Opowiadania

Zbiór opowiadań różnych, część pisanych jako próba sił w konkursach literackich, inne po prostu dlatego, że miałam losowe pomysły.

Droga Miri, Nie wiem, czy jeszcze teraz zdołamy się spotkać. Czy w ogóle zdołamy. Trochę przed Tobą ukrywałem ostatnio. Wiem, nie powinienem. Teraz już wszystko wyznam. To ja jestem NVT-T22-3EV7 i chyba mam kłopoty...

Holograficzne postacie w brunatnych kombinezonach zniknęły, kiedy Jorel dał krok do tyłu, wystarczający, żeby implant w jego głowie znalazł się poza zasięgiem nadajnika. Kiedyś Jorel narysował w tym miejscu linię na podłodze, ale do tej pory biała kreska zdążyła się prawie zetrzeć z imitującego drewno ciemnoszarego tworzywa. Zresztą podczas gry, zwłaszcza takiej, która wymagała refleksu i ciągłego skupienia, i tak rzadko zdarzało mu się spoglądać pod nogi. Chłopak spojrzał na pozostałości linii, potem na największy ekran na ścianie, wyświetlający ciąg komunikatów i małe okienko w lewym dolnym rogu, odtwarzające dalsze sceny z gry. Nie był pewien, czy miał ochotę w tym momencie kontynuować. Przeciwnicy nie byli może realni, ale wysiłek i napięcie, potrzebne do unikania ich strzałów przez ostatnie pół godziny, już tak. Kiedy Jorel powrócił do rzeczywistości, zdał sobie sprawę z odczuwanego zmęczenia. Przekroczył linię, zamknął oczy i sięgnął do wirtualnej rzeczywistości jeszcze na chwilę, żeby wyłączyć grę. Powoli podszedł do wytartego fotela w rogu pokoju, po drodze dwa razy przeciągnął się, unosząc ręce nad głowę. Opadł na przykryte kocem siedzisko i wyciągnął przed siebie nogi. Na ile był w stanie obiektywnie ocenić, nie szło mu źle. Refleks utrzymywał się na stałym poziomie, od kiedy z Arnidem, dobrym kumplem od czasów liceum, zdecydowali się przetestować na sobie eksperymentalne implanty, mające wpływać na czas reakcji. To były już trzy miesiące? Jorel sam nie był pewien, jak to się stało, że zgodził się być obiektem testowym dla kreatywnego przyjaciela. Owszem, nieraz się zdarzało, że eksperymentowali z takimi elektronicznymi zabawkami, skądś wzięły się te blizny po wkłuciach, nacięciach i szwach na dłoniach i przedramionach, ale to był pierwszy raz, kiedy Jorel pozwolił Arnidowi dobrać się do czaszki. Do tamtego dnia nie podejrzewał, że ufał mu do tego stopnia. Chyba bardziej dziwiło go jedynie to, że Birk, starszy brat Arnida, zgodził się uczestniczyć w tym wszystkim. W przypadku Arnida różnica po zabiegu była bardziej widoczna. Tamten stał się niepokonany chyba w każdej grze zręcznościowej i zespołowej. Jorel nie mógł powiedzieć, że mu zazdrościł, zastanawiał się tylko, co mogło być powodem tych różnic. To, że Arnid, mimo paru lat zabaw z implantami, nadal nie mógł swoimi wyrobami dorównać profesjonalnym producentom i zwyczajnie stworzył urządzenia o losowej, różnej jakości? Czy może jednak przyczyna tkwiła w samym Jorelu, jakichś ograniczeniach fizycznych albo mentalnych? Chłopak spojrzał na swoje nogi, nagie kostki wystające spod nogawek spodni. Lewa pokryta była licznymi przecinającymi się bliznami, poszarpanymi od kontuzji i prostymi, cienkimi pozostałymi po operacjach. Jeśli nie zniknęły po tylu latach od wypadku, zapewne miały pozostać już do końca życia. Jorel miał świadomość, że zrobił to sobie na własne życzenie. Wszyscy ostrzegali go, kiedy w wieku czternastu lat zaczął bawić się w parkour. Przez rok igrał z losem, bez głębszych przemyśleń, usiłując za wszelką cenę dać ujście młodzieńczej energii. Kilka razy zdarzyło mu się boleśnie zderzyć z ziemią, ale zawsze wstawał, otrzepywał się i biegł dalej. Do tamtego dnia… Strzaskana noga, kolejne operacje, śruby i płytki łączące kości. Rehabilitacja, po której czuł, że nigdy nie odzyska pełnej sprawności. Jorel w tamtych czasach wręcz marzył o tym, żeby zwyczajnie mu tę nogę amputowano i zastąpiono bioniczną protezą. Wyobrażał sobie, że wówczas miałby większe szanse na powrót do formy. Jako nastolatek nie myślał o kosztach zakupu takiej protezy. W wieku dwudziestu dwóch lat nie wyobrażał sobie w jakiej alternatywnej rzeczywistości musiałby żyć, żeby było go na to stać. Wypadek wpłynął na jego życie bardziej niż tylko ograniczając fizyczną sprawność. Jorel na długi czas stracił całą pewność siebie. Stracił zainteresowanie szkołą, którą odtąd starał się tylko przy minimalnym wysiłku przetrwać. Zdawał sobie sprawę, że jego zachowanie jest przyczyną zmartwień ojca i Miri, młodszej siostry, przez co czuł się jeszcze bardziej podle. Nie chciał być ciężarem i problemem. Łapał najbardziej bezsensowne wakacyjne prace, żeby czuć się do czegokolwiek przydatnym. Jorel zmrużył oczy, żeby zobaczyć zegar na jednym z ekranów nad biurkiem. Może powinien zadzwonić do Miri. Porozmawiać o czymkolwiek, byle tylko dać siostrze do zrozumienia, że wszystko było we względnym porządku. Zastanawiał się, czy podejść do biurka i użyć klawiatury na małym ekranie dotykowym, czy skorzystać z dobrodziejstw implantu w czaszce, tego pierwszego, wyprodukowanego i zainstalowanego przez profesjonalistów. Zwyciężyła niechęć do wysiłku. Użycie implantu nie wymagało podnoszenia się z fotela.

Jasnozielony neon nad wejściem do klubu działał tylko częściowo i połowa wzoru z falujących linii, mających według projektanta być ciągiem liter, pozostawała ciemna. Po obu stronach otwartych drzwi, na wąskich pionowych ekranach, migotały zmieniające się zdjęcia przedstawiające bawiących się, roześmianych młodych ludzi. Jorel obrzucił je obojętnym spojrzeniem, zanim wszedł w czerń między wąskimi skrzydłami drzwi. Mimo ciemności zdążył zauważyć, że były one wyprodukowane z grubo lakierowanego drewna. W lokalach na poziomie gruntu to nadal zdarzało się stosunkowo często. Powitało go dziwnie znajome wnętrze, mimo iż w tym konkretnym klubie był pierwszy raz. Najwyraźniej większość podobnych miejsc projektowano w zbliżony sposób. Na prawo od wyjścia z wąskiej ciemnej sieni stał bar, z lewej strony były stoliki, dalej na wprost podłoga znajdowała się wyżej o jakieś pół metra i większość tamtej przestrzeni przeznaczona była do tańca. Jorel zobaczył automaty z napojami w pobliżu schodków prowadzących na parkiet. Kiedy podszedł bliżej, mógł przeczytać czerwony napis przepływający na pasku u ich szczytu, informujący, iż napoje mogą być sprzedawane tylko osobom pełnoletnim. Westchnął i wyciągnął z kieszeni spodni dwie plastikowe karty, płatniczą i osobisty identyfikator. Skanując identyfikator, czytał znany już praktycznie na pamięć komunikat, że system odczytuje wyłącznie datę urodzenia i nie korzysta z innych zawartych w karcie danych. I tak nie da się tego zweryfikować, pomyślał Jorel ponuro. Jak zwykle trzeba było wierzyć na słowo. A odkąd Jorel zaczął interesować się czymkolwiek dziejącym się poza jego własnym domem, był zdania, że rządowi – jakiemukolwiek od co najmniej kilkunastu lat – nie można było wierzyć. Kościołowi Prawdy zapewne też, może nawet bardziej. Przynajmniej większości zwykłych ludzi, o ile nie popełnili jakiegoś głośnego przestępstwa, nie groziła bezpośrednia interwencja Kościoła w ich życie. Pośrednio pewnie nawet lubią to złudzenie spokoju i bezpieczeństwa, myślał Jorel, siedząc przy stoliku i mocując się z kolejną wersją bezpiecznego, zapewniającego szczelność zamknięcia butelki. Niedługo zapewne do butelek z napojami będą dołączać instrukcję obsługi. W miarę jak pił, myśli stawały się coraz bardziej ponure. Ulga, na którą liczył, nie nadchodziła, ale mimo to zdecydował się na kolejnego drinka, tym razem z baru, w szklance, z tymi wszystkimi bezsensownymi ozdóbkami, które chyba miały usprawiedliwiać absurdalne ceny. Kiedy wracał na miejsce, zauważył, że w czasie jego krótkiej nieobecności jego stolik został zajęty. Na jego krześle, teraz odsuniętym pod samą ścianę, siedział mężczyzna w obszarpanym ciemnym płaszczu. – Przepraszam, to miejsce było zajęte – powiedział Jorel spokojnie. Jeśli miał do czynienia z bezdomnym, o tej porze prawdopodobnie mocno nietrzeźwym, wolał przypadkiem nie sprowokować jakichś nieprzewidzianych agresywnych reakcji. Jakieś przeczucie kazało mu zachować ostrożność. Przelotnie pomyślał, że może łatwiej byłoby zrezygnować z tego miejsca i poszukać innego, ale mężczyzna zatrzymał go ruchem dłoni. – Jeśli możesz, młody, postaw mi drinka – poprosił ochrypłym głosem – Potrzebuję tego… Bardzo… Nie wiem, czy jeszcze będę mógł… wstać… Jorel sam nie wiedział, dlaczego spełnił tę prośbę. Coś w spojrzeniu tamtego, jakaś determinacja i rodzaj pewności, że dostanie czego żąda, złamały jego ledwie kiełkujący opór. A może po prostu chłopak był już bardziej pijany niż sobie to wyobrażał. Postawił przed nieznajomym drinka w najzwyczajniejszej szklance, jaką dało się dostać w tym klubie i sam usiadł po przeciwnej stronie. Mimowolnie przyjrzał się twarzy nieznajomego i zauważył, że raczej nie miał do czynienia z bezdomnym. Tamten był starannie ostrzyżony i ogolony, a pył, który miał na twarzy, był raczej świeży. Podobnie było z jego płaszczem, który był przetarty i rozerwany w kilku miejscach, ale, na ile dało się to stwierdzić w migających kolorowych światłach, to wszystko stało się przed chwilą. Nieznajomy gdzieś upadł? Pierwsze skojarzenie, jakie Jorelowi przyszło do głowy to korporacyjna impreza, podczas której część uczestników zabalowała zbyt mocno. – Ja go nie zabiłem – głos nieznajomego wyrwał Jorela z rozmyślań tak nieoczekiwanie, że chłopak prawie podskoczył. – Nie zabiłem go… – powtórzył tamten, zaciskając palce na swojej szklance – Miał być awansowany… Cieszył się… cieszyliśmy się. Nasza jedyna wina to spożycie alkoholu w czasie pracy… Podniósł szklankę i pociągnął kilka łyków. Zamrugał i skrzywił się z bólu. – Dobrze… Nie przestrzegaliśmy procedur – mruknął, wbijając w Jorela świdrujący wzrok – Złamaliśmy wszystkie zasady… Miałem to przy sobie, przyjechałem do niego w nocy… staroświecki samochód, bez wspomagania… Pociągnął kolejne łyki ze szklanki a Jorel odniósł wrażenie, że mimo wszystko tamten był bardziej trzeźwy niż on sam. Jego dziwny stan wynikał raczej… z szoku? – To była głupota, wiem… Straciliśmy panowanie… Nie ocaliłem go… Ocaliłem to… nienaruszone... do końca… Nieznajomy cały czas zaciskał prawą rękę na szklance, kiedy lewą próbował sięgnąć do którejś z kieszeni zniszczonego płaszcza. W migających światłach jego czoło lśniło od kropli potu a pod nosem zdawał się rosnąć cień. Kiedy w końcu znalazł to, czego szukał i podniósł głowę, Jorel zdał sobie sprawę, że ten cień to krew. Nieznajomy położył na stole podłużne niewielkie pudełko z gładkiego białego plastiku. Kiedy zdjął z niego dłoń, Jorel ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu zobaczył nadrukowany na nim ciemny symbol. Oko w sześciokącie, którego wierzchołki były punktami oddzielonymi od linii jego boków. Symbol Kościoła Prawdy. – Trzeba ich powiadomić – powiedział mężczyzna twardo, jakby ostatnim wysiłkiem zachowując przytomność – Dostarczyć… Aktywować… Zniszczyć… Chronić… Nie dopuścić nikogo…

Kolejne godziny upływały jak abstrakcyjny sen. Wybuch paniki, wezwanie milicji, przesłuchiwanie świadków. Większość przesłuchano na miejscu i najwyraźniej stwierdzono, że jako świadkowie są mało użyteczni. Tych milicjanci dość szybko zwolnili ze zwyczajową formułką, że w razie potrzeby będą się kontaktować. Pracowników mających wtedy zmianę, Jorela i kilka osób siedzących najbliżej zabrano na komisariat. W pomieszczeniu wypełnionym ostrym światłem, które nawet całkowicie trzeźwego człowieka przyprawiłoby o ból głowy, wielokrotnie wypytywano o szczegóły śmierci tajemniczego mężczyzny. Nad ranem Jorel, który zdążył wytrzeźwieć, odniósł wrażenie, że przesłuchujący zdążyli poznać tożsamość zmarłego, ale z jakiegoś powodu starali się nie dać tego po sobie poznać. Jorel sam też nie był do końca szczery. Nie kłamał wprost, ale przemilczał fakt, iż zmarły pozostawił na stole białe pudełko, które teraz spoczywało w kieszeni bluzy Jorela. Nie do końca robił to z powodu ostatnich słów zmarłego, który najwyraźniej próbował strzec tego przedmiotu za wszelką cenę. Chłopak zwyczajnie zaczął bać się o siebie. Od dziecka widział w filmach akcji, co się działo, kiedy ktoś wiedział za dużo i obawiał się, że właśnie znalazł się w takiej sytuacji. W myślach dziękował losowi, że w pomieszczeniu nie było Prawdomówców Kościoła, którzy wyciągnęliby całą prawdę prosto z jego umysłu. W końcu zwolniono wszystkich świadków i w tym przypadku informacja o możliwym kontakcie miała już dużo większe znaczenie. W ciągu kilku kolejnych dni Jorel rzeczywiście był kilka razy wzywany na komisariat, gdzie proszono go o potwierdzenie i podpisanie zeznań. Szóstego dnia, kiedy stres i wynikająca z niego bezsenność mocno już dawały się chłopakowi we znaki, sprawa nieoczekiwanie ucichła. Mogło to oznaczać dwie rzeczy. Albo tajemnicza śmierć okazała się nieistotna, albo była z tym związana grubsza afera. A biorąc pod uwagę niezrozumiały dla Jorela związek z Kościołem Prawdy, był to prawie na pewno ten drugi przypadek.

Wydobyty z białego pudełka przedmiot leżał na metalowej tacce oświetlonej jaskrawym światłem kilku lamp. Było to coś w rodzaju wydłużonej sześciokątnej tarczki nieco krótszej od kciuka, z jednej strony wykonanej z brązowego metalu, z drugiej ze szkła. Obiekt był najgrubszy w środku, przy krawędziach już całkowicie płaski. Po tej szklanej stronie, którą Jorel i Arnid zgodnie uznali za spodnią lub „wewnętrzną” ciągnęły się cztery rzędy drobnych różków albo nóżek z czarnego metalicznego tworzywa a w samym szkle, a może pod nim, poruszało się coś podobnego do gęstej cieczy o opalizującym blasku. Arnid twierdził, że przy krawędziach szkło na całym obwodzie było perforowane, co zobaczył pod mikroskopem. Pierwszą myślą Jorela był implant i dlatego zdecydował się poprosić Arnida o pomoc w identyfikacji przedmiotu. Dziwny obiekt rzeczywiście mógł być implantem, ale Arnid powiedział, że nie może tego potwierdzić z całą pewnością. Samo pudełko również nie dostarczało odpowiedzi, poza logo na wieczku było białe i gładkie, wykonane z niewątpliwie dobrej jakości tworzywa. Tylko wewnątrz ktoś nagryzmolił ołówkiem ciąg znaków: NVT-T22-3EV7. Szukanie tego ciągu znaków w sieci nic nie dało. Kiedy stali nad biurkiem w nabożnym skupieniu, z drugiego końca domu rozległ się dzwonek do drzwi. Arnid od niechcenia przesunął grzbietem prawej dłoni z wszczepionym chipem przed czytnikiem na ścianie. Po chwili do zagraconego pokoju Arnida wtoczył się niski krępy Cob, jak zwykle ciężko dysząc od wysiłku. Cob pulchną dłonią otarł pot z zaróżowionej twarzy i przesunął palcami po krótko przystrzyżonych włosach. – Witamy w klubie nieudaczników – powitał go z rozbawieniem Arnid – Co cię do nas sprowadza? Cob zrzucił z jednego z krzeseł kłąb kolorowych kabli i już zamierzał usiąść, ale nagle zatrzymał się w połowie ruchu. Wytrzeszczając oczy zza grubych szkieł okrągłych okularów, powoli podszedł do biurka. – To autentyczne, czy ty albo Birk nauczyliście się robić tak dobre podróbki? – spytał wyraźnie podekscytowany. Jorel uniósł brwi. – Wiesz co to jest? – No… tak, przynajmniej tak mi się wydaje. Chociaż nie spodziewałem się zobaczyć tego u was. – Co. To. Jest? – spytał niecierpliwie Arnid. – Taki implant, jaki wszczepiają Prawdomówcom – odpowiedział Cob – Mają to przymocowane do mostka. Dzięki temu widzą na wskroś… no wiecie, czytanie w myślach, odczytywanie przeszłych wydarzeń z otoczenia… no i mogą wpływać na innych… – Czy to wystarczy tak po prostu wszyć, żeby mieć takie zdolności? – spytał Jorel. Niejasna jeszcze wizja zaczynała go lekko bawić i było to jego pierwsze pozytywne uczucie od tygodnia. – Jeśli nie jest dezaktywowany… Ale nie wygląda, żeby był… Cob powoli sięgnął po implant i obrócił go. Jorel zauważył, że przyjaciel robi to jakby ze strachem a co najmniej z nabożną czcią, co rozbawiło go bardziej. – Jeśli tak, to chyba powinniśmy spróbować – rzucił w stronę Arnida porozumiewawcze spojrzenie. – Ale... to może być… – wyjąkał Cob. – Świętokradztwo? – podsunął Arnid. – Nie tylko. Mówią, że one mają w sobie jakiś komponent… żywy… ale całkowicie odmienny… obcy… nie mam pojęcia, czy to coś spreparowane w ich tajnych laboratoriach, czy jeszcze coś innego… chodzi mi o to, że to może być niebezpieczne. – Prawdomówcy jakoś żyją i mają się dobrze – mruknął Arnid – Aż za dobrze… Jorelowi nie mógł umknąć ten błysk w oku najlepszego kumpla. Wiedział, że Arnid nie przepuści takiej możliwości. Ten eksperyment mógł być lepszy niż wszystko, na co do tej pory wpadli. – Gdybym chciał to wykorzystać… kiedy byłaby możliwość to przeprowadzić? – spytał Jorel, po raz pierwszy od tygodnia czując się dobrze. – Kiedy będzie ci odpowiadać. Twoje prawo jako znalazcy. I chyba już zaczynam ci zazdrościć.

