Prawdomówca – Prorok z przypadku

Droga Miri, Nie wiem, czy jeszcze teraz zdołamy się spotkać. Czy w ogóle zdołamy. Trochę przed Tobą ukrywałem ostatnio. Wiem, nie powinienem. Teraz już wszystko wyznam. To ja jestem NVT-T22-3EV7 i chyba mam kłopoty...

Holograficzne postacie w brunatnych kombinezonach zniknęły, kiedy Jorel dał krok do tyłu, wystarczający, żeby implant w jego głowie znalazł się poza zasięgiem nadajnika. Kiedyś Jorel narysował w tym miejscu linię na podłodze, ale do tej pory biała kreska zdążyła się prawie zetrzeć z imitującego drewno ciemnoszarego tworzywa. Zresztą podczas gry, zwłaszcza takiej, która wymagała refleksu i ciągłego skupienia, i tak rzadko zdarzało mu się spoglądać pod nogi. Chłopak spojrzał na pozostałości linii, potem na największy ekran na ścianie, wyświetlający ciąg komunikatów i małe okienko w lewym dolnym rogu, odtwarzające dalsze sceny z gry. Nie był pewien, czy miał ochotę w tym momencie kontynuować. Przeciwnicy nie byli może realni, ale wysiłek i napięcie, potrzebne do unikania ich strzałów przez ostatnie pół godziny, już tak. Kiedy Jorel powrócił do rzeczywistości, zdał sobie sprawę z odczuwanego zmęczenia. Przekroczył linię, zamknął oczy i sięgnął do wirtualnej rzeczywistości jeszcze na chwilę, żeby wyłączyć grę. Powoli podszedł do wytartego fotela w rogu pokoju, po drodze dwa razy przeciągnął się, unosząc ręce nad głowę. Opadł na przykryte kocem siedzisko i wyciągnął przed siebie nogi. Na ile był w stanie obiektywnie ocenić, nie szło mu źle. Refleks utrzymywał się na stałym poziomie, od kiedy z Arnidem, dobrym kumplem od czasów liceum, zdecydowali się przetestować na sobie eksperymentalne implanty, mające wpływać na czas reakcji. To były już trzy miesiące? Jorel sam nie był pewien, jak to się stało, że zgodził się być obiektem testowym dla kreatywnego przyjaciela. Owszem, nieraz się zdarzało, że eksperymentowali z takimi elektronicznymi zabawkami, skądś wzięły się te blizny po wkłuciach, nacięciach i szwach na dłoniach i przedramionach, ale to był pierwszy raz, kiedy Jorel pozwolił Arnidowi dobrać się do czaszki. Do tamtego dnia nie podejrzewał, że ufał mu do tego stopnia. Chyba bardziej dziwiło go jedynie to, że Birk, starszy brat Arnida, zgodził się uczestniczyć w tym wszystkim. W przypadku Arnida różnica po zabiegu była bardziej widoczna. Tamten stał się niepokonany chyba w każdej grze zręcznościowej i zespołowej. Jorel nie mógł powiedzieć, że mu zazdrościł, zastanawiał się tylko, co mogło być powodem tych różnic. To, że Arnid, mimo paru lat zabaw z implantami, nadal nie mógł swoimi wyrobami dorównać profesjonalnym producentom i zwyczajnie stworzył urządzenia o losowej, różnej jakości? Czy może jednak przyczyna tkwiła w samym Jorelu, jakichś ograniczeniach fizycznych albo mentalnych? Chłopak spojrzał na swoje nogi, nagie kostki wystające spod nogawek spodni. Lewa pokryta była licznymi przecinającymi się bliznami, poszarpanymi od kontuzji i prostymi, cienkimi pozostałymi po operacjach. Jeśli nie zniknęły po tylu latach od wypadku, zapewne miały pozostać już do końca życia. Jorel miał świadomość, że zrobił to sobie na własne życzenie. Wszyscy ostrzegali go, kiedy w wieku czternastu lat zaczął