnie – Jeśli gdzieś będzie otwarte. Mniejsza szansa, że na kogoś wpadniemy. Tarrel skinął głową. – Proszę prowadzić, pani doktor.
Beny Morland obserwował, jak rzeczywistość się rozpływa. Ta świadomość wypełniała go błogim spokojem. Lubił to. Wewnętrzny głos mówił mu, że dobry dealer nie powinien zażywać własnego towaru, ale tej nocy Beny dał sobie przyzwolenie na chwilę zapomnienia. Potrzebował tego. Musiał odreagować wydarzenia ostatnich dni. Tarrel stchórzył i nagle zaczął mieć jakieś moralne rozterki. Ralvin też prawie się wtedy wyłamał, co akurat nie było niespodzianką. Ralvin zawsze był tchórzem. A kiedy okazało się, że Tarrel faktycznie nie żyje, młody nie odzywał się przez dwa dni. Aż do teraz. Beny nawet nie był pewien, co wydarzyło się tamtej nocy. Najpierw szarpali się między sobą, potem pojawili się inni ludzie. Przypuszczalnie tak samo wystrzeleni w inny wymiar przez chemiczną mieszankę krążącą w ich żyłach. Beny właściwie był zaskoczony, że ostatecznie nie było więcej ofiar. Rozległ się donośny łomot. Przez dłuższą chwilę Beny próbował zrozumieć, co właściwie słyszy, zanim uświadomił sobie, że to ktoś najwyraźniej uderzał pięściami w drzwi. Pewnie młody wyszedł na zewnątrz zapalić i zapomniał, że drzwi są otwarte. Musiał być teraz co najmniej w takim samym stanie jak on sam. Beny wstał z wytartej, poplamionej kanapy i niepewnym krokiem przeszedł przez pomieszczenie pełne kartonów, puszek, butelek i worków śmieci. – Ralvin, ty kretynie, nie ćpaj już więcej! – jęknął przeciągle, otwierając drzwi. W ciemności na podeście pod drzwiami wcale nie stał Ralvin. Ten człowiek był wyższy i nosił luźną ciemnoszarą bluzę z kapturem. Cień zasłaniał mu twarz, dopóki nie podszedł bliżej. – Cześć, Beny – odezwał się głos, którego Beny zdecydowanie nie spodziewał się usłyszeć – Czy przypadkiem nie tęskniliście za mną?
- Rosaly? Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Rosaly gwałtownie zamrugała. Alma Waxton wpatrywała się w nią z drugiej strony stolika, wydymając usta w wyrazie jednocześnie niepokoju i dezaprobaty. – Przepraszam – mruknęła Rosaly – Zamyśliłam się. – Właśnie widzę. Cały czas myślisz o tym przesłuchaniu? Było, minęło, życie toczy się dalej. Przecież nie chodziło o ciebie, prawda? – Raczej nie. Kiedy okazało się, że zwłoki niedawno zabitego Tarrela Corblina zniknęły, przesłuchani zostali wszyscy pracownicy zakładu patomorfologii. W przypadku Rosaly ktoś rozpoznał ją na kilku nagraniach z kamer monitoringu z tamtej nocy. Najpierw była sama, później w towarzystwie niezidentyfikowanego bruneta. Szli powoli korytarzem, z pustymi rękami. Trudno było uznać taki materiał za kompromitujący w jakikolwiek sposób. Policja pytała, czy widziała coś niecodziennego. Rosaly ze spokojną pewnością siebie zaprzeczyła. A dwa dni później uwagę wszystkich skupiła kolejna tragedia. Trzy trupy w jednym z niszczejących domów na obrzeżach miasta. Wyglądało to na bójkę z użyciem noży pod wpływem narkotykowej psychozy. Żaden z młodych mężczyzn nie przeżył ran i utraty krwi. – Myślisz, że te kolejne zabójstwa to dalszy ciąg tej sprawy? – spytała Alma, stukając łyżeczką o dno prawie pustej filiżanki. Rosaly wzruszyła ramionami, siląc się na obojętność. – Nie mam pojęcia. Słyszałam, że oni się znali z Corblinem i prawdopodobnie byliby pierwszymi podejrzanymi o jego zabójstwo. Ale może cały ten uliczny półświatek się zna. Alma odłożyła łyżeczkę i podniosła filiżankę do ust. – W każdym razie to żadna strata – stwierdziła – Oni wszyscy byli zaćpanymi mętami, którym nie chciało się wziąć do uczciwej pracy. – Nie mów tak! – zaprotestowała Rosaly – Tarrel Corblin nie był zaćpanym mętem. Był po prostu młodym człowiekiem, który od początku nie miał szczęścia w