Jorel wbijał wzrok w ciemność nad sobą, w której domyślał się sufitu swojego pokoju. W klatce piersiowej, w dolnej części mostka ciągle czuł ból, ale przez większość czasu z powodzeniem to ignorował. Zrezygnował z tabletek, bez wspomagania radził sobie wystarczająco dobrze. To nie był pierwszy raz, przez ostatnie lata beztroskich eksperymentów na swoim ciele przywykł do dyskomfortu. Już piątą noc prześladowały go te szalone, intensywnie odczuwane wszystkimi zmysłami sny. Zaczęło się to w dniu zabiegu, kiedy jeszcze otępiały od znieczulenia, niezdolny do klarownego myślenia i sensownego działania, zdecydował się zdrzemnąć. Natychmiast wessał go wir pełen nieustannie przeobrażających się postaci aniołów i demonów, monstrów o setkach smukłych rąk, z oczami osadzonymi w najdziwniejszych miejscach ciała. Potem zrobiło się tylko bardziej ciekawie. W snach Jorel umierał i zmartwychwstawał, tragicznie ginął albo sam zabijał. Obcował z bestiami albo sam był bestią. A kiedy te potworności na chwilę go opuszczały, widział nieopisane konstrukcje o dziwnej geometrii, niewiadomego przeznaczenia budowle sięgające nieba i dalej samej kosmicznej próżni. Często widział też sieć splecioną ze światła, rozgałęzioną tak, że nie był w stanie określić jej początku ani końca. Czasami czuł, że jest jej częścią. Był węzłem NVT-T22-3EV7. Tej nocy jednak pierwszy raz, w okolicznościach, których jego umysł na jawie nie był w stanie przywołać, użył w stosunku do siebie imienia. Jeheriel. Podobne do imion Prawdomówców, myślał chłopak z przekąsem, pocierając odruchowo ręką miejsce, gdzie pod skórą tkwił nowy implant. Zastanawiał się, czy we własnym gronie Prawdomówcy – a może również inni funkcjonariusze Kościoła Prawdy – używali jako imion tych dziwnych oznaczeń. Numerów węzłów. Jorel od zawsze był zdania, że Prawdomówcy mieli dużo więcej wspólnego z cyborgami niż aniołami. W ostatnich dniach dużo rozmyślał na temat Kościoła i jego misji. Jakie były rzeczywiste cele kryjące się za otoczką zapewniania powszechnego ładu i bezpieczeństwa? Zyski? Władza? Stanowiska i powiązania? Śmierć człowieka, który prawie na pewno był funkcjonariuszem Kościoła, przeszła bez echa. Krążyły pogłoski, że Prawdomówcy badali klub i niedalekie od niego miejsce wypadku samochodowego, ale raczej robili to dyskretnie. Jorel spodziewał się, że plotek będzie więcej, oczekiwał chociaż kilku dni sensacyjnych wiadomości w multiwizji, ale srogo się rozczarował. Na portalach informacyjnych znalazł jedynie suche wzmianki. Przy okazji natrafił na tyle archiwalnych transmisji z egzekucji, że zaczęło go to przyprawiać o mdłości. Zawsze wyglądało to podobnie, na podwyższenia w wysoko sklepionych salach wchodzili skazańcy w żółtych więziennych strojach i kierowani przez mącący im umysł wpływ Prawdomówców sięgali po umieszczone na honorowym miejscu naczynie z trucizną. Te sceny również przeniknęły do jego snów, chociaż Jorel nie przypominał sobie, żeby osobiście kogoś prowadził na śmierć. Podświadomość oszczędziła mu przynajmniej tego. Za dnia kilka razy próbował użyć zdolności, które rzekomo miał uzyskać. Siedząc na balkonie, usiłował odczytać cokolwiek z przechodzących ulicą osób. Kilka razy miał wrażenie, że zna nazwisko jakiegoś losowego człowieka albo cel, do którego ten zmierzał. Czwartego dnia od zabiegu odebrał coś, co mógł uznać za powierzchowną myśl przechodnia. Niecierpliwie oczekujący efektów Arnid niechętnie przyznał mu, że równie dobrze mógł po prostu ulec sugestii. To wszystko nadal było zbyt niepewne. Raz Jorel spróbował czytania z otoczenia. Próbował wyciągnąć jakiekolwiek informacje z milczących ścian swojego domu. Zdawało mu się, że w kuchni wyczuł mieszające się ze sobą odległe echa własnej frustracji i śmiechu Miri, która czasem wpadała z wizytą. Spróbował skoncentrować się na tych odczuciach, ale wtedy ulotne wrażenie przepadło. Myśli o rozprawach sądowych i egzekucjach nadal mu towarzyszyły. Zawsze uważał Kościół za byt odległy od codziennej rzeczywistości zwykłych ludzi, normalnie Prawdomówcy interweniowali raczej w sprawach głośnych, poważnych albo dotyczących wyższych klas. Skoro widzieli na wskroś, raczej nie mogli się mylić. Tylko czy cokolwiek stało na przeszkodzie, żeby celowo publicznie głosili nieprawdę? Z jakiegokolwiek powodu, łapówki, układów, groźby, konfliktu interesów. Publicznie ślubowali bezstronność – ale czy ktokolwiek jeszcze udawał, że wierzy w zapewnienia polityków? Dlaczego z Kościołem miało być inaczej? Im dłużej Jorel o tym myślał, tym mniej był pewien, czym miała być prawda na którą funkcjonariusze Kościoła praktycznie mieli monopol. Reszta mogła tylko wierzyć im na słowo i liczyć na czystość ich intencji.

Płaski dach kamienicy zawsze był dobrym miejscem do rozmyślań. Znajdował się tuż powyżej trzeciego poziomu ulic, wystarczająco wysoko, żeby nikt z dołu nie widział, że ktoś tu przebywał i wystarczająco nisko dla przechodniów na wyższych poziomach, żeby nie mieli powodu spoglądać w tę stronę. Z dwóch z czterech stron kamienicę zasłaniały wyższe, później postawione budynki, w pobliżu nie przelatywały też znienawidzone przez Jorela autoloty. Chłopak szybko zorientował się, że było to wręcz idealne miejsce na nasłuchiwanie. W pewnym momencie rzeczywiście zaczął robić postępy. Najpierw usłyszał myśli kobiety stojącej na przystanku na pierwszym poziomie. Brzmiały jak chaotyczne urywki zdań, zderzające się ze sobą zlepki pozornie przypadkowych słów. Odczucie było co najmniej osobliwe. Potem zdarzało mu się to coraz częściej przy odrobinie wysiłku. Jorel miał wrażenie, że moce Prawdomówcy faktycznie uzyskał od chwili zabiegu, musiał tylko znaleźć sposób, żeby do nich sięgnąć. Dość szybko zorientował się, że próby wymuszenia czegoś siłą przynosiły skutek odwrotny. Z upływem dni nauczył się celowo decydować, czy zamierza odczytywać myśli innych ludzi, czy odbierać różne losowe informacje o nich samych. Początkowo wydawało mu się to dość chaotyczne, ale mogło to wynikać po prostu z braku wprawy. – A może to my, ludzie, jesteśmy z natury nieuporządkowani? – zauważył filozoficznie Arnid, kiedy Jorel za którymś razem zdawał mu relację z postępów. Jorel widział, że przyjaciel jest coraz bardziej zachwycony i ożywiony, jednak kiedy już niemal odruchowo spróbować przeanalizować jego emocje, korzystając z nowych zdolności, wyczuł coś jeszcze. Skrywany, tłumiony, może nawet nie całkiem uświadomiony żal. Czy Arnid zazdrościł mu tego, czego sam nie mógł doświadczać? Chciał znaleźć się na jego miejscu? W pewnym momencie Jorel znów spróbował odbierać sygnały z otoczenia. To, co czasem udało mu się wychwycić, w większości nie było ciekawe. Zwykły, codzienny pośpiech niezbyt zamożnych ludzi, echa dawnych kłótni i przekleństw, odbite w ścianach i chodnikach frustracje zapłakanych dzieci. Czasem natrafiał na echo bójki. Raz zapuścił się w okolicę klubu, w którym spotkał umierającego człowieka Kościoła. Nie miał odwagi zbliżyć się do zamkniętych za dnia drzwi przybytku. Wystarczyło mu to co wyczuwał wokół, ukryte pod zwyczajną warstwą codzienności. Jakiś nerwowy pośpiech, niecierpliwość, determinacja i niepokój. Ktoś przeszukiwał tę okolicę. Milicja czy bardziej niebezpieczne siły? Prawdomówców nauczył się wyczuwać po dłuższym czasie, ale kiedy raz doświadczył ich charakterystycznej aury, nie mógłby z niczym tego pomylić. Szczególnie zwrócił uwagę na to, że ich sygnały dawało się wyczuwać z daleka, kiedy rozchodziły się w przestrzeni jak trudno wygasające echo. Korzystanie z możliwości, jakie dawały cudowne implanty, generowało falę proporcjonalną do mentalnego wysiłku. Kolejne wnioski wydawały się oczywiste. Jego własne poczynania także mogły wywołać podobny efekt, jeśli zapomniałby o zdrowym rozsądku. Jorel starał się panować nad narastającą euforią, w czym wydatnie pomógł mu zastępca kierownika zmiany w magazynie, gdzie chłopak od kilku miesięcy pracował. Nieprzyjemny w obyciu przełożony oznajmił, że przez następne tygodnie zespół, do którego należał Jorel, miał pracować na nocnej zmianie. Zmęczenie i odsypianie w dzień pomogły zarówno na nadmiar entuzjazmu jak i szalone sny. Drugim czynnikiem, który przynajmniej na chwilę sprowadził go na ziemię, była Miri, na którą natknął się przy drzwiach mieszkania, wracając któregoś dnia z zakupów. Siedemnastolatka powitała go pełnym wyrzutu pytaniem, dlaczego nie tylko od wielu tygodni nie odwiedzał jej i ojca, ale i nie odbierał połączeń. – Przepraszam – mruknął Jorel zawstydzony – Trochę miałem na głowie. Albo w głowie, pomyślał. Młodsza siostra westchnęła smutno. – Wiesz, że się o ciebie martwię, prawda? Tak, Jorel to wiedział i nie potrzebował do tego telepatycznych zdolności Prawdomówcy. – Niepotrzebnie. Wszystko jest ostatnio w jak najlepszym porządku. Byłem tylko zajęty. Pomyślał w tym momencie o poprzednim implancie, którego dorobił się przy pomocy Arnida i Birka. Do tej pory nie wspomniał o tym Miri ani ojcu. Wolał nie wyobrażać sobie ich reakcji, gdyby dowiedzieli się o obecnym eksperymencie. – Obiecaj mi, że nie wpakujesz się w żadne kłopoty – powiedziała Miri, zbliżając swoją twarz do twarzy brata na tyle, na ile pozwalała różnica wzrostu. – Obiecuję – odpowiedział Jorel spokojnie. W tym momencie rozmyślał o tym, ile warte byłyby jego zapewnienia, gdyby był prawdziwym Prawdomówcą. Niecałą godzinę później znów leżał na płaskim betonowym dachu i pośród rozmaitych wibracji próbował wyłowić te, które pochodziły od cybernetycznie wspomaganych funkcjonariuszy Kościoła. Coraz lepiej mógł dostrzegać wzajemne powiązania i oddziaływania między nimi. Tak jak w snach widział w nich teraz węzły spójnej sieci. Sam jestem takim węzłem, pomyślał. NVT-T22-3EV7. Część całości. Przeczuwał, że te oddziaływania w jakiś sposób mogły wzmagać mentalne zdolności, ale nie mógł nie dostrzegać w tym zagrożenia. Póki nie generował zbyt silnych sygnałów, tamci mogli ignorować go jako szum tła. Możliwe, że nawet brali go za jednego ze swoich. Jorel bardzo chciał wierzyć, że dopóki nie zrobi nic, czym zwróci na siebie ich uwagę, pozostanie bezpieczny.