bawić się w parkour. Przez rok igrał z losem, bez głębszych przemyśleń, usiłując za wszelką cenę dać ujście młodzieńczej energii. Kilka razy zdarzyło mu się boleśnie zderzyć z ziemią, ale zawsze wstawał, otrzepywał się i biegł dalej. Do tamtego dnia… Strzaskana noga, kolejne operacje, śruby i płytki łączące kości. Rehabilitacja, po której czuł, że nigdy nie odzyska pełnej sprawności. Jorel w tamtych czasach wręcz marzył o tym, żeby zwyczajnie mu tę nogę amputowano i zastąpiono bioniczną protezą. Wyobrażał sobie, że wówczas miałby większe szanse na powrót do formy. Jako nastolatek nie myślał o kosztach zakupu takiej protezy. W wieku dwudziestu dwóch lat nie wyobrażał sobie w jakiej alternatywnej rzeczywistości musiałby żyć, żeby było go na to stać. Wypadek wpłynął na jego życie bardziej niż tylko ograniczając fizyczną sprawność. Jorel na długi czas stracił całą pewność siebie. Stracił zainteresowanie szkołą, którą odtąd starał się tylko przy minimalnym wysiłku przetrwać. Zdawał sobie sprawę, że jego zachowanie jest przyczyną zmartwień ojca i Miri, młodszej siostry, przez co czuł się jeszcze bardziej podle. Nie chciał być ciężarem i problemem. Łapał najbardziej bezsensowne wakacyjne prace, żeby czuć się do czegokolwiek przydatnym. Jorel zmrużył oczy, żeby zobaczyć zegar na jednym z ekranów nad biurkiem. Może powinien zadzwonić do Miri. Porozmawiać o czymkolwiek, byle tylko dać siostrze do zrozumienia, że wszystko było we względnym porządku. Zastanawiał się, czy podejść do biurka i użyć klawiatury na małym ekranie dotykowym, czy skorzystać z dobrodziejstw implantu w czaszce, tego pierwszego, wyprodukowanego i zainstalowanego przez profesjonalistów. Zwyciężyła niechęć do wysiłku. Użycie implantu nie wymagało podnoszenia się z fotela.

Jasnozielony neon nad wejściem do klubu działał tylko częściowo i połowa wzoru z falujących linii, mających według projektanta być ciągiem liter, pozostawała ciemna. Po obu stronach otwartych drzwi, na wąskich pionowych ekranach, migotały zmieniające się zdjęcia przedstawiające bawiących się, roześmianych młodych ludzi. Jorel obrzucił je obojętnym spojrzeniem, zanim wszedł w czerń między wąskimi skrzydłami drzwi. Mimo ciemności zdążył zauważyć, że były one wyprodukowane z grubo lakierowanego drewna. W lokalach na poziomie gruntu to nadal zdarzało się stosunkowo często. Powitało go dziwnie znajome wnętrze, mimo iż w tym konkretnym klubie był pierwszy raz. Najwyraźniej większość podobnych miejsc projektowano w zbliżony sposób. Na prawo od wyjścia z wąskiej ciemnej sieni stał bar, z lewej strony były stoliki, dalej na wprost podłoga znajdowała się wyżej o jakieś pół metra i większość tamtej przestrzeni przeznaczona była do tańca. Jorel zobaczył automaty z napojami w pobliżu schodków prowadzących na parkiet. Kiedy podszedł bliżej, mógł przeczytać czerwony napis przepływający na pasku u ich szczytu, informujący, iż napoje mogą być sprzedawane tylko osobom pełnoletnim. Westchnął i wyciągnął z kieszeni spodni dwie plastikowe karty, płatniczą i osobisty identyfikator. Skanując identyfikator, czytał znany już praktycznie na pamięć komunikat, że system odczytuje wyłącznie datę urodzenia i nie korzysta z innych zawartych w