życiu. Do chwili wyjścia z kawiarni już tylko milczała, wpatrując się ponuro w swój talerzyk z resztkami okruchów po szarlotce. Myślała przy tym o wszystkim, co w ciągu ostatnich kilku dni zdążyła wyczytać na temat Tarrela Corblina. Ojciec alkoholik, który nie potrafił utrzymać pracy i chora matka na rencie inwalidzkiej. Od najmłodszych lat agresja i przemoc w czterech ścianach brudnego zaniedbanego domu. Interwencje instytucji, które miały pomóc, nie doprowadziły do istotnej poprawy życia tej rodziny. Jako nastolatek Tarrel zaczął pić i kraść ze sklepów. W którymś momencie ktoś musiał poczęstować go narkotykami. Za nic w świecie nie chciałbym, żeby kolejne dzieciaki weszły w to bagno. Żeby dały się wciągnąć i skończyły tak jak ja. Rosaly była praktycznie pewna, że Tarrel złożył wizytę swoim byłym towarzyszom niedoli. Poczuła nagły dreszcz, który nawet nie miał nic wspólnego z wyjściem z przytulnego pomieszczenia na wieczorny chłód. Jeśli Tarrel zabił tych trzech, ona także, przynajmniej w jakimś stopniu, była za to odpowiedzialna. To ona pozwoliła Tarrelowi odejść, wypuściła na świat tego demona. Ściskając Almę na pożegnanie, Rosaly myślała o Lilli Corblin. Podobno młodsza siostra Tarrela w wieku dziesięciu lat została odesłana do dziadków, rodziców matki. W ten sposób udało jej się uniknąć losu brata. Tarrel w tamtym czasie był już zbyt trudnym dzieckiem, żeby starsi ludzie mogli się nim zająć. Rosaly pomyślała ze smutkiem, że tego młodego człowieka każdy po kolei zawiódł. Teraz lepiej rozumiała gwałtowną emocjonalną reakcję Lilli, kiedy ta musiała obejrzeć ciało brata. Ten niepohamowany szloch wyrażał nie tylko ból straty, ale i poczucie winy, o którym wiedziała, że będzie ją dręczyć przez resztę życia. Czy Tarrel już spotkał się z Lillą? Rosaly nie była pewna, czy bardziej chciała, żeby tak było, czy wręcz przeciwnie. Przeszła na skróty między blokami i znalazła się w parku przylegającym do osiedla, w którym mieszkała. Kilka lamp oświetlało główne ścieżki, ale wszystko wokół tonęło w cieniu. Kobieta mimowolnie zadrżała. Tu miała spotkać się z Tarrelem, kiedy upłynie tydzień od jego ucieczki z prosektorium. Kiedy opuszczali szpital, obiecała, że dostarczy mu kopię raportu z autopsji. Do tego czasu pozostały dwa dni. Koło jednej z lamp widziała staruszka z małym pieskiem na smyczy. Obok szybkim krokiem przeszła kobieta idąca w przeciwnym kierunku. Rosaly miała wrażenie, że coś jeszcze porusza się między drzewami poza zasięgiem światła lamp. Zaciskając pięści, ruszyła dalej. W pewnym momencie zobaczyła, jak od prawej strony zbliża się do niej cień. Ludzka sylwetka, wyraźnie starająca się trzymać w cieniu drzew, zatrzymała się kilkanaście metrów od niej. Rosaly także zatrzymała się i spojrzała wprost na ciemną postać. Tamten uniósł prawą rękę jakby w geście powitania, po czym odwrócił się i szybko oddalił w stronę niskiego murku i stojącego za nim rzędu garaży. Chwilę później Rosaly mogła być świadkiem niesamowitego pokazu parkouru, wymagającego nadludzkiej szybkości, zręczności i wyczucia równowagi. Wyglądało na to, że Tarrel w końcu uzyskał pełnię możliwości. Pożywił się przy okazji rozprawiania się z dawnymi towarzyszami? Dokąd zmierzał teraz i co planował? Za dwa dni Rosaly będzie miała okazję go o to spytać. Podobnie jak o siostrę. Albo może powinna pozwolić, żeby sam jej powiedział jeśli zechce? Patrząc w punkt, w którym ciemna sylwetka zniknęła jej z oczu, Rosaly gorzko zaśmiała się w duchu. Anioł czy demon? Czy to pytanie w ogóle miało sens? Tarrel Corblin, nawet po śmierci, pozostawał tylko albo aż człowiekiem.
from Olcia
Kwiecień i maj w książkach – spotkanie z Mistrzem, kupiłam książkę i żałuję, zanurzyłam paluszek w Świecie dysku.