Alyx wysunęła twarz do przodu i zamrugała. Krótkie włosy pomalowane na połyskujący odcień ciemnego fioletu opadły jej na policzki. – A teraz? – spytała. Jorel pokręcił głową. – To samo. Nie wierzysz i uważasz, że to jakieś sztuczki. Próbujesz rozgryźć, na czym polega trik i czemu Arnid mi wierzy albo przynajmniej sprawia takie wrażenie. Z ich prawej strony rozległ się głośny śmiech. – To się nie liczy – zawyrokował Birk, rozparty na kanapie przed szerokim ściennym ekranem z kolorową puszką gazowanego napoju w ręce – Zbyt oczywiste. Nawet ja mógłbym się tego domyślić. Siedzący obok niego Cob, zajęty pochłanianiem krakersów, tylko gwałtownie przytaknął. Jorel westchnął. – No dobra, w takim razie… – powiedział, spoglądając na Birka wymownie – Ty nie możesz teraz całkiem sobie odpuścić. Myślisz o swoim szefie, którego uważasz za kretyna i który działa ci na nerwy. On chce z tobą porozmawiać pod koniec tygodnia. Raczej nic strasznego, bo nie boisz się tak bardzo… Ale jednak trochę się stresujesz. Birk uniósł ręce w geście kapitulacji. – W porządku, wygrywasz tę rundę – stwierdził z rozbawieniem. Jorel wyczuł jednak pod tą cienką warstwą wesołości zdenerwowanie. W zasadzie nie mógł się mu dziwić, na miejscu tamtego zapewne czułby się tak samo. Przeniósł wzrok na drugi koniec salonu, tam, gdzie na szklanym stole o stalowych nogach rozstawiono napoje i przekąski. W tym momencie stał tam Arnid, odwrócony do niego plecami, z opadającymi na ramiona gęstymi kasztanowymi lokami, obok Leleena, jedna z dawnych szkolnych miłości Arnida a obecnie dobra koleżanka, bliżej drzwi do kuchni stała Dina, siostra Mikala, którego Arnid również zaprosił na tę imprezę. Jorel najdłużej przyglądał się Arnidowi, próbując badać jego uczucia. Obecnie mógł stwierdzić tyle, że żal i to, co mogło być zazdrością, zniknęły. Nie był pewien czy te uczucia całkiem opuściły jego przyjaciela, czy była to kwestia bieżącej chwili, kiedy tamten po prostu dobrze się bawił i do tej pory zdążył już nieco wypić. Jorel starał się pozostać trzeźwy. Od początku podejrzewał, że stanie się główną atrakcją tego spotkania i wolał być w stanie przywołać swoje telepatyczne moce w każdym momencie. Kiedyś czytał o tym, że w dawniejszych epokach na spotkania towarzyskie zapraszano magików i cudotwórców, aby zadziwiali zebranych swoimi rzekomymi parapsychicznymi zdolnościami. Różnica polegała na tym, że praktycznie we wszystkich przypadkach historycy demaskowali takich telepatów, jasnowidzów i spirytystów jako zręcznych szarlatanów. On nie musiał uciekać się do sprytnych sztuczek. Drugi powód wynikał bardziej ze zdrowego rozsądku. Chłopak nie był do końca pewien, co mógłby zrobić z takimi możliwościami w momencie, kiedy nie byłby w pełni świadomy swoich czynów. Podszedł do stołu. Arnid odwrócił się w jego stronę i odsłonił zęby w szerokim uśmiechu. – Co jeszcze możesz powiedzieć? Jorel wziął głęboki oddech i spojrzał na Leleenę. – Myślisz o swoim chłopaku – powiedział, trochę bardziej wyzywającym tonem niż planował – Pytałaś go kilka razy, czy tu z tobą wpadnie, ale nie chciał. Ty tak naprawdę też wolałaś, żeby go tu nie było i jesteś z tego zadowolona. – Hej! – krzyknęła Leleena z udawanym oburzeniem. Jorel wiedział, że była bardziej rozbawiona, chociaż nie mógł nie zauważyć, że również zażenowana. – Musisz na nas patrzeć, żeby to działało? – spytała Dina. – Nie – odparł Jorel – Chociaż wydaje mi się, że to trochę ułatwia. Jak chcesz, mogę zamknąć oczy. Albo jeszcze się odwrócę. Zamknął oczy i powolnym teatralnym ruchem odwrócił się mniej więcej w kierunku najdalszej ściany pokoju. Skoncentrował się na Dinie, której obecność wyczuwał niecałe dwa metry za sobą. Kiedy sięgnął głębiej, zobaczył jej myśli i uczucia. Chaotyczny kłębek, podobnie jak u wszystkich, ale niektóre elementy częściej wynurzały się na powierzchnię. – Boisz się – powiedział chłopak po chwili – Niepokoisz. Nie podoba ci się to, co robię. Chciałabyś, żeby to była sztuczka, czułabyś się z tym pewniej. A oprócz tego od pewnego czasu dręczy cię problem… Urwał i zagryzł wargę. Czy powinien wchodzić głębiej? Widział myśli i wspomnienia Diny związane z dość lekkomyślnym, sporo starszym kuzynem, który prawdopodobnie nigdy nie zamierzał dorosnąć i którego Dina mimo wszystko uważała za dobrego człowieka. To były prywatne, osobiste zmartwienia, które raczej nie powinny być wywlekane na wierzch podczas imprezy. – Jakiś problem rodzinny – dokończył szybko Jorel i otworzył oczy. Stojący przed nim Arnid cały czas szeroko się uśmiechał. – A spróbuj teraz znaleźć tych, których nie ma w tym pokoju. Ze mną udawało ci się wiele razy. Jorel zgodził się natychmiast, próbując jak najszybciej wyprzeć nieprzyjemne uczucie, jakie wzbudziło w nim skanowanie umysłu Diny. Tym razem zamierzał bardziej uważać. Mikala znalazł w toalecie, więc szybko przestał się na nim koncentrować. Nie chciał czuć się jak podglądacz. Nieco dłużej obserwował stojącego na balkonie, opartego o brudną barierę z grubego szkła Timona. W tym przypadku bardziej niż samą zawartością umysłu kolegi zainteresował się okolicznościami, jakie wiązały się z tą scenką. – Mikal nadal w kibelku – zaraportował – Timon stoi na balkonie i jara towar kupiony wczoraj od dzieciaka z osiedla. Straszny szajs, na szczęście słaby. Timon powinien wiedzieć, że za taką cenę nie może oczekiwać sensownej czystości. Prędzej skończy się to niestrawnością niż czymś poważniejszym. No i jest przekonany, że jak jest ciemno, to na pewno nikt go nie zobaczy. – W pewnym sensie ma rację – odpowiedział podchodzący do stołu Cob – Normalnie Prawdomówcy nie marnują czasu na takie nieistotne narkotykowe wykroczenia. Nie czekając na odpowiedź, złapał najbliższą miskę z ciastkami i znowu poczłapał w stronę kanapy. Jorel zobaczył, że Dina spochmurniała. Nie miał zamiaru sprawdzać, co dokładnie chodziło jej po głowie. Wolał, żeby zwyczajnie powiedziała o tym, kiedy będzie chciała. Dobrowolnie. Bez wścibskiego dziwoląga zaglądającego do mózgu. Kiedy Cob i Birk w końcu zwolnili kanapę, Jorel usiadł przy jednym końcu, chwilę później przeciwny koniec zajęła Leleena. – Ty jesteś taki jak ci z Kościoła Prawdy? – spytała Leleena, siłując się z nowoczesnym, bezpiecznym korkiem butelki. Jorel wzruszył ramionami. – Chyba. Nie wiem. Tak mi się wydaje, że technicznie tak… Zdał sobie sprawę, że przedstawiciele Kościoła Prawdy publicznie nigdy nie mówili wprost o zdolnościach parapsychicznych. To był od zawsze po prostu bezsprzeczny fakt. – Więc możesz widzieć na wskroś rzeczywistości – ciągnęła tamta, nadal walcząc z butelką – Prawdę, jakakolwiek by nie była. Możesz widzieć nasze myśli... – Tylko kiedy tego chcę – przerwał Jorel szybko. – Tylko te w chwili obecnej? Czy wspomnienia też? Jak daleko możesz sięgnąć? – Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek to ograniczało – mruknął Jorel – Trochę próbowałem z ciekawości… Nie, nie na kimś z nas. Wybierałem przypadkowych przechodniów, których raczej i tak bym nie zapamiętał. Skrzywił się. Wtedy gdy to robił, wydawało mu się to względnie dobrym rozwiązaniem. Teraz, kiedy powiedział to na głos, poczuł, że nie zabrzmiało to najlepiej. – Wiesz, normalnie nie robię takich rzeczy – dodał szybko – Nie jestem świnią. I obecnie i tak bardziej skupiam się na skanowaniu otoczenia. To jest nawet ciekawsze. – Ale czujesz, że to jest teraz częścią ciebie? – głos Leleeny zawierał w sobie jakąś marzycielską nutę – Nowy zakres ruchów. Coraz bardziej naturalne, prawda? To mocno przyciąga? – Przyciąga? – spytał Jorel zdezorientowany. – Gdybyś nie musiał się hamować, gdybyś się nie przejmował... Jak bardzo chciałbyś to zrobić? Wejść mi do głowy, na przykład teraz… – Nie chcę. Nie robię takich rzeczy. Oni też raczej tego nie robią ot tak. Składają przysięgę. – Politycy kłamią – stwierdziła Leleena – Jako Prawdomówca powinieneś to wiedzieć. A potrafiłbyś zrobić tak, żeby sterować innym człowiekiem? Skoro to działa tak samo jak u nich, powinieneś być w stanie. – Nigdy tego nie próbowałem – odparł Jorel, gwałtownie wstając – I nie zamierzam. Za kogo ty mnie uważasz?! Są rzeczy, które z założenia nie służą niczemu dobremu. Tu nie chodzi o to, czy to mogę, ale o to czy powinienem. I chyba się domyślasz, jaka jest odpowiedź. Pół godziny później stwierdził, że jednak potrzebuje się czegoś napić. Tylko trochę. Przecież nie musiał od razu tracić kontroli. Kiedy stał w kuchni przy lodówce, usłyszał, jak ktoś podchodzi. Mógł się zwyczajnie odwrócić, spojrzeć przez ramię, ale zamiast tego zdecydował się sięgnąć za siebie umysłem. A jednak! To nie było chyba niczym złym. Przecież mnóstwo ludzi sterowało urządzeniami w swoich domach za pomocą implantów w mózgach. To był po prostu zwiększony zakres ruchów, jaki dawał postęp technologiczny. Nie był bardzo zaskoczony, kiedy osobą stojącą za nim okazała się Dina. W wyciągniętym czarnym swetrze, bawiąca się nerwowo szklanką z resztką soku, wydawała się bardziej nieśmiała i zestresowana niż zwykle. – Powinienem cię przeprosić, tak? – westchnął Jorel – Tak, wiem, nie powinienem tego robić. Rozpędziłem się. Nie chciałem. – Nie o to chodzi – odparła Dina, z wyraźnym wysiłkiem tłumiąc narastające zdenerwowanie – Mam do ciebie prośbę. Do ciebie jako Prawdomówcy.

Jadąc autobusem, a raczej płynąc w powietrzu pomiędzy wyższymi poziomami wieżowców i łączącymi je betonowymi mostami i kładkami, Jorel przeklinał w myślach zarówno autoloty jak i miejską architekturę, od co najmniej dwóch pokoleń dążącą do rozrostu w górę. W jego oczach był to aż nadto ostentacyjny symbol podziałów w społeczeństwie. Niezawodne autoloty kosztowały swoje, podobnie jak podniebne apartamenty. Powiedz mi, na którym poziomie mieszkasz, a ja ci powiem, kim jesteś. Życie Jorela toczyło się między zerowym a maksymalnie trzecim poziomem ulic. Czasem bywał na czwartym przez mieszkających tam znajomych. Więcej nie potrzebował do szczęścia. Przelotnie pomyślał też o tym, że mimo lekkodusznego podejścia do życia, kuzyn Diny nie skończył źle. Może taka właśnie była recepta na sukces? Wysiadł na podeście, od którego promieniście rozchodziły się kładki ze stali i tworzyw sztucznych. Obok jednego z takich przejść stała Dina, która zawołała go niecierpliwym ruchem ręki. Całe szczęście, pomyślał Jorel. Był przekonany, że sam od razu by się zgubił, o ile nie skorzystałby z obecnych możliwości swojego umysłu. A po ostatnich dniach intensywnych ćwiczeń takie rozwiązanie nie budziło w nim entuzjazmu. Przyjaciółka poprowadziła go do apartamentowca o łagodnie fioletowej fasadzie, gdzie otwarcie głównego wejścia wymagało zeskanowania identyfikatora czytnikiem umieszczonym przy futrynie. Musieli jeszcze wjechać windą dwa piętra wyżej, aby ostatecznie znaleźć się w apartamencie kuzyna Diny i jego narzeczonej. Dorian, jak się przedstawił, był dość krępym, łysiejącym jegomościem, który nerwowość usiłował pokryć gadatliwością i nadmierną ruchliwością. Od progu zaproponował przejście do salonu i kawę, prawie nie dając dojść gościom do słowa. Dina kilka razy otwierała usta i tyle samo razy zamykała je z rezygnacją. Dorian opanował się dopiero, kiedy Jorel powoli uniósł dłoń. – Jestem Jeheriel, Prawdomówca – powiedział Jorel powoli – Rozumiem, że wie pan, z jakiego powodu tu jestem. Z jakiegoś powodu czuł, że powinien użyć tego imienia, przez chwilę rozważał nawet użycie również oznaczenia swojego węzła, ale zrezygnował. Funkcjonariusze Kościoła Prawdy raczej tak nie robili. – Tak, wiem – powiedział Dorian, nieokreślonym ruchem ręki wskazując na Dinę – To był jej pomysł. Powiedziała, że mogę w ten sposób przekonać Ileanę, że nigdy jej nie zdradzałem. Cofnął się kilka kroków i żałośnie rozłożył ręce. – Nie wiem skąd u niej te podejrzenia. Zawsze byłem wobec niej uczciwy i szczery. Nigdy nie dałem jej powodu… Jorel znowu uciszył go gestem ręki i poprosił o poprowadzenie do salonu, o którym tamten wspomniał wcześniej. W duchu cieszył się, że jest w stanie w ten sposób panować nad nerwowym słowotokiem gospodarza. Nie musiał uciekać się do żadnych telepatycznych sztuczek, tu działał sam respekt, jaki w tamtym wzbudzał. W przestronnym salonie, pełnym obłych kanap i foteli w kolorze morskim i lawendowym, czekała na nich Ileana, narzeczona Doriana. Była wyraźnie młodsza od narzeczonego, miała krótkie blond włosy i tego dnia nosiła lekki biały kostium. Przez większość czasu wbijała wzrok w ziemię i nerwowo bawiła się dłońmi. Pod tym względem przypominała Dinę. Wzbudzała współczucie. Może właśnie dlatego Jorel wtedy się na to zgodził. Dwa małe fotele przesunięto mniej więcej na środek salonu, żeby gospodarz i Jorel mogli usiąść naprzeciwko siebie. Technicznie odległość nie powinna mieć znaczenia, ale Jorel czuł się pewniej, mając osobę badaną blisko przed sobą. Chciał, żeby wynik jego sprawdzania był pewny. To już nie były niewinne zabawy i od tego, co mógł odkryć, miało zależeć dalsze życie dwojga ludzi. – To… będzie bolało? – spytał Dorian, przełykając ślinę. – Nie będzie w ogóle odczuwalne – uspokoił go Jorel – Jeśli spróbuje pan zachować spokój, będzie mi łatwiej. Odetchnął głęboko, przymknął oczy i skoncentrował się na człowieku przed sobą. Od razu wyczuł silny stres tamtego, ale nie zauważył odruchowego oporu, jakiego spodziewałby się po kimś winnym. Nie dostrzegał też silnych emocji, wybijających się ponad wszystko inne. Coś takiego jak romans spodziewał się raczej znaleźć od razu. Przebijał się swobodnie przez zwyczajne zmartwienia i grzeszki Doriana. Jakieś pieniądze, niewielkie, stracone w kasynie. Ukryty w gabinecie wyświetlacz, na którym tamten lubił czasem obejrzeć filmy dla dorosłych. Echo wspomnień walki z nałogiem palenia i duma, że już sześć lat był czysty. Jorel ustalił, że Dorian i Ileana byli ze sobą trzy lata i spróbował ograniczyć się do tego czasu, w którym, jak coraz wyraźniej widział, tamten zdecydowanie nie prowadził tak barwnego życia jak w młodości. Jorel otworzył szeroko oczy i rozłożył ręce. – Niewinny – stwierdził krótko i opadł na miękkie oparcie fotela. – Dziękuję! – okrzyk na granicy płaczu nie pochodził od Doriana, ale od Ileany, która gwałtownym ruchem rzuciła się narzeczonemu na szyję. – Dziękuję! A ciebie przepraszam, że mogłam w ciebie zwątpić! Ileana chciała, żeby goście zostali na kawę, ale Jorel stanowczo odmówił. Chciał jak najszybciej znaleźć się w domu, zanim do końca dotrze do niego to, co właśnie zrobił. Miał wrażenie, że przystając na prośbę Diny przekroczył kilka granic, od których wolałby trzymać się z daleka. Dina całą drogę na przystanek rozpływała się w podziękowaniach, raz z radości rzuciła się przyjacielowi na szyję. Jorel zdał sobie sprawę, że chyba pierwszy raz w życiu był świadkiem takiej spontaniczności u Diny. Musiał też stanowczo odmówić zapłaty, na którą przyjaciółka nalegała. – Ja się spodziewałam, że on nie ma nic na sumieniu – powiedziała Dina, kiedy Jorel miał już wsiadać do autobusu – Ileana to straszna paranoiczka. Ale chciałam mieć pewność.

Mgła płynąca nad ziemią, zalewająca najniższe partie miasta, prezentowała się surrealistycznie w połączeniu z różnobarwnym światłem neonów na tych poziomach. Z wysokości mniej więcej trzeciego poziomu poniżej nie było widać nic poza bezkształtną masą szarości, zawierającą gdzieś w głębi tęczowe smugi. Jorel opierał się o kraty zabezpieczające krawędź kładki, na której stał i powoli wdychał wilgotne powietrze. Czuł się zmęczony, ale w sposób zupełnie inny niż do tej pory, kiedy w dzień odsypiał nocne zmiany. To było odczucie bardziej mentalne niż fizyczne. Zdołał wymusić na Dinie obietnicę, że nie powie pozostałym o tym, co zaszło, ale nie na wiele to się zdało. Inni niezależnie wpadli na podobny pomysł i przez ostatnie dni Jorel oddawał drobne przyjacielskie przysługi w których musiał używać swoich mocy. Był zadowolony, kiedy okazywało się, że żadna z tych spraw nie była tak wielkiej wagi jak to, co zrobił dla Diny. Nie zamierzał kolejny raz brać na siebie czegoś takiego. Poszukiwanie dawno zagubionych przedmiotów było przynajmniej niewinne i nie ciągnęło za sobą daleko idących konsekwencji. Bezmyślnie spoglądał na idących poniżej ludzi. Nie próbował sięgać umysłem do żadnego z nich, była to ostatnia rzecz na jaką miał w tym momencie ochotę. Patrzył jak przechodnie coraz bardziej spieszyli się do domów, jak przyspieszali kroku a ich ruchy stawały się bardziej nerwowe. Najbardziej zwróciła jego uwagę młoda kobieta z córką, możliwe, że czteroletnią, z tej odległości nie dało się dokładniej ocenić. Kobieta szła powoli, dziecko mimo dość późnej pory wciąż tryskało życiem, biegało i skakało wokół matki i co jakiś czas pociągało dół jej ciemnego płaszcza. W którymś momencie kobieta zatrzymała się, wyjmując z kieszeni przedmiot, w którym Jorel domyślił się komunikatora. Uniosła przedmiot do głowy, najwyraźniej ktoś do niej dzwonił. Rozmawiała zwrócona w stronę barierki, tracąc z oczu córkę stojącą za plecami. Po kilku nieskutecznych próbach odzyskania uwagi matki, dziewczynka zdecydowała się sama eksplorować świat, ograniczony w tym momencie do betonowego mostu między wieżowcami, unoszącego się nad morzem mgły. Z zachwytem odkryła, że pręty barierki rozmieszczone były niezbyt gęsto, a w miejscu, gdzie od betonowej powierzchni prostopadle odchodziły stalowe wsporniki, ktoś je jeszcze rozsunął. Powoli przeszła przez szczelinę i zadowolona stanęła na szerokim na pół metra stalowym pasie. Spojrzała na boki. Tu chyba było wysoko. Zdążyła przejść kilkanaście metrów, zanim Jorel przeniósł wzrok z jej zajętej rozmową matki na nią. Do diabła! Jorel spojrzał jeszcze raz na matkę. Jeśli teraz kobieta się odwróci, jeśli zobaczy, gdzie jest jej córka… Jeśli ją zawoła i dziewczynka zacznie do niej biec… albo spanikuje... Chłopak zacisnął ręce na kracie przed sobą. Sam był zbyt daleko, żeby cokolwiek zrobić, nie wiedział nawet co powinien w tej sytuacji zrobić. Pójść za dzieckiem i powoli sprowadzić je na bezpieczny most? Przyprowadzić ją! To nie był czas na wątpliwości i wahanie. Musiał to zrobić, jeśli nie chciał, żeby dziecko zginęło tragiczną śmiercią. Przynajmniej spróbować. Skoncentrował się, w pełni świadomy, że robi to po raz pierwszy i właściwie nie ma pojęcia, jak to działa. Domyślał się tylko, że najpierw musiał do niej sięgnąć. Kiedy wszedł do jej głowy, był szczęśliwy, że proces jest nieodczuwalny. Przynajmniej nie musiał obawiać się szoku i spowodowanych nim gwałtownych ruchów dziewczynki. Zdążył sprawdzić, że miała na imię Emma. Nie starał się szukać niczego w jej myślach. Musiał przejąć kontrolę. Nie był pewien czy nieukształtowane umysły dzieci były bardziej podatne, ale szybko poczuł, że coś się wydarzyło. To było inne niż wszystko, czego doświadczył do tej pory. Czuł jak Emma poddaje się bez oporu. Nie wywołało to satysfakcji, jedynie ulgę tak wielką, że z trudem utrzymał koncentrację. Dobrze, pomyślał, teraz powoli się odwróć. I wracaj. Powoli i ostrożnie. Przez chwilę Emma stała nieruchomo, ale po kilku boleśnie długich sekundach odwróciła się. Trzymając się środka wąskiej stalowej kładki, dała pierwszy krok. Potem kolejne. Jorel modlił się w duchu, żeby matka jeszcze nie kończyła rozmowy ani się nie odwracała. Potrzebował kilkunastu sekund. Emma była już przy barierkach i Jorel zmusił się do jeszcze silniejszej koncentracji. Nierówna betonowa krawędź była nieco wyżej niż powierzchnia, na której tamta stała. Należało skłonić dziewczynkę do zachowania szczególnej ostrożności. Emma musiała chwycić się metalowych prętów a następnie przejść pomiędzy nimi. To było trudniejsze do wywołania. Matka skończyła rozmowę, kiedy Emma stała na pewnym gruncie, mając tuż za sobą rozsunięte kraty. Jorel próbował skłonić dziewczynkę, żeby na wszelki wypadek odsunęła się od barierki jeszcze trochę, ale już nie zdążył. Matka zawołała dziecko, które zaczęło biec w jej stronę, zrywając telepatyczne połączenie. Jorel nie miał wystarczającej wprawy, żeby podtrzymać tę więź. Opadł na kolana, jeszcze mocniej zaciskając palce na prętach przed sobą. Udało się. Zrobił to. Zrobił coś, czym się brzydził i co teraz było konieczne. Gdyby jednak nie spróbował, brzydziłby się sobą jeszcze bardziej. Zdał sobie sprawę, że właśnie musiał wyemitować potężny mentalny sygnał. Tego raczej nie dało się ukryć. Węzeł NVT-T22-3EV7 pozostawił silny, niezaprzeczalny ślad w eterze.