karcie danych. I tak nie da się tego zweryfikować, pomyślał Jorel ponuro. Jak zwykle trzeba było wierzyć na słowo. A odkąd Jorel zaczął interesować się czymkolwiek dziejącym się poza jego własnym domem, był zdania, że rządowi – jakiemukolwiek od co najmniej kilkunastu lat – nie można było wierzyć. Kościołowi Prawdy zapewne też, może nawet bardziej. Przynajmniej większości zwykłych ludzi, o ile nie popełnili jakiegoś głośnego przestępstwa, nie groziła bezpośrednia interwencja Kościoła w ich życie. Pośrednio pewnie nawet lubią to złudzenie spokoju i bezpieczeństwa, myślał Jorel, siedząc przy stoliku i mocując się z kolejną wersją bezpiecznego, zapewniającego szczelność zamknięcia butelki. Niedługo zapewne do butelek z napojami będą dołączać instrukcję obsługi. W miarę jak pił, myśli stawały się coraz bardziej ponure. Ulga, na którą liczył, nie nadchodziła, ale mimo to zdecydował się na kolejnego drinka, tym razem z baru, w szklance, z tymi wszystkimi bezsensownymi ozdóbkami, które chyba miały usprawiedliwiać absurdalne ceny. Kiedy wracał na miejsce, zauważył, że w czasie jego krótkiej nieobecności jego stolik został zajęty. Na jego krześle, teraz odsuniętym pod samą ścianę, siedział mężczyzna w obszarpanym ciemnym płaszczu. – Przepraszam, to miejsce było zajęte – powiedział Jorel spokojnie. Jeśli miał do czynienia z bezdomnym, o tej porze prawdopodobnie mocno nietrzeźwym, wolał przypadkiem nie sprowokować jakichś nieprzewidzianych agresywnych reakcji. Jakieś przeczucie kazało mu zachować ostrożność. Przelotnie pomyślał, że może łatwiej byłoby zrezygnować z tego miejsca i poszukać innego, ale mężczyzna zatrzymał go ruchem dłoni. – Jeśli możesz, młody, postaw mi drinka – poprosił ochrypłym głosem – Potrzebuję tego… Bardzo… Nie wiem, czy jeszcze będę mógł… wstać… Jorel sam nie wiedział, dlaczego spełnił tę prośbę. Coś w spojrzeniu tamtego, jakaś determinacja i rodzaj pewności, że dostanie czego żąda, złamały jego ledwie kiełkujący opór. A może po prostu chłopak był już bardziej pijany niż sobie to wyobrażał. Postawił przed nieznajomym drinka w najzwyczajniejszej szklance, jaką dało się dostać w tym klubie i sam usiadł po przeciwnej stronie. Mimowolnie przyjrzał się twarzy nieznajomego i zauważył, że raczej nie miał do czynienia z bezdomnym. Tamten był starannie ostrzyżony i ogolony, a pył, który miał na twarzy, był raczej świeży. Podobnie było z jego płaszczem, który był przetarty i rozerwany w kilku miejscach, ale, na ile dało się to stwierdzić w migających kolorowych światłach, to wszystko stało się przed chwilą. Nieznajomy gdzieś upadł? Pierwsze skojarzenie, jakie Jorelowi przyszło do głowy to korporacyjna impreza, podczas której część uczestników zabalowała zbyt mocno. – Ja go nie zabiłem – głos nieznajomego wyrwał Jorela z rozmyślań tak nieoczekiwanie, że chłopak prawie podskoczył. – Nie zabiłem go… – powtórzył tamten, zaciskając palce na swojej szklance – Miał być awansowany… Cieszył się… cieszyliśmy się. Nasza jedyna wina to spożycie alkoholu w czasie pracy… Podniósł szklankę i pociągnął kilka łyków. Zamrugał i skrzywił się z bólu. – Dobrze… Nie przestrzegaliśmy procedur – mruknął, wbijając w Jorela świdrujący wzrok – Złamaliśmy wszystkie