To będzie długi wpis, nie mogłam się zebrać w maju do dokończenia kwietnia, więc kończę go w czerwcu.
KWIECIEŃ To był intensywny i dziwny miesiąc. Finalnie przeczytałam 4 książki, w tym jeden tomik poezji. Zanim przejdę do krótkich recenzji tych książek, poruszę pewną kwestię. Mam wrażenie, że czytanie książek w kwietniu ciągnęło się jak guma. Było w tym coś męczącego, niewygodnego. Dużo też dzieje się w mojej głowie, dużo przepracowuję i sądzę, że rzuciłam sobie na ruszt za dużo ciężkich książek, które chcę przeczytać, ale to nie ten moment. Zrozumiałam, że nie ma sensu czytać na siłę, bo teraz nie szukam w czytaniu aż tyle rozwoju, powodów do przemyśleń i odkryć, a raczej dobrą zabawę, oderwanie od codzienności i radość. Potrzebuję w swojej głowie więcej miejsca na codzienność, życie, a nie mielenie tego, co właśnie przeczytałam. Z tych przemyśleń narodziła się decyzja o odpuszczeniu sobie (nie tylko czytania poważnych rzeczy, ale może o tym kiedy indziej) oraz powstała lista (wiem, pisałam, że koniec z listami) z inspiracjami do czytania na lato, tytuły i rzeczy, które chcę mieć na radarze.
Druga sprawa. 30.04 byłam w księgarni, w Świecie książki. Robiąc zakupy w jednej z galerii handlowych, zapragnęłam wpaść na chwilę do księgarni, w sumie nie wiedząc po co. Wiecie co? Poczułam ogromny spokój i wdzięczność, za to, że mogę czytać, bez kupowania książek w papierowym wydaniu. Cieszę się, że istnieje takie coś jak Legimi i za niewielką kwotę miesięcznie mogę przeczytać kilka książek oraz że istnieją biblioteki, mogę tam iść, wypożyczyć, przeczytać, a potem po prostu oddać tę książkę i nie dbać więcej o nią. Mam taką teorię, że to wyszło z poczucia, że nie wszystko muszę mieć tak na własność. Plus – poczułam się przytłoczona księgarnią, tym ogromnym asortymentem, ale moje poczucie przytłoczenia w sklepach to temat na osobny wpis. Jednak. Pod koniec maja naszła mnie ochota na przeczytanie czegoś po angielsku, po przejrzeniu domowej biblioteczki stwierdziłam, że może jednak coś kupię. Przecież od kupna jednej książki świat się nie skończy, a ja będę czuła się dobrze ze sobą. Zamówiła “Lonley castle in the mirror” coś, co jest od dawna na mojej liście “przeczytać”. Moja radość z kupna skończyła się z chwilą otwarcia paczki i zauważeniem, że mój egzemplarz ma uszkodzony grzbiet. Traktuję to jako znak od wszechświata, żeby trwać w swoim postanowieniu niekupowania książek.
Podzieliłam się swoimi doświadczeniami, to teraz czas na omówienie tego, co udało mi się przeczytać.