Jorel kolejny raz obrzucił wzrokiem spakowane torby, upchnięte w kącie ciasnego, zagraconego pokoju Timona. Był wdzięczny, że kumpel zgodził się, żeby spędził u niego trzy dni, które poświęcił głównie na przygotowanie się do wyjazdu. Dobrze było mieć takich przyjaciół. Timon i Cob od razu zrozumieli wszystko i zaoferowali wszelką pomoc w razie możliwości. Ten drugi miał krewnych mieszkających wystarczająco daleko, u których Jorel czasami bywał jeszcze w szkolnych czasach. Co prawda nigdy wcześniej nie zatrzymywał się u nich tak długo, ale Cob zapewnił, że nie będzie z tym problemu. Rzucił też niejasną aluzję, że wiosną miała się u nich pojawić jakaś robota do wykonania, jeśli Jorel upierał się przy odwdzięczaniu się. Jorel nie był pewien czy ucieczka do mieszkania Timona coś zmieniała albo czy była konieczna. Spanikował i nie myślał racjonalnie. Kilka razy zaczynał pisać list do siostry, darł go albo skreślał i zaraz zaczynał od nowa. Ostatecznie uznał, że Miri powinna wiedzieć co się stało. Należała jej się prawda. Nie ufał w tym momencie komunikacji elektronicznej, wolał papier. Podrzucił kartkę do skrzynki przy mieszkaniu ojca i Miri. Nie był pewien, czy siostra po przeczytaniu wiadomości zechce go jeszcze odwiedzić przed długą rozłąką, ale kiedy podjęła taką decyzję, wiedział od razu. Sprawdził to. Nie mógł się powstrzymać. Zachował tyle zdrowego rozsądku, żeby nie obserwować jej przez cały czas jej podróży. To mogło być niebezpieczne. Z innego końca mieszkania dobiegł go odgłos dzwonka. To była ona, czy Timon wracający z pracy? Mógł sprawdzić, ale tego nie zrobił. Przecież i tak musiał otworzyć drzwi. Miri rzuciła się na niego tak gwałtownie, że prawie stracił równowagę. – Zdążyłam – powiedziała, ukazując zaczerwienioną od płaczu twarz – Jeszcze nie uciekłeś. – Czekam aż Timon wróci – bąknął Jorel – No i musiałem poczekać na ciebie. Wiedziałem, że przyjedziesz. Miri cofnęła się pod ścianę, pozwalając bratu zamknąć drzwi. – To jest prawda? – spytała – Że jesteś teraz jasnowidzem, tak jak ci z Kościoła Prawdy? – Technicznie... chyba tak. Nadal nie wiem, jak to wszystko działa… Jorel rozpiął koszulę, pokazując bliznę na środku klatki piersiowej, jaka pozostała po wszczepieniu implantu. Była jasnoróżowa i nadal dość świeża. – I możesz to wszystko co oni? I jakoś widzicie się nawzajem i dlatego musisz uciekać… Bo wtedy się ujawniłeś? Jorel tylko przytakiwał. Objął siostrę i uspokajająco pogładził ją po plecach. – Tak, zrobiłem coś, czego bardzo nie chciałem. Ale musiałem. Czasem tak trzeba. – Co się stanie, jeśli naprawdę cię szukają? Zabiorą ci ten implant i dezaktywują go? Jeśli tak się stanie, wszystko będzie jak dawniej. – W najlepszym razie – westchnął Jorel – Nie mam pojęcia co mi zrobią i nie mogę ryzykować, żeby sprawdzić, czy już mnie szukają. Chcę po prostu, żeby sprawa ucichła sama, oni uznali to za błąd odczytu czy inną anomalię i nie drążyli dalej. Przy odrobinie szczęścia za pół roku wrócę. Wolał nie mówić, że sprawy mogły równie dobrze przybrać zły obrót. – Nie możesz jakoś się tego pozbyć? Uwolnić się od tego? Jorel potrząsnął głową. – Nawet gdybym mógł, to nie chcę. Zrobiłem obrzydliwą rzecz. To też jest nieodłączna część… tego wszystkiego. Ale oprócz tego, to wielki potencjał. To szansa, której nie chcę stracić. Chcę zobaczyć, do czego mnie doprowadzi. – Wielki potencjał… Jak coś większego od ciebie, co cię przerasta? – Może. Ale może każe mnie samemu dorosnąć do niego. Tego właśnie chcę i tego dokonam. W imię prawdy. Obiecuję ci to. Możesz mi wierzyć, jestem Prawdomówcą.

Pokój przypominał starą serwerownię w piwnicy opuszczonego od kilkudziesięciu lat budynku. Lars z trudem znalazł miejsce, żeby usiąść, pomiędzy kanciastymi szarymi skrzyniami i rozkręconym sprzętem, z którego wylewały się kłęby grubych przewodów. Wszystko pokryte było grubą warstwą kurzu a w odległym kącie chłopak zobaczył gęstą pajęczynę. Obecnie utrzymanie porządku było bardzo nisko na liście priorytetów jego przyjaciółki. Lars patrzył na plecy Enlai i jej długie białe włosy, związane w koński ogon. Tamta nawet się nie odwróciła, kiedy nieoczekiwanie postanowiła przerwać ciszę, wypełnioną tylko szumem licznych komputerów. – Mam to! – Eee… gratulacje? – mruknął Lars. Nie wiedział jak powinien zareagować. Wstał i podszedł bliżej, próbując zobaczyć coś na trzech ekranach nad stołem, dwóch fizycznych i jednym holograficznym. Widział tylko liczne terminale z szybko zmieniającym się tekstem. Na jednym z nich, w dolnym rogu ekranu po prawej stronie, linijka po linijce pojawiały się duże liczby, na pierwszy rzut oka coraz większe, jak przyspieszone odliczanie do eksplozji. – No dobra – odezwał się Lars po dłuższej chwili – Zarobiłaś już swoje uczciwie zasłużone punkty szpanu. Możesz teraz po prostu włączyć wizualizację? Enlai, nie odrywając wzroku od środkowego ekranu, szybkim ruchem wcisnęła sekwencję klawiszy na staroświeckiej klawiaturze. Na prawym ekranie pojawiła się świecąca siatka na ciemnozielonym tle, po którym powoli i chaotycznie poruszał się ciemnoczerwony kleks, stale zmieniający kształt. Lars miał wrażenie, że coś mu to przypomina, poza tym, że plama zdawała się próbować uciec. – To znowu jakaś twoja sztuczna inteligencja? – spytał. Enlai skinęła głową i w końcu odwróciła się do przyjaciela. Cybernetyczne oczy z czarnego matowego metalu kontrastowały z jej jasną cerą. – Tak. I dobrze wiem, że dalsze testy będę musiała przeprowadzać na bardziej złożonym modelu. Plama na ekranie zaczęła się zmniejszać, poruszała się też zdecydowanie wolniej. Enlai znowu nacisnęła kilka klawiszy i w rogu wizualizacji zaczęły pojawiać się liczby, tym razem malejące. – Chyba się poddaje – stwierdziła Enlai z satysfakcją. Plama przybrała ciemniejszy, bardziej fioletowy kolor i zmniejszyła się jeszcze bardziej. Po długiej chwili napięcia, od którego rozgrzane powietrze w pokoju zrobiło się gęste, całkiem zniknęła. – Zabiłaś go? – spytał Lars cicho. – Na to wygląda. Obecnie wystarczy, żeby spróbował analizować kod i już to łapie. Lars zauważył, że przyjaciółka mówi szybko i głośno, jakby próbowała przykryć zdenerwowanie. – Czyli naprawdę się udało. Gratuluję. Teraz możesz pozwolić sobie na chwilę odpoczynku, zanim padniesz tu ze zmęczenia. Enlai westchnęła i podniosła się z taboretu, który mimo małych rozmiarów z ledwością mieścił się wśród pokrywającego podłogę złomu. Dziewczyna z trudem utrzymała równowagę, próbując odejść od biurka. Była na środku pokoju, kiedy zorientowała się, że nadal ma przewód podłączony do wejścia wszczepionego w nadgarstek. Wyrwała go niecierpliwym ruchem. – Chyba wolałem, kiedy całe dnie grałaś w Superego i nabijałaś statusy – mruknął Lars – Nawet jak zarwałaś parę nocy, nie wyglądałaś jak zombie tak jak teraz. To trwa już chyba pół roku. – Wiesz, dlaczego to robię. – Wiem. I mam nadzieję, że kiedy w końcu ci się uda, znowu będzie jak dawniej. Będziemy grać w spacenecie… – Nie – przerwała Enlai gwałtownie – Nie zamierzam więcej grać w Superego. Żadnych gier produkowanych przez… – To akurat nie jest produkcji Blueleaf – zauważył Lars. – Korporacje – dokończyła Enlai – Żadnych produktów megakorporacji. Widzisz, do czego to nas wszystkich doprowadziło. Jakby na potwierdzenie jej słów na zewnątrz rozległ się donośny huk, który dotarł do nich przez uchylone okna w innych pomieszczeniach. Oboje podskoczyli. Nie próbowali odsłonić okna, do którego dostęp mógłby być wyzwaniem, i od razu pobiegli do kuchni. Zdążyli zobaczyć jak dwa samochody, które chwilę wcześniej zderzyły się na torze powietrznym kilkanaście metrów wyżej, teraz w kłębach czarnego dymu spadały w dół. Na kładkach łączących najbliższe drapacze chmur zaczęły zapalać się czerwone światła a chwilę później zawyła syrena. – To chyba jakaś awaria – powiedział cicho Lars – Na tych wysokościach mało kto jeździ bez autopilota. – Pewnie to też Szepty – syknęła Enlai, mimowolnie zaciskając pięści – Będą coraz częściej przebijać się przez firewalle aż w końcu żadna bariera ich nie powstrzyma. Chyba, że ktoś coś z tym zrobi. – Ty będziesz tym kimś? Enlai zaśmiała się gorzko. – Nawet na to nie liczę. Nie nadążę za ich samodoskonaleniem. Ja chcę tylko uwolnić swoich. A ci, których wyeliminuję po drodze, będą tylko kroplą w morzu. Lars widział, że ręce dziewczyny drżą. Zrozumiał w końcu, z czym kojarzyła mu się zanikająca zmiennokształtna plama. Na slajdach, które dawno temu oglądał w szkole na lekcjach biologii, podobnie wyglądały wizualizacje komórek nowotworowych niszczonych przez przeciwciała.

Kiedy na środku terminala pojawił się zielony komunikat „OK”, Enlai natychmiast przełączyła się na wewnętrzną sieć, odizolowaną od globalnego internetu. Na sąsiednim ekranie transmisja wiadomości nagle się zatrzymała. Dla Enlai nie miało to znaczenia, zdążyła już usłyszeć, że Rory Kalvin, który za życia był popularnym wśród dzieci i młodzieży influencerem, ogłosił kolejne wyzwanie, polegające na demontowaniu urządzeń domowych i zdążył doprowadzić do serii pożarów i śmierci kilku dzieciaków. – Żałuję, że nie mogę cię dopaść, Kalvin – mruknęła dziewczyna z furią. Gdyby to jego Szept był jej kolejnym obiektem doświadczalnym, satysfakcja z sukcesu ulepszonej wersji zabójczego kodu byłaby większa. Jednocześnie Enlai miała świadomość, że praktycznie każdy z nich stanowił podobne zagrożenie. Większość Szeptów jeszcze czekała na swój czas, żeby mocno uderzyć. To był jeden z tych dni, kiedy Enlai z niedowierzaniem zadawała sobie pytanie, jak do tego wszystkiego doszło w ciągu zaledwie kilku lat. Pamiętała przemówienie Nolana Brankilda, prezesa korporacji Blueleaf, ogłaszającego swój nowy rewolucyjny projekt. Nadal trzymała archiwalne nagranie, na którym Brankild ogłaszał, że już wkrótce będzie możliwe odtworzenie osobowości człowieka po śmierci, wykorzystując dane zebrane z implantów w mózgu i treści publikowanych w sieci, z naciskiem na należący do Blueleaf popularny portal społecznościowy Sfera. Blueleaf równolegle wypuścił własną linię implantów i specjalne oprogramowanie do wgrania na urządzenia, które większość ludzi i tak już miała w czaszkach. Enlai pamiętała, że wśród jej znajomych ta zapowiedź spotkała się z drwiną. Nikt z nich nie wróżył projektowi powodzenia. Czatbot będący karykaturą zmarłej matki albo przyjaciela? Sama myśl o tym wydawała im się upiorna. Jednak ku ich zaskoczeniu program Blueleaf natychmiast po opublikowaniu pobił jakiś obłędny rekord popularności. Któryś medialny kaznodzieja-celebryta nazwał to wtedy świętokradztwem i ostrzegał, że zabawą w Boga ludzie nie stworzą na Ziemi raju, najwyżej piekło albo czyściec. Jego wypowiedzi Enlai nie zarchiwizowała. Rok później uznała słowa kaznodziei za prorocze. Dziewczyna nacisnęła klawisz, wywołując na centralnym ekranie komunikat o gotowości do skopiowania kodu na odizolowany, prawie pusty serwer. Potwierdziła go i włączyła wizualizację na ekranie po prawej stronie. Na tle zielonej siatki pojawił się jasno świecący, migoczący, zmiennokształtny punkt. Enlai poczuła, że patrzy na żywą istotę schwytaną w pułapkę. Nikt chyba umiał powiedzieć, jaki poziom samoświadomości posiadały Szepty. Niewątpliwie miały zdolność do celowego działania i to czyniło je tak niebezpiecznymi. Mniej więcej rok po stworzeniu pierwszego z nich z okruchów wspomnień zmarłego przyjaciela Nolana Brankilda, w globalnej sieci krążyło ponad osiem milionów Szeptów. Wkrótce potem zaczął się chaos. Jakby po przekroczeniu jakiejś masy krytycznej wirtualne awatary zmarłych masowo zmieniły się w złośliwe poltergeisty, które za cel obrały dręczenie żyjących. Mogły nie tylko psychologicznie gnębić swoje rodziny przez negatywne wiadomości i manipulację, ale też powodować jak najbardziej mierzalne szkody, przejmując kontrolę nad podłączonymi do sieci urządzeniami. Nie miało znaczenia, czy była to kuchenka, ekspres do kawy, system miejskiego monitoringu czy mające kontakt z internetem serwery firm. Wszystko mogło paść ofiarą niespokojnych bytów, nieustannie ewoluujących i coraz lepiej pokonujących zabezpieczenia. Internet wraz ze spacenetem, zaawansowaną wirtualną rzeczywistością, z łączącej ludzi przestrzeni przekształciły się w pole bitwy. Kolejne próby zatrzymania albo niszczenia Szeptów prowadziły głównie do spektakularnych awarii i stopniowej fragmentacji sieci. Nawet jeśli wcześniej zaświaty i potępione dusze nie istniały, ludzie stworzyli je sobie na własne życzenie. Cichy sygnał z serwera za plecami Enlai poinformował, że kod-pułapka został skopiowany. Wokół zielonej siatki wizualizacji pojawił się czerwony obrys. Dziewczyna odsunęła ręce od klawiatury i zacisnęła palce na krawędzi stołu. Świetlisty punkt zbliżył się do obwodu i wysłał ku czerwonej krawędzi ciąg nieco ciemniejszych małych kropek. Chwilę później sam zmienił kolor na jaskrawą czerwień. Przez chwilę Enlai jednocześnie śledziła wizualizację i ciągi liczb w terminalu. Czuła, że się przeliczyła i tym razem próba nie zakończy się pełnym sukcesem. Po eksperymentach z prymitywnym AI nauczyła się przewidywać efekt na podstawie tych wartości. Kiedy po boleśnie długim oczekiwaniu dość ciemna bezkształtna plama nie chciała zniknąć, dziewczyna ręcznie wysłała do serwera polecenie destrukcji. Przez terminal przebiegł ciąg kolejnych wielkich liczb. Na chwilę przed ostatecznym zniknięciem plamy, w rogu ekranu pojawiło się małe, niewyraźne zdjęcie przedstawiające twarz mężczyzny, z ustami szeroko otwartymi w krzyku. Trwało to tak krótko, że mogło równie dobrze być złudzeniem. Enlai odskoczyła, prawie przewracając taboret. Poczuła jak jej ciało oblewa zimny pot. Powróciła myśl, która kilka miesięcy wcześniej skłoniła ją do rozpoczęcia tego projektu. W oryginalnych historiach o wampirach nie chodziło o polowanie ani o zemstę. Niszcząc krwiożercze stworzenie, które niejednokrotnie za życia było kimś bliskim, uwalniało się potępioną duszę, dając jej szansę na wieczny spoczynek. Enlai zacisnęła zęby i prostym poleceniem przywołała log na centralny ekran. Musiała jak najszybciej dopracować swój kod. Każdy mijający dzień oznaczał dłuższą niewolę jej dziadka i wujka, skazanych na cyfrowy wampiryzm.