zasady… Miałem to przy sobie, przyjechałem do niego w nocy… staroświecki samochód, bez wspomagania… Pociągnął kolejne łyki ze szklanki a Jorel odniósł wrażenie, że mimo wszystko tamten był bardziej trzeźwy niż on sam. Jego dziwny stan wynikał raczej… z szoku? – To była głupota, wiem… Straciliśmy panowanie… Nie ocaliłem go… Ocaliłem to… nienaruszone... do końca… Nieznajomy cały czas zaciskał prawą rękę na szklance, kiedy lewą próbował sięgnąć do którejś z kieszeni zniszczonego płaszcza. W migających światłach jego czoło lśniło od kropli potu a pod nosem zdawał się rosnąć cień. Kiedy w końcu znalazł to, czego szukał i podniósł głowę, Jorel zdał sobie sprawę, że ten cień to krew. Nieznajomy położył na stole podłużne niewielkie pudełko z gładkiego białego plastiku. Kiedy zdjął z niego dłoń, Jorel ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu zobaczył nadrukowany na nim ciemny symbol. Oko w sześciokącie, którego wierzchołki były punktami oddzielonymi od linii jego boków. Symbol Kościoła Prawdy. – Trzeba ich powiadomić – powiedział mężczyzna twardo, jakby ostatnim wysiłkiem zachowując przytomność – Dostarczyć… Aktywować… Zniszczyć… Chronić… Nie dopuścić nikogo…

Kolejne godziny upływały jak abstrakcyjny sen. Wybuch paniki, wezwanie milicji, przesłuchiwanie świadków. Większość przesłuchano na miejscu i najwyraźniej stwierdzono, że jako świadkowie są mało użyteczni. Tych milicjanci dość szybko zwolnili ze zwyczajową formułką, że w razie potrzeby będą się kontaktować. Pracowników mających wtedy zmianę, Jorela i kilka osób siedzących najbliżej zabrano na komisariat. W pomieszczeniu wypełnionym ostrym światłem, które nawet całkowicie trzeźwego człowieka przyprawiłoby o ból głowy, wielokrotnie wypytywano o szczegóły śmierci tajemniczego mężczyzny. Nad ranem Jorel, który zdążył wytrzeźwieć, odniósł wrażenie, że przesłuchujący zdążyli poznać tożsamość zmarłego, ale z jakiegoś powodu starali się nie dać tego po sobie poznać. Jorel sam też nie był do końca szczery. Nie kłamał wprost, ale przemilczał fakt, iż zmarły pozostawił na stole białe pudełko, które teraz spoczywało w kieszeni bluzy Jorela. Nie do końca robił to z powodu ostatnich słów zmarłego, który najwyraźniej próbował strzec tego przedmiotu za wszelką cenę. Chłopak zwyczajnie zaczął bać się o siebie. Od dziecka widział w filmach akcji, co się działo, kiedy ktoś wiedział za dużo i obawiał się, że właśnie znalazł się w takiej sytuacji. W myślach dziękował losowi, że w pomieszczeniu nie było Prawdomówców Kościoła, którzy wyciągnęliby całą prawdę prosto z jego umysłu. W końcu zwolniono wszystkich świadków i w tym przypadku informacja o możliwym kontakcie miała już dużo większe znaczenie. W ciągu kilku kolejnych dni Jorel rzeczywiście był kilka razy wzywany na komisariat, gdzie proszono go o potwierdzenie i podpisanie zeznań. Szóstego dnia, kiedy stres i wynikająca z niego bezsenność mocno już dawały się chłopakowi we znaki, sprawa nieoczekiwanie ucichła. Mogło to oznaczać dwie rzeczy. Albo tajemnicza śmierć okazała się nieistotna, albo była z tym związana grubsza afera. A biorąc pod uwagę niezrozumiały dla Jorela związek z Kościołem Prawdy, był to prawie na pewno ten drugi przypadek.