Na podium znajdują się dwie książki – “Mistrz i Małgorzata” oraz “Modlitwa za ciche korony drzew”. Pierwsza, klasyk, europejski autor z XX wieku. O książce słyszałam mnóstwo rzeczy, czytałam nawet streszczenie wiele lat temu (w pewnym momencie to była chyba lektura szkolna i jej opracowanie znalazło się w jednej z pozycji, która wpadła mi do rąk w szkole). Teraz przeczytałam świetne tłumaczenie Krzysztofa Tura. Ponadto to wydanie zawiera też wczesną wersję książki Bułhakowa, która jest mroczniejsza, bardziej odważna i piękniejsza językowo. Po przeczytaniu wczesnej wersji zrobiło mi się przykro, bo widać jak bardzo cenzura, i sam autor, zmieniła tę historię. Pierwotnie było bardziej mocniej, z większym polotem. “Modlitwa za ciche korony drzew” – jejku, jak mnie to sponiewierało emocjonalnie, dużo wzruszeń i przemyśleń. Relacja Dex i Mszaczka to coś cudownego i wzruszającego. Dużo tutaj o przemijaniu, poznawaniu siebie i swoich granic. I odnalezieniu siebie. Przeczytałam też “Trzydzieści kopert” – historia bohaterki zbliżającej się do 30-stki, która otrzymała od przyjaciela 30 kopert z zadaniami do zrobienia przed urodzinami. To historia, która miała ogromny potencjał, ale zabrakło warsztatu i być może pomysłów na rozwiązania inne niż często spotykane w tego typu historiach. Ciekawy pomysł i na tym koniec.
MAJ Ten miesiąc rozpoczęłam idealnie, w majówkę głównie leżałam i czytałam. Potem życie trochę nabrało tempa i czytałam już mniej, ale w sumie przeczytałam 5 książek i rozpoczęłam dwie kolejne. Niestety miałam też w rękach jedną z najgorszych książek, jakich czytałam w moim życiu. Ale o tym później, najpierw przyjemniejsze rzeczy.
Tym razem sięgnęłam do plakatu zdrapkowego z książkami i wybrała dwa tytuły – “Kolor magii” Pratchetta i “Ja chyba zwariuję” Pierwszy tytuł okazał się strzałem w 10. Poznanie nowego fantastycznego świata sprawiło mi dużo radości, a humor i spostrzeżenia autora bardzo do mnie trafiły. Tylko ci bohaterowie, obchodził mnie dosłownie 1 główny bohater, Dwukiat, reszta była nijaka dla mnie. Z pobocznych postaci bardzo zaintrygowała mnie Śmierć (pisząc te słowa mam w domu kolejny tom, “Mort”) Przeczytałam też “Ten głód” – historia — spowiedź, seryjnej morderczyni i kanibalki w jednym, która z zawodu była krytykiem kulinarnym. Obrzydliwa, ale dobrze napisana, akcja czasami zwalnia na rzecz ciekawostek kulinarnych (dla mnie bardzo ciekawych). Wciągnęła, ale też nie była wybitnym dziełem literackim, nie sięgnę też pewnie po nią drugi raz. Oprócz przeczytania samej książki prześledziłam też trochę, jak użytkownicy social media, głównie tiktoka, zrobili z głównej bohaterki bohaterkę i ikonę feminizmu. Czytałam i oglądałam to z ogromnym zdziwieniem, bo dla mnie Dorothy jest totalnie antypatyczna. Wyrodna, zła do szpiku kości, często podkreślała w swojej spowiedzi, że nie chce się zmienić i nie żałuję czynów. Nie mam tutaj żadnej puenty, może tylko to, że jeszcze bardziej przestałam rozumieć social media. Na koniec wpisu trochę o jednej z najgorszych książek, jaką miałam w rękach. Mowa o “Ja chyba zwariuję”. Po przeczytaniu 20 stron książki miałam wrażenie, że tytuł odnosi się do stanu czytelnika podczas czytania tego tworu. Smutne, że pisarka osiągnęła duży sukces i popularność, pisząc historię opartą na głupocie, stereotypach i płytkich postaciach. Ta książka nie ma nic wartościowego do zaoferowania, sceny są albo żenujące, albo głupie, albo obleśne. Porzuciłam ją po 100 stronach, czyli przeczytałam o 99 stron za dużo. Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości nie trafię na nic równie okropnego, jak to.
from Cult247
A powerful and impactful film, this story is masterfully written. Though it carries a somber tone, it is imbued with melancholic and poetic elements. The atmosphere is one of decay—cold, abandoned, and tinged with pessimism. The soundtrack oscillates between frenetic and out-of-context moments, yet often complements the narrative well. The acting is exceptional and incredibly realistic, drawing viewers deeply into the experience. The direction employs close-up shots from unconventional angles, enhancing the sense of immersion. This thought-provoking movie evokes a range of uncomfortable emotions and leaves a lasting impression, especially since it is inspired by real events.
Rating: 10