Kod-pułapka zadziałał w pełni przy trzeciej próbie. Enlai ciągle miała wrażenie, że wyniki testów na względnie młodych, słabych Szeptach, które dały się zwabić do jej sieci, nie mogą być wiarygodne. Przez kilkanaście następnych dni z pomocą Larsa próbowała przeprowadzać testy w terenie. W tym przypadku oznaczało to publiczny internet i spacenet. Ogłaszali fałszywe wydarzenia przez Sferę. Był to chyba najskuteczniejszy sposób częściowego wpływu na Szepty. Tym zajmował się Lars, który nadal posiadał konto na tym portalu. Enlai usunęła swoje lata temu, zanim jeszcze usługa posiadała pełną integrację ze spacenetem – w tamtym czasie niewiele osób decydowało się na taki krok. – Wiesz co jest w tym najgorsze? – spytała dziewczyna ponuro, kiedy wraz z przyjacielem szykowali kolejny próbny atak – Że szefowie Blueleaf nie ponieśli właściwie żadnych konsekwencji. Odpalili program samozniszczenia cywilizacji, wydali jakieś oświadczenie na konferencji prasowej i stwierdzili, że nikt nie mógł tego przewidzieć. I to wszystko, proszę się rozejść. – Wartość na giełdzie trochę im spadła – bąknął niepewnie Lars. – Ale i tak nadal mają więcej niż przed oficjalnym otwarciem tego wirtualnego czyśćca. Eksperymenty w spacenecie pozostawili na koniec, kiedy mniej więcej wiedzieli, czego mogą się spodziewać. Na tym etapie mieli już na koncie osiem anihilowanych Szeptów. Enlai nie wiedziała, kim te osoby były za życia i wolała się nad tym nie zastanawiać. Dwa razy widziała przez ułamek sekundy podobne niewielkie fotografie jak przy pierwszej próbie. Teoretycznie mogłaby próbować je przechwycić i porównać z bazą zdjęć profilowych na Sferze, ale zdecydowała się tego nie robić. Nie potrzebowała dodatkowych rozterek moralnych. Gdyby Szepty były tylko tworem podobnym do AI, byłoby prościej, ale użycie danych z implantów zmarłych osób nasuwało pytanie, czy jakaś część ich jaźni nie została przeniesiona do wirtualnego awatara. Enlai musiała powtarzać sobie, że unicestwienie takiego bytu było aktem łaski. Miała po prostu egzorcyzmować zabłąkane duchy. Widziała, że jest w tym skuteczna. Obecna wersja programu powodowała wysyłanie sygnałów na jej serwer przez zainfekowany Szept, do momentu eliminacji, niezależnie od jego przemieszczania się w sieci. Przy pierwszym wejściu do spacenetu Lars był zaskoczony. W przeciwieństwie do Enlai od kilku lat nie bywał w publicznej przestrzeni, a na pewno nie logował się tam od początku kryzysu z Szeptami. Sieć wirtualnych miast przypominała obecnie sypiącą się ruinę. Większość osób logowała się do zamkniętych enklaw, pozwalając na przyspieszony rozkład ogólnodostępnej części. Tu od kilku lat królowały Szepty a przypadkowe spotkanie zalogowanego człowieka graniczyło z cudem. Enlai rozstawiała wśród ruin pułapki, tutaj materializujące się jako sześcienne skrzynki, i czekała ukryta w pobliżu. Nie była pewna, czy to obecność jej kodu, czy raczej jej własna, bardziej przyciągała Szepty. Od razu mogła ich rozpoznać, ludzkie sylwetki, dziwnie rozciągnięte, o długich kończynach i palcach, otoczone ciemną aurą jakby wydobywał się z nich gęsty dym. Kiedy wystarczająco zbliżyli się do zabójczych skrzynek, wśród trzasku wyładowań stanęli w ogniu. Enlai widziała, że ciemniejsze postacie, spowite bardziej gęstą mgłą, nie zapalały się tak łatwo i częściej trzymały bezpieczny dystans. Starsze, bardziej doświadczone wampiry, przeszło jej przez głowę. Przed ostateczną akcją należało wzmocnić program autodestrukcji.

Enlai była pewna dwóch rzeczy. Że musiała się spieszyć z zastawieniem pułapki na awatary dziadka i wujka, i że powinna zrobić to w spacenecie. Trochę wbrew sobie czuła, że musi jeszcze zobaczyć ich twarze, zanim pożegna się z nimi na zawsze. Wspomniała o tym Larsowi tylko raz i nie była szczególnie zaskoczona jego reakcją. Przyjaciel stwierdził, że byłoby to niezdrowe i potencjalnie niebezpieczne. Enlai pozwoliła mu w ten sposób uciąć dyskusję i już do tego nie wracała. Łapała się na tym, że przy kolejnych doniesieniach o spowodowanych przez Szepty awariach, zastanawiała się, czy brały w tym udział uwięzione w sieci duchy jej bliskich. Z goryczą pomyślała, że nie tak chciała zapamiętać dziadka i wujka. Ich historia powinna zakończyć się dwa lata temu, po wypadku samochodowym, kiedy ratownik z pogotowia uczciwie stwierdził, że już nic nie da się zrobić. Ale obaj tragicznie zmarli mieli implanty w głowach i konta na Sferze. I obaj pobrali na implanty oprogramowanie Nolana Brankilda, kupieni przez jego złudną obietnicę nieśmiertelności. Podpisywanie cyrografu nigdy nikomu nie wyszło na dobre, pomyślała Enlai, wysyłając wiadomość na dawne skrzynki mailowe wujka i dziadka. Kiedy już nie mogła się wycofać, bo jej zaproszenie poleciało w eter, dziewczyna poczuła przypływ nagłego lęku. Czy Lars mógł mieć rację i rzeczywiście coś jej groziło? Spacenet był wirtualnym światem i najgorszym problemem było najwyżej wylogowanie. Nie był to też pierwszy raz, kiedy wabiła Szepty do wydzielonej części własnej sieci. Raczej nie musiała się obawiać próby ataku na domowe urządzenia, bo już w czasach szkolnych zaczęła je modyfikować. Ze wszystkiego usunęła własnościowy firmware i nie podłączała niczego do publicznego internetu. Zhackowała nawet własne implanty, żeby mieć pewność, że będą służyć tylko jej, a nie interesom producentów. Fizycznie nie powinna być zagrożona. Od początku kryzysu Szeptów awarie dotykające sąsiadów i wspólnej przestrzeni wieżowca zwykle omijały jej mieszkanie. Po tym jak raz w całym budynku wyłączył się prąd, dziewczyna odkupiła od znajomego zapasowy akumulator, który teraz miała w pogotowiu. Nie zamierzała dać się siłą wyrwać z sieci w krytycznym momencie. Podłączyła przewody do wejść wszczepionych w nadgarstek i za lewym uchem, po czym usiadła pod biurkiem, opierając się o ścianę. To była jedyna możliwa bezpieczna pozycja w tym zagraconym pomieszczeniu. Zanim odcięła się od zewnętrznego świata, pomyślała, że w końcu doprowadzi ten pokój do porządku. Kiedyś. Jak już będzie po wszystkim.

Przygotowana do spotkania część prywatnego spacenetu Enlai była staroświecko umeblowanym pokojem. Dziewczyna inspirowała się zdjęciami ze starych rodzinnych albumów, tworząc pomieszczenie o żółtych ścianach, z kanapami pokrytymi białą wełnianą narzutą, miękkimi fotelami i pufami, małym stolikiem z ręcznie robioną serwetą i licznymi tanimi obrazami na ścianach. Już po fakcie, kiedy miała gotowy projekt, zdała sobie sprawę, że taki wystrój wyszedł z mody kilka pokoleń przed narodzinami dziadka, ale wówczas nie miała już siły ani ochoty nic zmieniać. Enlai usiadła na kanapie naprzeciwko ciemnych drewnianych drzwi. Pokój miał tylko jedno wejście, co też było zaplanowane. Kiedy dziewczyna przełączała się na widzenie kolejnych warstw w przestrzeni, mogła się upewnić, że złota świetlista siatka wypełnia wszystkie ściany. Wokół futryny drzwi lśnił potrójny obwód. System czekał w gotowości. Enlai nie zamierzała pozwolić, żeby Szepty jej zmarłych krewnych uciekły, jeśli cokolwiek pójdzie nie tak. Drzwi w końcu się otworzyły. Do pokoju weszła dwójka nienaturalnie wysokich mężczyzn, otoczonych szarosinymi pasmami dymu. Enlai od razu rozpoznała ich twarze, które nawet wydłużone, zachowały swoje rysy. Dziadek miał na sobie garnitur, w którym został pochowany, wujek nosił luźny sweter i dżinsy. Ich oczy na przemian wyglądały zwyczajnie ludzko albo rozpalały się złowieszczym fioletowym blaskiem. – Dawno się nie widzieliśmy – powiedział dziadek. Na chwilę połowa jego twarzy zniekształciła się w bryłę z dużych pikseli. Dał kilka kroków w stronę fotela przy stoliku. Enlai nerwowo spojrzała pod blat. Tamci raczej nie zdawali sobie sprawy z ukrytej pod stołem skrzynki ani z tego, że drzwi za nimi zostały całkowicie zablokowane. – Nie mieliśmy od ciebie żadnych wieści na Sferze – zauważył wujek, celując w nią oskarżycielsko palcem, bardziej przypominającym wydłużony szpon. – Usunęłam konto – wyjąkała Enlai – Już dawno. Na długo przed waszą śmiercią, dokończyła smutno w myślach. Szepty najwyraźniej nie posiadały wszystkich wspomnień, ale to nadal nie wykluczało możliwości, że nosiły w sobie cząstkę oryginalnej osobowości. Zarówno proces przenoszenia świadomości na serwery jak i późniejsza spontaniczna ewolucja mogły degenerować umysły. – Cały czas za wami tęskniłam – wykrztusiła Enlai – Bardzo mi was brakuje. Często o was myślę. – Więc mogłaś czasem porozmawiać – zauważył dziadek z wyrzutem. W tym momencie wciąż zachowywał normalny wygląd i względny spokój. Twarz wujka natomiast coraz bardziej przypominała dziób drapieżnego ptaka, a palce wydłużyły się jeszcze bardziej. Stwór zaczął powoli zbliżać się do Enlai – ale między nim a bratanicą cały czas znajdował się stolik z ukrytą pod blatem zabójczą pułapką. Kiedy przemieniony mężczyzna otarł się bokiem o blat, jego ciało otoczyły pomarańczowe pasma błyskawic. Stwór zawył, odrzucając głowę w tył. Dziadek gwałtownie zerwał się z fotela, tym samym zmniejszając dystans. Na ręce, które znalazły się blisko stołu, przeskoczyła jasna iskra. Starzec spojrzał na swoje płonące, jaśniejące dłonie. – Enlai, ty… – wychrypiał, patrząc na wnuczkę z niedowierzaniem. – Kocham was – powiedziała cicho Enlai – Będziecie zawsze żyć w mojej pamięci. A teraz odpuśćcie sobie i spocznijcie w pokoju. Jesteście wolni.

Kiedy płonące jasnym światłem postacie rozbiły się w chmurę iskier, aby ostatecznie zniknąć, umysł Enlai nadal pozostawał w wirtualnym pokoju. Emocje były jednak tak samo prawdziwe. Jeszcze zanim dziewczyna powróciła do rzeczywistości, jej skulonym ciałem wstrząsnął bezgłośny płacz.

Lampy aktywowane przez fotokomórki zapaliły się z cichym kliknięciem. Rosaly Mingler zatrzymała się i lekko skrzywiła. Żółtawy kolor światła powodował u niej znaczny dyskomfort. Nigdy nie rozumiała innych pracowników szpitala, kiedy twierdzili, że ten odcień, określany przez nich jako ciepły, jest bardziej przyjazny dla układu nerwowego. Może to znak, żeby przestać przychodzić tu po godzinach, pomyślała Rosaly gorzko, odbijając w prawo od głównego korytarza i tym samym włączając światła w kolejnej części budynku. Ostatecznie zakład patomorfologii nie działał w nocy. To nie był pierwszy raz, kiedy Rosaly zjawiała się w szpitalu tak późno. W ostatnich miesiącach często zdarzało jej się zostawiać w gabinecie coś, o czym przypominała sobie już po powrocie do mieszkania. Kilka razy miała tylko niejasne wrażenie, że o czymś zapomniała, ale nie dawało jej to spokoju na tyle, że musiała wrócić i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. W ten piątkowy wieczór udało jej się zostawić portfel wraz ze wszystkimi dokumentami. Może wstrzymałaby się z tym do rana, gdyby następnego dnia nie musiała wyjeżdżać na cały dzień poza miasto. Dochodząc do przeszklonych drzwi swojego oddziału, Rosaly pomyślała ponuro, że potrzebuje urlopu. Właściwie nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem brała wolne. Kolejne kliknięcie rozległo się nad jej głową i następny odcinek korytarza został oświetlony. Stąd Rosaly widziała znajdujące się po lewej stronie drzwi gabinetu. Miała już iść w ich stronę, ale nagle dotarło do niej, co widzi przed sobą. W jeszcze dalszej części korytarza już wcześniej paliło się światło. Oprócz niej musiał tu być ktoś jeszcze. Kobieta przyspieszyła kroku. Nie umiała sobie wyobrazić, dlaczego ktoś, poza nią samą, miałby się tu znaleźć o tej porze. Z niej koledzy z zakładu już zaczęli żartować. Ktoś ostatnio nazwał ją duchem straszącym w kostnicy. Rosaly nie wierzyła w duchy. W ciągu ostatnich kilku lat miała okazję oglądać tyle martwych ciał, że nie robiło to na niej większego wrażenia. Nie zauważyła dotąd niczego, co mogłoby wskazywać na istnienie duszy albo jakiejś formy egzystencji po śmierci. Przeciwnie, widok zwłok budził w niej myśl o całkowitej nieobecności, tak namacalnej, że za każdym razem wywoływała lekkie zaskoczenie. Przeszła do miejsca, gdzie korytarz się rozszerzał. Z prawej strony stały trzy plastikowe krzesła, z lewej niskie stare biurko i rząd regałów z niewielkimi kwadratowymi szafkami. Dalej korytarz zakręcał w lewo, w stronę prosektorium. Rosaly dała kilka kroków w tamtym kierunku, kiedy usłyszała odgłos gwałtownie otwieranych drzwi. Mimowolnie drgnęła i poczuła jak jej puls lekko przyspiesza. Nie było się przecież czego bać. Duchy nie istniały. Na tym oddziale straszyła tylko ona. Znalazła się na zakręcie i mogła w końcu spojrzeć w głąb korytarza. Widok człowieka w białym fartuchu sam w sobie nie jest w szpitalu niczym dziwnym. Zwykle jednak fartuch nie był jedynym elementem stroju lekarza. A ten człowiek poza nim wydawał się nagi, spod fartucha wystawały odsłonięte łydki i bose stopy. Ponieważ powoli zbliżał się do zakrętu, w pewnym momencie Rosaly zobaczyła jego twarz. Wydała z siebie stłumiony okrzyk, jakby coś zacisnęło się wokół jej gardła. Rozpoznawała tę twarz! W pewnym sensie znała tego człowieka. Wiedziała, że nazywał się Tarrel Corblin i miał dwadzieścia cztery lata. Znała jego wzrost i wagę, wiedziała, że ogólnie jeszcze był zdrowy, chociaż regularnie nadużywał alkoholu i czasem próbował ulicznych prochów. I ona sama, osobiście dzień wcześniej przeprowadziła jego autopsję po tym jak przywieziono na oddział jego ciało. Tarrel Corblin był niecałe pięć metrów od niej, kiedy Rosaly zaczęła się gwałtownie cofać. Nie mogła powstrzymać się przed patrzeniem w jego oczy, jednolicie czarne, bez białek i tęczówek, które zdawały się pochłaniać światło. Zdała sobie sprawę, że nie ma już do czynienia z człowiekiem, ale czymś, co nie miało prawa istnieć. Upiorem. Wampirem. Ghulem. Zombie. Przez głowę przebiegały jej rozmaite motywy z horrorów, których trochę w życiu zdążyła obejrzeć. – Ty nie żyjesz – powiedziała, jakby było to magiczne zaklęcie mające powstrzymać idącego ku niej żywego trupa. Zrobiła kolejny krok do tyłu i poczuła, że uderza nogą w jedno z krzeseł. Nie mogła cofać się dalej. Tarrel zatrzymał się przed nią i zmrużył oczy. – Na to wygląda – mruknął, przez chwilę pokazując wydłużone ostre kły – Doktor Mingler? Rosaly zaczęła gwałtownie kiwać głową. Miała wielką ochotę zamknąć oczy, ale jednocześnie była przekonana, że kiedy przestanie patrzeć na upiora przed sobą, ten rzuci jej się do gardła. Mogła się zdobyć jedynie na naprzemienne zaciskanie pięści i prostowanie palców. W tym momencie oddychała zbyt płytko, żeby móc swobodnie mówić. – Pokroiła mnie pani – to było bardziej stwierdzenie niż pytanie. Rosaly znowu pokiwała głową. – To… moja praca – wyjąkała – Każdy kto tu trafia… nie żyje. Ty też… byłeś... martwy… Byłam absolutnie pewna… – I chyba nadal jestem – odpowiedział Tarrel spokojnie, rozsuwając poły fartucha. Od ramion ku środkowi klatki piersiowej i dalej w dół ciągnął się charakterystyczny ślad cięcia, kontrastujący z bladą skórą. Na ten widok Rosaly mimowolnie spróbowała cofnąć się o kolejny krok. – Śmiało, niech pani sprawdzi, że serce nie bije – zachęcił Tarrel. Rosaly nerwowo przełknęła ślinę, ale niechętnie wyciągnęła rękę w jego stronę. Uznała, że bezpieczniej będzie zrobić to, czego tamten sobie życzył. Może były jakieś szanse, że wyjdzie z tego spotkania żywa. Położyła dłoń na klatce piersiowej młodzieńca. Starała się nie dotykać śladów cięcia, nie była pewna, czy to mogło sprawiać tamtemu ból. Wolała nie sprowokować gniewu istoty, którą obecnie był Tarrel Corblin. Mimowolnie zauważyła jak bardzo zimna była jego skóra. Od momentu, kiedy wydostał się z chłodni nie mogło minąć zbyt wiele czasu. Sama myśl o tym sprawiła, że Rosaly zrobiło się jeszcze bardziej słabo. Z ulgą zobaczyła, że tamten cofa się i podchodzi do biurka. Zwróciła uwagę na jego niepewny krok. Był zdezorientowany? Cały czas odczuwał ból? Czy może wkrótce miał nim zawładnąć głód… Rosaly spróbowała przywołać filmowe wyobrażenia nieumarłych. Wampiry żywiły się krwią żyjących istot, zombie polowały na ludzi, zależnie od wersji dla mięsa albo mózgów, ghulom chyba wystarczały zwłoki. Co zamierzał zrobić Tarrel i czy Rosaly miała się o tym przekonać w momencie, kiedy stanie się jego ofiarą? Tarrel chwilowo nie zwracał na nią uwagi i rozchylił fartuch jeszcze bardziej. Odsłonił kolejne rany, znacznie mniejsze, na boku i z prawej strony brzucha. Rosaly była przekonana, że to jedna z nich doprowadziła do śmierci tego nieszczęśnika. Teraz jednak rany wydawały się częściowo zasklepione. – W filmach wampiry mają zdolność regeneracji – stwierdził Tarrel z rezygnacją i potrząsnął głową. Rosaly odruchowo podeszła bliżej. Nic nie wskazywało, że tamten zamierzał ją w tym momencie zaatakować. Przez jej głowę przebiegła absurdalna w tej sytuacji myśl. Ten młody człowiek był ostatecznie jej pacjentem. Nawet, kiedy zamiast leżeć w chłodni jak pozostali zmarli, postanowił wstać o własnych siłach i znalazł się tutaj. – Może musisz poczekać? – podsunęła Rosaly – Może to zaczyna działać po pewnym czasie, albo… Urwała i nerwowo przełknęła ślinę. W popkulturowych przedstawieniach wampiry często nabierały sił po polowaniu. Jeśli Tarrel jeszcze o tym nie pomyślał, Rosaly nie powinna sama podsuwać mu takich wniosków. – W każdym razie obecnie to wygląda dużo lepiej niż wtedy… – spróbowała dokończyć i znowu urwała. Tamten parsknął krótkim śmiechem. – Wtedy, kiedy pani skończyła? Nie musi się pani bać tego powiedzieć, pani doktor. W końcu to nie pani mnie zabiła, prawda? Nic do pani nie mam. Tak właściwie to... od czego umarłem? Rosaly w końcu zamknęła oczy i kilka razy głęboko odetchnęła. Chciała, żeby jej głos brzmiał możliwie spokojnie. – Duży krwotok, w tym wewnętrzny – powiedziała – Dziewięć ciosów krótkim nożem. Czymś większym niż scyzoryk, który miałeś przy sobie. Zabójca trzy razy trafił w wątrobę, ale inne narządy też zostały uszkodzone. A rozcięcia na rękach nie były głębokie, od samego tego raczej byś się nie wykrwawił. – Pani pewnie ma to wszystko zapisane? Tarrel odwrócił się w stronę Rosaly i po chwili zamknął oczy. W chwili śmierci był młody i we względnie dobrej kondycji, ale teraz jego twarz nabrała wręcz posągowej urody. Nawet w nieprzyjemnym żółtym świetle jego rysy wydawały się pozbawione wszelkich niedoskonałości. Wyglądał tak, jak Rosaly mogłaby wyobrażać sobie anioła. Albo demona. Ostatecznie demony miały być upadłymi aniołami. Kiedy tamten się odezwał i znowu zaprezentował przy tym długie kły, Rosaly zaczęła skłaniać się bardziej ku tej drugiej opcji. – Dlaczego pani przyszła tu w nocy, pani doktor? – spytał Tarrel – Chyba nie dlatego, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś nie próbuje uciec z prosektorium? Rosaly, która przez chwilę była niemal spokojna, znowu poczuła przypływ paniki. Splotła dłonie przed sobą. – Coś tu zostawiłam – powiedziała szybko – Przyszłam tego poszukać. Nie podobało jej się, że znowu przyjęła obronny ton. Takie wyjaśnienie jednak najwyraźniej wystarczyło, bo tamten znowu spojrzał przed siebie, na ścianę z dwoma niewielkimi, wysoko umieszczonymi oknami. – Jeśli ma pani raport z mojej sekcji, czy mógłbym dostać kopię? – spytał cicho. W tym momencie wydawał się zupełnie niegroźny, wręcz tak bezradny, że mógł wzbudzać współczucie. – To jeszcze nie jest uporządkowane – wyjaśniła Rosaly, powoli, tyłem, wycofując się w stronę drzwi swojego gabinetu – Może za kilka dni… Ugryzła się w język, kolejny raz zła na siebie. Co próbowała przez to powiedzieć? Naprawdę zamierzała się gdzieś z nim spotkać, jeśli już zdoła się stąd wydostać? Przez chwilę przeskakiwała wzrokiem pomiędzy drzwiami gabinetu a pochyloną postacią opartą o biurko. Nacisnęła klamkę i powoli uchylała drzwi. Mogła wejść bokiem do środka, ale w którymś momencie i tak musiała odwrócić się w stronę swojego biurka i stanąć tyłem do drzwi. Może powinna zabarykadować się w środku i próbować wezwać pomoc. Wzięła głęboki oddech jakby zamierzała nurkować i znalazła się przy swoim biurku, Ciemny skórzany portfel, wypchany do granic możliwości, na szczęście leżał na wierzchu, na stosie zadrukowanych drobną czcionką kartek. Szybko podniosła go i wycofała się do drzwi. Rzuciła nerwowe spojrzenie w głąb korytarza. Widok Tarrela nadal stojącego w tym samym miejscu w jakimś stopniu przyniósł jej ulgę. Przelotnie pomyślała, że to mógłby być dobry moment na ucieczkę. Miała to, po co tu przyszła, mogła odwrócić się i ile sił w nogach popędzić w stronę szklanych drzwi. Wydostać się poza oddział, gdzie istniała szansa spotkania kogoś z pracowników. Tam byłaby bezpieczna. Była prawie pewna, że obecnie Tarrel Corblin nie uzyskał jeszcze pełni sił wynikających z natury nieumarłego i próba ucieczki miała jakieś realne szanse powodzenia. Coś jednak sprawiło, że nadal stała obok przymkniętych drzwi. Miała nieodparte wrażenie, że tamten czegoś od niej chciał. No i, do diabła, był jej pacjentem. Rosaly zaczęła powoli iść w stronę biurka. – Wie pani co, pani doktor? – odezwał się Tarrel, nie patrząc w jej stronę – Chyba już od długiego czasu nie myślałem tak trzeźwo. Albo piłem, albo coś wciągałem, albo miałem kaca. Rosaly w zadumie patrzyła na jego profil, na czarne włosy, teraz lekko pozlepiane od wilgoci. Kilka kosmyków przykleiło się do bladego czoła. Anioł czy demon? – Miałeś we krwi sporo alkoholu i trochę pochodnych amfetaminy – powiedziała Rosaly odruchowo. Tamten tylko smętnie pokiwał głową. – Trochę na sumieniu miałem, tak jak pozostali. Bójki, dragi, czasem coś ukradłem… Wyprostował się gwałtownie i spojrzał na Rosaly z poważną miną. – Ale nigdy, przenigdy nie zamierzałem wejść w handel pod szkołami. Nigdy. Mógłbym przed sądem przysięgać na wszystko. – Handel? – spytała Rosaly, gwałtownie mrugając oczami, bardziej nawet zaskoczona niż przestraszona. – No, sprzedawanie dzieciakom dragów, dopalaczy i reszty tego syfu. Beny i A.J. byli gotowi zaczynać od razu. Nigdy nie czułem, żebym był od nich lepszy, ale nie zamierzałem stać się aż takim draniem. Może jeszcze nie przeżarło mi mózgu do tego stopnia… Ale mimo wszystko wierzyłem, że mogę im przemówić do rozsądku… Powstrzymać ich. Za nic w świecie nie chciałbym, żeby kolejne dzieciaki weszły w to bagno. Żeby dały się wciągnąć i skończyły tak jak ja. – Beny i A.J.? – Rosaly zniżyła głos do szeptu – Chcesz powiedzieć, że wiesz, kto cię zabił? Tarrel gwałtownie potrząsnął głową. – Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia. Nikt z nas nie był trzeźwy, kiedy się pokłóciliśmy i chyba każdy miał przy jakiś nóż albo scyzoryk. Rosaly spróbowała przypomnieć sobie, co wiedziała o całej sprawie. Zakrwawione ciało młodego człowieka znaleziono za budynkami starej fabryki na zachodnich obrzeżach miasta. Był tam duży betonowy plac zarastający trawą, pozostałości blaszanych bud i kilka nieużywanych garaży. Podobno właściciel obskurnego baru w tamtej okolicy poprzedniego wieczoru wyprosił czwórkę młodych ludzi, którzy po kilku drinkach zaczęli się awanturować. Przenieśli się zatem na zewnątrz, w miejsce, gdzie raczej nikt nie mógł im przeszkadzać. – Chyba potem pojawili się inni – odezwał się Tarrel po dłuższej chwili – To zawsze było miejsce spotkań różnych wyrzutków. Naprawdę niewiele pamiętam, poza tym, że się pobiliśmy. W którymś momencie chyba naprawdę dostałam nożem. Byliśmy na takim haju, że mogło zdarzyć się wszystko. Spojrzał na swoje ręce. Miał na dłoniach i nadgarstkach ślady, jasne, coraz mniej widoczne blizny. Te rany znikały najszybciej. – Cholera – jęknął – Czy Lilla… moja siostra… wie? – Była tu wczoraj rano, żeby zidentyfikować ciało. Ciężko to zniosła. Płakała. Powiedziała, że chciałaby cofnąć czas, żeby ci pomóc. Tarrel w odpowiedzi ukrył twarz w dłoniach. Po chwili wstał i znowu rzucił Rosaly ciężkie spojrzenie. – Pani doktor, są tu moje rzeczy? – spytał – Dam radę je odzyskać? Rosaly zawahała się. – Tak, tylko potrzebuję znaleźć klucz… Co zamierzasz zrobić? – No… jakoś stąd wyjść. A potem… jeszcze nie wiem. Cholera, ja nawet nie wiem, co się teraz ze mną dzieje. Rosaly kolejny raz poszła do gabinetu po klucze. Tym razem Tarrel ruszył za nią. Rosaly starała się walczyć z przemożną chęcią spoglądania za siebie. Nie wiedziała, czy wynikało to ze strachu i świadomości, co jej towarzyszy, czy rzeczywiście był to rodzaj intuicji, ale miała wrażenie, że coś czuje. Z braku lepszego określenia mogła to nazywać negatywną aurą. Całe ciało kobiety zdawało się wewnętrznie krzyczeć, że tuż obok znajduje się coś bardzo złego i niewłaściwego. Czyli faktycznie raczej demon. Nie przyglądała się, jak Tarrel się przebiera, pozwalała sobie tylko widzieć go kątem oka. Nie była pewna, czy miało to jakiekolwiek znaczenie, skoro półtora dnia wcześniej mogła oglądać go dokładniej niż ktokolwiek inny. Tarrel zawahał się, oglądając swój podkoszulek, wcześniej zielonobrązowy, obecnie prawie czarny od krwi i pocięty. Ostatecznie założył dżinsową kurtkę na gołe ciało a koszulkę zwinął w kłębek i wziął pod pachę. Wolną ręką schował portfel i scyzoryk do kieszeni spodni. – Może… wyjdziemy którymś bocznym wyjściem? – zaproponowała Rosaly niepewnie – Jeśli gdzieś będzie otwarte. Mniejsza szansa, że na kogoś wpadniemy. Tarrel skinął głową. – Proszę prowadzić, pani doktor.

Beny Morland obserwował, jak rzeczywistość się rozpływa. Ta świadomość wypełniała go błogim spokojem. Lubił to. Wewnętrzny głos mówił mu, że dobry dealer nie powinien zażywać własnego towaru, ale tej nocy Beny dał sobie przyzwolenie na chwilę zapomnienia. Potrzebował tego. Musiał odreagować wydarzenia ostatnich dni. Tarrel stchórzył i nagle zaczął mieć jakieś moralne rozterki. Ralvin też prawie się wtedy wyłamał, co akurat nie było niespodzianką. Ralvin zawsze był tchórzem. A kiedy okazało się, że Tarrel faktycznie nie żyje, młody nie odzywał się przez dwa dni. Aż do teraz. Beny nawet nie był pewien, co wydarzyło się tamtej nocy. Najpierw szarpali się między sobą, potem pojawili się inni ludzie. Przypuszczalnie tak samo wystrzeleni w inny wymiar przez chemiczną mieszankę krążącą w ich żyłach. Beny właściwie był zaskoczony, że ostatecznie nie było więcej ofiar. Rozległ się donośny łomot. Przez dłuższą chwilę Beny próbował zrozumieć, co właściwie słyszy, zanim uświadomił sobie, że to ktoś najwyraźniej uderzał pięściami w drzwi. Pewnie młody wyszedł na zewnątrz zapalić i zapomniał, że drzwi są otwarte. Musiał być teraz co najmniej w takim samym stanie jak on sam. Beny wstał z wytartej, poplamionej kanapy i niepewnym krokiem przeszedł przez pomieszczenie pełne kartonów, puszek, butelek i worków śmieci. – Ralvin, ty kretynie, nie ćpaj już więcej! – jęknął przeciągle, otwierając drzwi. W ciemności na podeście pod drzwiami wcale nie stał Ralvin. Ten człowiek był wyższy i nosił luźną ciemnoszarą bluzę z kapturem. Cień zasłaniał mu twarz, dopóki nie podszedł bliżej. – Cześć, Beny – odezwał się głos, którego Beny zdecydowanie nie spodziewał się usłyszeć – Czy przypadkiem nie tęskniliście za mną?

- Rosaly? Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Rosaly gwałtownie zamrugała. Alma Waxton wpatrywała się w nią z drugiej strony stolika, wydymając usta w wyrazie jednocześnie niepokoju i dezaprobaty. – Przepraszam – mruknęła Rosaly – Zamyśliłam się. – Właśnie widzę. Cały czas myślisz o tym przesłuchaniu? Było, minęło, życie toczy się dalej. Przecież nie chodziło o ciebie, prawda? – Raczej nie. Kiedy okazało się, że zwłoki niedawno zabitego Tarrela Corblina zniknęły, przesłuchani zostali wszyscy pracownicy zakładu patomorfologii. W przypadku Rosaly ktoś rozpoznał ją na kilku nagraniach z kamer monitoringu z tamtej nocy. Najpierw była sama, później w towarzystwie niezidentyfikowanego bruneta. Szli powoli korytarzem, z pustymi rękami. Trudno było uznać taki materiał za kompromitujący w jakikolwiek sposób. Policja pytała, czy widziała coś niecodziennego. Rosaly ze spokojną pewnością siebie zaprzeczyła. A dwa dni później uwagę wszystkich skupiła kolejna tragedia. Trzy trupy w jednym z niszczejących domów na obrzeżach miasta. Wyglądało to na bójkę z użyciem noży pod wpływem narkotykowej psychozy. Żaden z młodych mężczyzn nie przeżył ran i utraty krwi. – Myślisz, że te kolejne zabójstwa to dalszy ciąg tej sprawy? – spytała Alma, stukając łyżeczką o dno prawie pustej filiżanki. Rosaly wzruszyła ramionami, siląc się na obojętność. – Nie mam pojęcia. Słyszałam, że oni się znali z Corblinem i prawdopodobnie byliby pierwszymi podejrzanymi o jego zabójstwo. Ale może cały ten uliczny półświatek się zna. Alma odłożyła łyżeczkę i podniosła filiżankę do ust. – W każdym razie to żadna strata – stwierdziła – Oni wszyscy byli zaćpanymi mętami, którym nie chciało się wziąć do uczciwej pracy. – Nie mów tak! – zaprotestowała Rosaly – Tarrel Corblin nie był zaćpanym mętem. Był po prostu młodym człowiekiem, który od początku nie miał szczęścia w życiu. Do chwili wyjścia z kawiarni już tylko milczała, wpatrując się ponuro w swój talerzyk z resztkami okruchów po szarlotce. Myślała przy tym o wszystkim, co w ciągu ostatnich kilku dni zdążyła wyczytać na temat Tarrela Corblina. Ojciec alkoholik, który nie potrafił utrzymać pracy i chora matka na rencie inwalidzkiej. Od najmłodszych lat agresja i przemoc w czterech ścianach brudnego zaniedbanego domu. Interwencje instytucji, które miały pomóc, nie doprowadziły do istotnej poprawy życia tej rodziny. Jako nastolatek Tarrel zaczął pić i kraść ze sklepów. W którymś momencie ktoś musiał poczęstować go narkotykami. Za nic w świecie nie chciałbym, żeby kolejne dzieciaki weszły w to bagno. Żeby dały się wciągnąć i skończyły tak jak ja. Rosaly była praktycznie pewna, że Tarrel złożył wizytę swoim byłym towarzyszom niedoli. Poczuła nagły dreszcz, który nawet nie miał nic wspólnego z wyjściem z przytulnego pomieszczenia na wieczorny chłód. Jeśli Tarrel zabił tych trzech, ona także, przynajmniej w jakimś stopniu, była za to odpowiedzialna. To ona pozwoliła Tarrelowi odejść, wypuściła na świat tego demona. Ściskając Almę na pożegnanie, Rosaly myślała o Lilli Corblin. Podobno młodsza siostra Tarrela w wieku dziesięciu lat została odesłana do dziadków, rodziców matki. W ten sposób udało jej się uniknąć losu brata. Tarrel w tamtym czasie był już zbyt trudnym dzieckiem, żeby starsi ludzie mogli się nim zająć. Rosaly pomyślała ze smutkiem, że tego młodego człowieka każdy po kolei zawiódł. Teraz lepiej rozumiała gwałtowną emocjonalną reakcję Lilli, kiedy ta musiała obejrzeć ciało brata. Ten niepohamowany szloch wyrażał nie tylko ból straty, ale i poczucie winy, o którym wiedziała, że będzie ją dręczyć przez resztę życia. Czy Tarrel już spotkał się z Lillą? Rosaly nie była pewna, czy bardziej chciała, żeby tak było, czy wręcz przeciwnie. Przeszła na skróty między blokami i znalazła się w parku przylegającym do osiedla, w którym mieszkała. Kilka lamp oświetlało główne ścieżki, ale wszystko wokół tonęło w cieniu. Kobieta mimowolnie zadrżała. Tu miała spotkać się z Tarrelem, kiedy upłynie tydzień od jego ucieczki z prosektorium. Kiedy opuszczali szpital, obiecała, że dostarczy mu kopię raportu z autopsji. Do tego czasu pozostały dwa dni. Koło jednej z lamp widziała staruszka z małym pieskiem na smyczy. Obok szybkim krokiem przeszła kobieta idąca w przeciwnym kierunku. Rosaly miała wrażenie, że coś jeszcze porusza się między drzewami poza zasięgiem światła lamp. Zaciskając pięści, ruszyła dalej. W pewnym momencie zobaczyła, jak od prawej strony zbliża się do niej cień. Ludzka sylwetka, wyraźnie starająca się trzymać w cieniu drzew, zatrzymała się kilkanaście metrów od niej. Rosaly także zatrzymała się i spojrzała wprost na ciemną postać. Tamten uniósł prawą rękę jakby w geście powitania, po czym odwrócił się i szybko oddalił w stronę niskiego murku i stojącego za nim rzędu garaży. Chwilę później Rosaly mogła być świadkiem niesamowitego pokazu parkouru, wymagającego nadludzkiej szybkości, zręczności i wyczucia równowagi. Wyglądało na to, że Tarrel w końcu uzyskał pełnię możliwości. Pożywił się przy okazji rozprawiania się z dawnymi towarzyszami? Dokąd zmierzał teraz i co planował? Za dwa dni Rosaly będzie miała okazję go o to spytać. Podobnie jak o siostrę. Albo może powinna pozwolić, żeby sam jej powiedział jeśli zechce? Patrząc w punkt, w którym ciemna sylwetka zniknęła jej z oczu, Rosaly gorzko zaśmiała się w duchu. Anioł czy demon? Czy to pytanie w ogóle miało sens? Tarrel Corblin, nawet po śmierci, pozostawał tylko albo aż człowiekiem.

Było wystarczająco późno, żeby budynki, widziane w bladym świetle obu księżyców, były jedynie ciemniejszym konturem na tle nieba. W kilku oknach lokali w sąsiednim segmencie paliło się światło. Reymira Briggsona interesował jeden konkretny lokal, ten skrajny. Dwa ostatnie okna przy krawędzi, oba emanujące łagodną żółtawą poświatą. Chociaż rolety uniemożliwiały dostrzeżenie szczegółów, nadal dało się obserwować z zewnątrz światło, cienie i ruch. Reymir oczekiwał, że prędzej czy później właścicielka mieszkania przypadkiem ustawi się tak, że jej sylwetka stanie się na chwilę widoczna. Zwykle tak się działo. Wzrok chłopaka mimowolnie skierował się w dół, poniżej otaczającego cały segment balkonu. Reymir widział mniej więcej pół metra ściany pierwszego poziomu, niżej wszystko tonęło w gęstej mgle. Chłopak oszacował grubość jej warstwy na prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Jeden z najwyższych obserwowanych poziomów, ale nie jakiś nowy rekord. Takie wartości już się zdarzały. Mgła była przynajmniej przewidywalna. Znowu spojrzał wyżej i przekonał się, że w jednym z interesujących go okien zgasło światło. Dalej, Skyeet, pomyślał. Podejdź bliżej. Doczekał się jedynie tego, że światło zgasło także w drugim oknie. A także w kilku innych oknach widocznych z tej strony segmentu. Po kolejnym pracowitym dniu mieszkańcy Strefy A-35 powoli układali się do snu. Chłopak cofnął się od okna i zasłonił roletę. Też powinien iść spać. Kiedyś nawet żartował z tego, że poprzez mgły ten świat przypominał ludziom, że porą aktywności powinien być dzień, a noc należy pozostawić na odpoczynek. Od czasu, kiedy ostatni raz rzucił takim żartem, minął prawie rok. Chłopak czasami czuł się, jakby to była inna epoka. To było zanim łączna liczba ofiar mgły w drugiej grupie osadników stała się trzycyfrowa. Kiedy jeszcze młoda Skyeet Dirk nie była wdową.

Ludzie potrafią zaadaptować się do wszystkiego, myślał Reymir, kiedy światło Immaris zaczynało przebijać się zza chmur. Gwiazda była nieco mniejsza od Słońca, Nantaria była znacznie mniejsza od Ziemi i obracała się wokół osi dużo wolniej. Świt i zmierzch trwały dłużej niż na Ziemi. Reymir obserwował przez okno krzątających się na dole ludzi. Teraz nic im nie groziło, mgły znikały bez śladu jeszcze przed wschodem Immaris. Może dlatego ludziom z drugiej grupy tak łatwo było je ignorować i skupić się na codziennych zajęciach. Po śniadaniu chłopak wyszedł na zewnątrz, na balkon przed lokalami, i powoli kierował się w prawo, ku schodom na dół. Po drodze omijał przedmioty rozstawione wzdłuż balkonu przez innych mieszkańców kompleksu. Niektóre znacznie utrudniały poruszanie się i Reymir po raz kolejny zastanawiał się, czemu nie mogły być składowane w dolnych pomieszczeniach. Mgły, mimo że niewątpliwie toksyczne dla ludzi, nie powodowały korozji ani w żaden sposób nie uszkadzały nieożywionych obiektów. Reymir stanął w kolejce przed jedną z bram i sięgnął do kieszeni po identyfikator. Zaskoczony, że nie trafił na niego od razu, znalazł plastikową kartę dopiero w trzeciej kieszeni, którą sprawdzał. Kiedy przyszła kolej na niego, przybliżył kartę do czytnika po prawej stronie bramy. System zaczął odliczać czas jego zmiany. Pola nie były otoczone tak grubymi murami jak reszta Strefy A-35. Na wielu odcinkach ograniczono się do zwykłych metalowych krat. Od czasu przybycia drugiej grupy osadników na Nantarię nie stwierdzono żadnego poważnego zagrożenia dla upraw. Wokół Strefy A-35 uprawiano zarówno modyfikowane ziemskie rośliny, jak i okazy miejscowej flory, które po przebadaniu uznano za bezpieczne do spożycia. Z upływem czasu udział tych ostatnich wzrastał, co mieszkańcy uznawali za naturalną kolej rzeczy. Jeśli mieli w przyszłości uniezależnić się od Ziemi, musieli polegać na lokalnych zasobach. Pod tym względem mogli uważać się za szczęśliwców. Nantaria okazała się wymarzoną planetą dla ludzi. Warunki były zbliżone do ziemskich, grawitacja niewiele niższa, zawartość tlenu w atmosferze wynosiła nieco ponad trzydzieści procent. Ruch planety nie pozwalał na powstanie odrębnych pór roku, ale temperatury na większości lądowej powierzchni umożliwiały uprawę roli praktycznie przez cały czas. Po odkryciu i pierwszych badaniach Nantaria została jednomyślnie okrzyknięta rajem. Przynajmniej do momentu pierwszych załogowych lotów na jej powierzchnię. Wtedy badacze na własnej skórze przekonali się, dlaczego pozostawanie blisko powierzchni nocą może kosztować życie. Reymir uniósł głowę znad grządki, przy której pracował. Przed sobą widział zewnętrzną część muru wokół Strefy i bramę, przez którą wcześniej przeszedł. Obok bramy wisiał wyblakły, zniszczony przez deszcze plakat. Nawet jeśli tekst na nim był z tej odległości nieczytelny, chłopak domyślał się, że czerwonawy napis na górze brzmiał „coś fantastycznego”. Pamiętał mnóstwo takich plakatów z czasu, kiedy przybył na Nantarię. O ile rozumiał potrzebę takiej reklamy na Ziemi, tutaj nie widział w tym sensu. Jeżeli ktoś już znalazł się w jednej z przystosowanych do zamieszkania Stref, i tak było dla niego raczej za późno, żeby zmienił zdanie.

Po siedmiu godzinach pracy Reymir mógł dokładnie określić, których mięśni używał. Przeciągnął się i wykonał kilka ruchów ramionami. Zamierzał znaleźć wolny terminal, zeskanować swój identyfikator i sprawdzić, ile środków miał na koncie. Podejrzewał, że za kilka dni znowu będzie mógł sobie pozwolić na dłuższą przerwę od pracy. Jeśli nie planował w najbliższym czasie szczególnie ekstrawaganckich wydatków – co i tak było na Nantarii prawie niemożliwe – nie musiał się przemęczać. Przyglądał się ludziom w garniturach i fartuchach wylewającym się z większych budynków w centrum Strefy. Widok był tak kojąco zwyczajny. – Czekasz na kogoś? Reymir gwałtownie drgnął. Chociaż nie padło jego imię, wiedział że pytanie skierowane jest do niego. Stała kilka metrów dalej, smukła, z młodzieńczą twarzą i dużymi niebieskimi oczami. Ubrana w cienką fioletową marynarkę i tej samej barwy spódnicę do kolan, prawą ręką przyciskała do boku ciemnoszarą teczkę. Skyeet Dirk. Najbliższa przyjaciółka Reymira odkąd znalazł się w tym miejscu. – Cześć – bąknął Reymir, nagle czując się niezręcznie – Po prostu jestem zmęczony. – Bardzo? – spytała Skyeet. Reymir nie był pewien, czy rzeczywiście dostrzegł błysk w jej oczach, czy tylko go sobie wyobraził. – Pracowałem – powiedział ostrożnie – To chyba normalne? Jestem tylko człowiekiem i potrzebuję odpoczynku. Nie potrafił stwierdzić, do czego tamta zmierzała. – Tak się tylko zastanawiam – mruknęła Skyeet cicho – Czy za jakieś pół godziny byłbyś w stanie pójść ze mną do starego obozowiska? Dziwnie się czuję, kiedy muszę tam chodzić sama. – No... jasne – wyrzucił z siebie Reymir – Oczywiście, że możemy iść. Czuł jak fala żaru zalewa mu twarz. Nie wiedział, co się z nim działo. Miał wrażenie, że od kilku miesięcy coraz rzadziej mógł rozmawiać ze Skyeet tak, żeby nie mieć potem wrażenia, że się ośmieszył. Nawet jeśli to działo się tylko w jego głowie, nie podobało mu się to. – Dziękuję – Skyeet uśmiechnęła się – Miło, że mogę na ciebie liczyć. To ja wpadnę na chwilę do opiekunki, zobaczę, co u córki i dam znać jak będę gotowa. Odwróciła się zanim Reymir zdążył w jakikolwiek sposób zareagować. Chłopak mógł tylko patrzeć na tył jej marynarki, kiedy sprężystym krokiem oddalała się w stronę swojego kompleksu mieszkalnego. Po dłuższej chwili Reymir zdołał przezwyciężyć odrętwienie i również ruszył w tamtą stronę. Kiedy wchodził po schodach na balkon, odruchowo spojrzał w stronę drugiego segmentu. Skyeet już nie było w polu widzenia. W oknach jej lokalu także nie dało się zauważyć żadnego ruchu. Chłopak z westchnieniem przyspieszył kroku. Jedyne czego był pewien, to że tamta go onieśmielała. Chociaż Skyeet była tylko kilka lat starsza od niego, wydawała się z innego pokolenia. Podczas kiedy Reymir ciągle usiłował znaleźć dla siebie miejsce, tamta zdążyła wyjść za mąż, urodzić córkę i wkrótce potem stracić męża. Takie przeżycia wywierały silny wpływ, ale Reymir miał wrażenie, że Skyeet była znacznie dojrzalsza już w chwili przybycia na Nantarię. Tylko z jakiegoś powodu to zaczęło stanowić problem dopiero od niedawna.

Mianem starego obozowiska osadnicy drugiej grupy określali to, co pozostało ze Strefy A-29. Osada została wybudowana przez część pierwszej grupy cztery lata wcześniej, w czasie, kiedy wszyscy wiedzieli już o mgłach i zagrożeniu jakie ze sobą niosły. Przypadkowe śmierci pechowców, którzy zostali zaskoczeni przez mgły, nadal się zdarzały, ale były to raczej odosobnione i rzadkie przypadki. Trudno było wyjaśnić co właściwie wydarzyło się w Strefie A-29 i co ostatecznie doprowadziło do śmierci wszystkich mieszkańców. Niektórzy nazywali to zbiorowym samobójstwem, ale to nadal nie przybliżało do odpowiedzi. Mieszkańcy z jakiegoś powodu zerwali kontakt z innymi koloniami, co mniej więcej pokryło się w czasie ze stworzeniem przez niektórych z nich swego rodzaju kultu. Późniejsze śledztwo nie wykazało niczego szczególnego. Nic nie wskazywało na to, żeby użyto szantażu albo przemocy, osada nie została zaatakowana. Wyglądało to tak, jakby którejś nocy mieszkańcy zdecydowali się wyjść w mgłę i oddychać nią tak długo, póki wszyscy nie padli bez życia na ziemię. Strefa A-29 znajdowała się blisko miejsca, w którym później powstała A-35. Dystans między tymi punktami dało się pokonać wygodną, zupełnie bezpieczną drogą wśród zielono-błękitnych kwitnących łąk i krótki odcinek przez rzadki las. Jeśli istniał jakiś powód, dla którego Skyeet miała opory przed pokonywaniem tej trasy w pojedynkę, był on całkowicie psychologicznej natury. – Przecież nic ci tu nie grozi – powtarzał Reymir za każdym razem, bardziej dla zasady. Skyeet jak zwykle zacisnęła usta, ale tym razem zamiast wbić wzrok gdzieś w ziemię przed czubkami swoich butów, uniosła głowę i spojrzała na Reymira poważnie. – I coraz mniej mi się to podoba – odpowiedziała. Reymir zaskoczony uniósł brwi. – Jak mam to rozumieć? Kobieta wykonała nieokreślony ruch ręką, jakby wskazywała wysokie trawy i kwitnące krzewy wokół. – Cały ten świat jest jak wymarzony raj – westchnęła – Aż niemożliwie doskonały. Łagodny klimat, dobra atmosfera do oddychania, mnóstwo roślin, które nadają się do spożycia. Niedawno coś mówili, że zlokalizowali duże złoża węgla… w sumie przy tej wegetacji tutaj to nic dziwnego. Wszystko wydaje się tak łatwo dostępne, w zasięgu ręki… Po raz kolejny gwałtownie odwróciła się w stronę Reymira. – Nigdy nie zadawałeś sobie pytania, czy to wszystko nie jest przynętą? – Przynętą? – zdziwił się Reymir. – No, pułapką. Mamy w koloniach wielu wybitnych naukowców, którzy prowadzą tu badania i pomiary od kilku lat i chyba nikt do tej pory nie zauważył, że z tym światem jest coś nie tak. – Nie tak? W końcu to nie Ziemia. Pewne rzeczy są tu inne. Bardziej mnie dziwi, że w ogóle istnieje planeta z życiem tak podobnym do naszego. – Właśnie – prychnęła Skyeet, nerwowo przyspieszając – Warunki są tu nawet bardziej korzystne niż u nas. No i grawitacja jest słabsza. Dlaczego przy takim bogactwie zasobów nie pojawiły się tu zwierzęta większe niż ziemskie krowy? Dlaczego do tej pory nie odkryli tu żadnego drapieżnika? Reymir odruchowo spojrzał w niebo, nie różniące się niczym od tego ziemskiego. Na tle błękitu poruszało się kilka małych ciemnych punktów. Zapewne były to osobniki któregoś gatunku niewielkich latających stworzeń, mających cechy porównywalne zarówno z gadami, jak i ptakami. Chłopak pomyślał, że w tej kwestii przyjaciółka miała rację. Jak dotąd wszystkie odkryte na Nantarii zwierzęta były albo roślinożerne, albo odżywiały się martwą materią. Co więcej, nie zaobserwowano, żeby lokalne stworzenia reagowały strachem na ruch. Rzeczywiście wyglądało na to, że przed pojawieniem się kolonizatorów żaden gatunek nigdy nie polował na inne. – Może w raju wszystkie istoty żyją w takim dobrobycie, że nie potrzebują wzajemnie się zabijać – Reymir spróbował zażartować, żeby rozładować napięcie. Nie na wiele to się zdało, bo kiedy między drzewami zamajaczyły białe opuszczone budynki, powietrze nagle wydało się gęste i ciężkie. Reymir wiedział, dlaczego przyjaciółka chciała przychodzić w to miejsce, nawet jeśli do końca tego nie rozumiał. To zaczęło się wkrótce po śmierci jej męża, Bernarda, który również padł ofiarą toksycznej nocnej mgły. Ciało zostało znalezione przy ogrodzeniu otaczającym pole, po zewnętrznej stronie. Nikt, włącznie ze zrozpaczoną wdową, nie potrafił wyjaśnić dlaczego ten człowiek znalazł się w nocy w takim miejscu. Nie mógł być nieświadomy zagrożenia, poza tym przy zwłokach znaleziono maskę ochronną, jaką nosiły osoby pozostające nocą na otwartej przestrzeni. Nic nie wskazywało na użycie przemocy, nieszczęśnik musiał zdjąć maskę dobrowolnie. Skyeet jakoś połączyła tę śmierć z wydarzeniami ze Strefy A-29. Nie wystarczało jej regularne czuwanie nad grobem męża, czuła, że powinna też czcić pamięć pozostałych ofiar. Co kilkanaście dni udawała się do pozostałości dawnej osady, najczęściej zabierając Reymira ze sobą. Patrząc na opuszczone budynki, podobne do ich własnej osady, Reymir marzył o tym, żeby wreszcie podjęto decyzję o ich wyburzeniu albo remoncie i ponownym wykorzystaniu. Denerwowało go, że niszczejące ruiny stoją pośród łąk jak wyrzut sumienia, osłabiając morale mieszkańców jego własnej Strefy. Skyeet była może najbardziej jaskrawym przykładem takiego negatywnego wpływu, ale bynajmniej nie jedynym. Reymir czasami słyszał przypadkowe rozmowy, z których wynikało, że stare obozowisko we wszystkich wzbudzało co najmniej lekki niepokój. Skyeet chodziła między budynkami ze spuszczoną głową, na dłuższą chwilę zatrzymała się przed tym największym w centrum osady. Położyła rękę na brudnobiałej ścianie. Modliła się? Reymir nie zauważył, żeby ktokolwiek z kolonizatorów był szczególnie religijny. Nawet jeśli nie wszyscy byli stuprocentowymi ateistami, byli co najwyżej religijnie obojętni. Wierzący niepraktykujący, jak sami lubili mówić. Od przybycia na Nantarię nikt nie wydawał się zainteresowany zorganizowanymi obrzędami religijnymi. Do chwili, kiedy w Strefie A-29 nieoczekiwanie powstała sekta. – Skyeet? – zawołał Reymir – Do świętego kręgu też idziesz? Świętym kręgiem nazywano polanę za Strefą A-29, gdzie wyznawcy rodzącego się kultu stworzyli krąg z kamieni i kilka prymitywnych ołtarzy. Tam się modlili i tam mieszkańcy Strefy znaleźli pierwsze ciała, zanim zdecydowali się do nich dołączyć. Podobnie jak niszczejące budynki, miejsce kultu pozostawiono w nienaruszonym stanie. Skyeet zostawiła w końcu budynki i powoli wracała do miejsca, gdzie przyjaciel na nią czekał. – Tam nie – powiedziała spokojnie – Tam nie było ofiar, tylko zabójcy. Reymir nic nie odpowiedział. Niektórzy, mimo braku dowodów, wierzyli, że członkowie sekty zmusili pozostałych osadników do samobójstwa albo w inny sposób ich zmanipulowali. Chłopak nie był tylko pewien w jaki sposób Skyeet była w stanie połączyć ich ze śmiercią swojego męża. Ku własnemu zaskoczeniu Reymir poczuł, że sam ma coraz większą ochotę jeszcze kiedyś obejrzeć święty krąg.

Ostatecznie Reymir odwiedził miejsce kultu dwa dni później. Razem z nim wyruszył jego znajomy, Iniked, pracujący w laboratorium. Iniked był najbardziej racjonalnym i wolnym od przesądów człowiekiem, jakiego Reymir miał okazję poznać w swojej kolonii. Plotki i teorie narosłe wokół Strefy A-29 nie robiły na nim większego wrażenia. – Nazywali to bóstwo Najwyższą Przyczyną, tak? – zagadnął Iniked, kiedy obaj stanęli na skraju dużej polany w przerzedzonym lesie. – Tak – mruknął Reymir – Albo Pierwszą Przyczyną. Podobno niewiele o nim pisali Dał krok do przodu i znalazł się pomiędzy kamieniami mniej więcej półmetrowej średnicy, z których ułożony został najbardziej zewnętrzny krąg. Kamienie wyglądały na ciężkie i wyznawcy musieli włożyć sporo wysiłku w przyniesienie ich tutaj. – To trwało stosunkowo krótko od ignorowania ich do poddania się ich szaleństwu – zauważył Iniked – Miałem okazję zapoznać się z częścią materiałów z tamtego okresu. Najpierw wzmianki o nagle odrodzonej religijności wśród mieszkańców a potem nagle sekciarska gadka o raju i odkupieniu win. Reymir zatrzymał się w środku koncentrycznych kręgów, przy kilku stosach usypanych z drobniejszych kamiennych odłamków. Sporo kamyków leżało dookoła wśród trawy. Nawet jeśli nikt celowo nie niszczył konstrukcji, natura w ciągu czterech lat zrobiła swoje. Mniej więcej pośrodku, na stosie zbudowanym z nieco większych kamieni, spoczywał blat prymitywnie zbity z kilku desek. – Ich ołtarz – mruknął Iniked. Reymir przyglądał się czarnym śladom sadzy na drewnie. Podobne ciemne plamy sadzy i popiołu znaczyły ziemię dookoła ołtarza. – Palili coś – zauważył – Ktoś tu zdążył odkryć narkotyczne zioła? – Z tego co się orientuję, przynajmniej oficjalnie nie. Ale nie potrzebowali tego. Mgły same w sobie mogły wystarczyć. Reymir cofnął się o krok i gwałtownie uniósł głowę. – To cholerstwo jest halucynogenne? – spytał – Nikt nigdy o tym nie mówił. Iniked westchnął i przymknął oczy. Podobnie jak Skyeet, przez większość czasu wydawał się starszy niż był, chociaż nie miał jeszcze trzydziestu lat. – Ci, którzy wiedzą, uznali, że ujawnienie tej informacji może tylko zaszkodzić – powiedział niechętnie – Tylko tego brakuje, żeby młodzież zrobiła z tego jakieś głupie wyzwanie. Bardzo łatwo przekroczyć granicę, po której już nie da się człowieka odratować. Reymir ponuro skinął głową. Wystarczająco wiele razy słyszał o tych dobrze znanych właściwościach mgły. Spora część ofiar po prostu umierała od razu. Pozostali byli znajdowani w stanie głębokiej śpiączki, z której już się nie wybudzali. Do tej pory nie zdarzyło się, żeby człowiek przeżył w takim stanie dłużej niż sześć dni. – Jak na narkotyk rekreacyjny za mała różnica między dawką aktywną a śmiertelną? – Reymir próbował zażartować, ale zdał sobie sprawę, że jego głos zabrzmiał prawie jak szept. Zaczynał czuć się coraz bardziej nieswojo. – Jak oni nad tym panowali? – spytał po chwili – Nie byliby w stanie dobiec do osady. – Nie musieli – Iniked wskazał ręką na szczątki drewnianych konstrukcji na pobliskich drzewach, przypominających schody, platformy i drabiny – Nie uciekali tylko wchodzili tutaj, kiedy uznali, że nawdychali się wystarczająco dużo. Wiesz, że mgły nigdy nie sięgają dwóch metrów. Reymir przytaknął. Do tej pory tak było, chociaż w niektóre noce zastanawiał się, co stałoby się w przypadku, gdyby ich poziom nagle wzrósł. Osadnicy przywykli do tego, że w nocy nie należało pozostawać w parterowych budynkach. Czy ci, którzy przetrwaliby na bezpiecznych wysokościach, zaczęliby budować mieszkania jeszcze wyżej i życie toczyłoby się dalej? – Pewnie niektórzy mieli pecha i nie zdążyli – odezwał się niepewnie – Dlatego pierwsze przypadki śmiertelne zdarzyły się tutaj. – Tak. Ale z jakiegoś powodu najwięcej ciał znaleziono tam – Iniked wskazał dwa pozbawione liści drzewa o grubych pniach przy przeciwległym brzegu kręgu – Zamiast uciekać, stali pod tymi drzewami. Reymir podszedł do drzew, które nie były chyba całkowicie martwe. Zauważył, że w ich korze wyryto liczne symbole. Przesuwając po nich ręką, chłopak powoli przeszedł między drzewami. Odruchowo wstrzymał oddech, ale nie wydarzyło się zupełnie nic.

Reymir stał na balkonie swojego segmentu mieszkalnego, u szczytu schodów. W oknach niektórych budynków paliło się światło, ale chłopak wątpił, żeby ktokolwiek o tej porze wyglądał na zewnątrz. Zapewne nikt nie mógł go teraz widzieć. Dał kilka kroków w dół po schodach. Zatrzymał się, kiedy mgła sięgała mu do połowy łydek. Co właściwie zamierzał zrobić? Co i komu udowodnić? W ten sposób najwyżej mógł pokazać, że Iniked miał rację. Chociaż Reymir nastoletnie czasy miał już za sobą, koniecznie chciał osobiście doświadczyć działania mgły. Powoli schodził niżej. Gęsta mgła sięgała mu do pasa, potem do wysokości łokci i wreszcie ramion. Jakby wchodził do wody. Stanął na wilgotnej trawie. Kiedy znajdował się wewnątrz mgły, widział wszystko dużo wyraźniej niż oczekiwał. Miał wrażenie, że w ciemności widzi nawet lepiej niż normalnie. To zaczynało działać aż tak szybko? Chłopak spojrzał na schody za sobą. W razie problemów mógł natychmiast uciec na górę, gdzie będzie bezpieczny. – Aż tak ci się spieszy do nas dołączyć? Reymir niemal podskoczył, słysząc ten spokojny głos. Rozejrzał się nerwowo. Dopiero po chwili dostrzegł ciemną sylwetkę przy rogu któregoś z budynków. – Widzę, że tego nie chcesz, więc co tu robisz? Głos wydawał się znajomy, ale raczej nie mógł to być ktoś, kogo Reymir spotykał na co dzień. Kiedy dotarło do niego, skąd go zna, przeszedł go zimny dreszcz. – Bernard! – Nie zrobiłem tego celowo. To była jakaś awaria w masce. A potem… jak widzisz światło, to trudno się oprzeć. Zwłaszcza, jak jesteś wystarczająco czysty… żeby przyjął cię od razu. – O czym… ty mówisz? – Myślisz, że brama była tam? Brama jest wszędzie. Wszyscy ciągle stoicie na progu. A ty właśnie robisz krok naprzód. Reymir czuł w uszach swój puls. Miał wrażenie, że ciśnienie rozsadza mu czaszkę od środka. Musiał oderwać wzrok od cienia przy rogu budynku i wbiec na schody, jeśli chciał doczekać następnego dnia. Zdążył. Przed oczami mu pociemniało, padł na kolana na betonową platformę, ale zdołał wyrwać się poza zasięg mgły. Nadal żył. Doświadczył halucynacji, ale tym razem przetrwał.

Przez trzy dni Reymir unikał Skyeet. Nie wyobrażał sobie, że mógłby opowiedzieć przyjaciółce o tym, co przeżył tamtej nocy. Skyeet byłaby na niego wystarczająco wściekła, słysząc, że ryzykował życie i zszedł w mgłę. Reymir wolał nie sprawdzać, jak tamta zareagowałaby na wieść, że wskutek omamów rozmawiał z jej zmarłym mężem. Zdołał w końcu złapać Inikeda i chwilę z nim porozmawiać, kiedy tamten robił sobie przerwę na papierosa. Iniked nie był zachwycony niebezpiecznym eksperymentem Reymira, ale trudno było mu się dziwić. – Mogłeś umrzeć – powiedział sucho – Mogłeś stracić przytomność zanim dostałbyś się na górę. Albo mózg mógłby się wcześniej poddać. Pewnie słyszałeś, że tonący widzą światło albo czują ciepło. Przestają walczyć. Reymir w zadumie potarł twarz ręką. To samo powiedziało mu widmo Bernarda. Ofiary mgły mogły widzieć światło przed śmiercią. Albo raczej tak wyobrażał to sobie Reymir a halucynacje wyciągnęły tę ideę z jego podświadomości. – Myślisz, że coś takiego przyczyniło się do śmierci Bernarda? – spytał Reymir – Że próbowałby się ratować, gdyby nie zobaczył tego sławnego światełka w tunelu? – Dodaj do tego narkotyczne działanie mgły – odparł Iniked ponuro – Mógł widzieć światła i nie tylko, jeszcze zanim mózg zaczął umierać, i biedak poddał się dużo wcześniej. Podejrzewam, że maska okazała się nieszczelna a potem, jak już Bernarda wciągnęło w wizje, całkiem się jej pozbył. – Czy Bernard kiedykolwiek wspominał o tym kulcie? O Najwyższej Przyczynie? Iniked uniósł brwi. – Myślisz, że on też szukał zbawienia u ich bóstwa? Mało prawdopodobne. To musiał być wypadek. On chyba ciągle próbował zdobyć próbkę tej mgły. – To jest nadal niemożliwe, prawda? Próbki znikają z każdego naczynia... – Nadal – przytaknął Iniked – I niestety nie widzę powodu, żeby to się miało zmienić. Przynajmniej dopóki nie stworzymy jakiejś nowej technologii, której teraz nie umiem sobie wyobrazić. Nie mamy sposobu na zbadanie tej substancji, czymkolwiek jest, czy to w laboratorium, czy w naturze. Jest całkowicie niewykrywalna dla naszych przyrządów. Możemy ją widzieć gołym okiem albo doświadczyć jej działania na organizm. I tylko tyle. – Ty… też doświadczyłeś tego na sobie? – Raz – odpowiedział Iniked po dłuższej chwili, z wyraźną niechęcią – To było głupie, ryzykowne i nikomu bym tego nie polecał. – I też widziałeś zmarłych? – Nie. Tylko różnokolorowe światła, jak w starych witrażach. Wszystko wirowało i czułem się lżejszy od powietrza. Typowe działanie psychodelików. Dostajesz to, czego się spodziewasz, albo o czym w danym czasie myślisz. – To chyba... ma sens.

W rzeczywistości Reymir nie czuł się usatysfakcjonowany wyjaśnieniami kolegi. Pytania bez odpowiedzi, z którymi kilka dni wcześniej zostawiła go Skyeet, coraz bardziej mu ciążyły. Chłopak miał wrażenie, że dowódcy kolonii i badacze nie starali się wyjaśnić niektórych kwestii dotyczących Nantarii. Sprawę nocnej mgły po prostu zostawili, opierając się na wygodnym założeniu, że zawsze będzie się ona zachowywać przewidywalnie. Jak mogli dawać takie gwarancje w przypadku zjawiska o którym nie wiedzieli praktycznie nic? Jeśli tylko zawodne ludzkie zmysły mogły wchodzić z mgłą w interakcje, czy był to jedyny słuszny sposób prowadzenia badań? Tak tłumaczył to sam przed sobą, kiedy pewnej nocy znowu zdecydował się wejść w mgłę. A potem kolejny raz. Do tych eksperymentów był już lepiej przygotowany. Miał przy sobie rejestrator, któremu dyktował wszystko co widział i gotową do użycia maskę ochronną. Nie musiał już w panice szukać schodów na wyższe poziomy ani w ogóle pozostawać w pobliżu budynków. Widział kolorowe smugi światła i postacie zmarłych ludzi. Zarówno osoby, które znał jako ofiary mgieł, jak i tych, których pamiętał z wcześniejszego życia na Ziemi. I mnóstwo osób, których nie znał w ogóle. Reymir rozmawiał z nimi, próbował pytać o zaświaty i Najwyższą Przyczynę. Wszystkie postacie w jego wizjach zdawały się być świadome własnej śmierci i potwierdzały pośrednio wyczuwalną obecność jakiegoś bóstwa, nawet jeśli nie były w stanie owego bóstwa szczegółowo opisać. Mówiły też, że tylko odpowiednio wolne od zła dusze mogły dołączyć do nich w tych zaświatach. Co działo się z resztą, już nie wiedziały. Ponieważ na nagraniach zachowywał się jedynie jego głos, Reymir zaczął dodawać własne streszczenia i komentarze. Docelowo zamierzał to spisać i uporządkować swoje notatki, ale najpierw potrzebował kolejnych danych. Kolejnych wypraw we mgłę. Chciał też sprawdzić, czy w okolicach świętego kręgu zobaczy coś szczególnego. Pamiętał, co w pierwszej wizji powiedział mu Bernard, albo raczej jego własny podświadomy instynkt. Brama.

Skyeet stała w oknie, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w sąsiedni budynek. Lokal zajmowany wcześniej przez Reymira pozostawał pusty. Za jej plecami głos z radia mieszał się z gaworzeniem jej córeczki, dla której Skyeet tego dnia w końcu miała więcej czasu. Nieoficjalną drogą kobieta zdołała pozyskać kopię nagrań z rejestratora, który znaleziono przy zwłokach Reymira w okolicach starego obozowiska. Wiedziała, że jej przyjaciel w swoich wizjach rozmawiał zarówno z Bernardem jak i swoim bratem, zmarłym przed laty jako dziecko – a przynajmniej tak uważał. Na wszystkich nagraniach słychać było jedynie głos Reymira, przeplatany ciszą w momentach, kiedy tamten zdawał się słuchać odpowiedzi. Kilka razy padło też jej imię. – Cały świat jest bramą – powtarzał Reymir w końcowej części zapisu – Żadna istota rozumna, rozwinięta, mogąca nosić duszę, nie zdoła przetrwać na progu. Bernard, wiem, że mam mało czasu, ale zdążę. Powiem to Skyeet jak wrócę. To nie raj, to przedsionek raju. Powiem im to. Jeśli mogą, niech idą naprzód albo niech się wycofają. Niech wybiorą świadomie. On też oszalał i uwierzył w te sekciarskie brednie, pomyślała Skyeet, czując ścisk w gardle. Dlaczego trafiło akurat na niego? Był bardziej wrażliwy? Co ta planeta robiła z psychiką!? Głos w radioodbiorniku za jej plecami ogłaszał właśnie odkrycie rud rzadkich metali i czegoś, co mogło być ropą naftową. Marzenia o dostatnim, niezależnym od Ziemi życiu mogły w mierzalnej przyszłości się ziścić. Zaiste, coś fantastycznego!