Wydobyty z białego pudełka przedmiot leżał na metalowej tacce oświetlonej jaskrawym światłem kilku lamp. Było to coś w rodzaju wydłużonej sześciokątnej tarczki nieco krótszej od kciuka, z jednej strony wykonanej z brązowego metalu, z drugiej ze szkła. Obiekt był najgrubszy w środku, przy krawędziach już całkowicie płaski. Po tej szklanej stronie, którą Jorel i Arnid zgodnie uznali za spodnią lub „wewnętrzną” ciągnęły się cztery rzędy drobnych różków albo nóżek z czarnego metalicznego tworzywa a w samym szkle, a może pod nim, poruszało się coś podobnego do gęstej cieczy o opalizującym blasku. Arnid twierdził, że przy krawędziach szkło na całym obwodzie było perforowane, co zobaczył pod mikroskopem. Pierwszą myślą Jorela był implant i dlatego zdecydował się poprosić Arnida o pomoc w identyfikacji przedmiotu. Dziwny obiekt rzeczywiście mógł być implantem, ale Arnid powiedział, że nie może tego potwierdzić z całą pewnością. Samo pudełko również nie dostarczało odpowiedzi, poza logo na wieczku było białe i gładkie, wykonane z niewątpliwie dobrej jakości tworzywa. Tylko wewnątrz ktoś nagryzmolił ołówkiem ciąg znaków: NVT-T22-3EV7. Szukanie tego ciągu znaków w sieci nic nie dało. Kiedy stali nad biurkiem w nabożnym skupieniu, z drugiego końca domu rozległ się dzwonek do drzwi. Arnid od niechcenia przesunął grzbietem prawej dłoni z wszczepionym chipem przed czytnikiem na ścianie. Po chwili do zagraconego pokoju Arnida wtoczył się niski krępy Cob, jak zwykle ciężko dysząc od wysiłku. Cob pulchną dłonią otarł pot z zaróżowionej twarzy i przesunął palcami po krótko przystrzyżonych włosach. – Witamy w klubie nieudaczników – powitał go z rozbawieniem Arnid – Co cię do nas sprowadza? Cob zrzucił z jednego z krzeseł kłąb kolorowych kabli i już zamierzał usiąść, ale nagle zatrzymał się w połowie ruchu. Wytrzeszczając oczy zza grubych szkieł okrągłych okularów, powoli podszedł do biurka. – To autentyczne, czy ty albo Birk nauczyliście się robić tak dobre podróbki? – spytał wyraźnie podekscytowany. Jorel uniósł brwi. – Wiesz co to jest? – No… tak, przynajmniej tak mi się wydaje. Chociaż nie spodziewałem się zobaczyć tego u was. – Co. To. Jest? – spytał niecierpliwie Arnid. – Taki implant, jaki wszczepiają Prawdomówcom – odpowiedział Cob – Mają to przymocowane do mostka. Dzięki temu widzą na wskroś… no wiecie, czytanie w myślach, odczytywanie przeszłych wydarzeń z otoczenia… no i mogą wpływać na innych… – Czy to wystarczy tak po prostu wszyć, żeby mieć takie zdolności? – spytał Jorel. Niejasna jeszcze wizja zaczynała go lekko bawić i było to jego pierwsze pozytywne uczucie od tygodnia. – Jeśli nie jest dezaktywowany… Ale nie wygląda, żeby był… Cob powoli sięgnął po implant i obrócił go. Jorel zauważył, że przyjaciel robi to jakby ze strachem a co najmniej z nabożną czcią, co rozbawiło go bardziej. – Jeśli tak, to chyba powinniśmy spróbować – rzucił w stronę Arnida porozumiewawcze spojrzenie. – Ale... to może być… – wyjąkał Cob. – Świętokradztwo? – podsunął Arnid. – Nie tylko. Mówią, że one mają w sobie jakiś komponent… żywy… ale całkowicie odmienny… obcy… nie mam pojęcia, czy to coś spreparowane w ich tajnych laboratoriach, czy jeszcze coś innego… chodzi mi o to, że to może być niebezpieczne. – Prawdomówcy jakoś żyją i mają się dobrze – mruknął Arnid – Aż za dobrze… Jorelowi nie mógł umknąć ten błysk w oku najlepszego kumpla. Wiedział, że Arnid nie przepuści takiej możliwości. Ten eksperyment mógł być lepszy niż wszystko, na co do tej pory wpadli. – Gdybym chciał to wykorzystać… kiedy byłaby możliwość to przeprowadzić? – spytał Jorel, po raz pierwszy od tygodnia czując się dobrze. – Kiedy będzie ci odpowiadać. Twoje prawo jako znalazcy. I chyba już zaczynam ci zazdrościć.

Jorel wbijał wzrok w ciemność nad sobą, w której domyślał się sufitu swojego pokoju. W klatce piersiowej, w dolnej części mostka ciągle czuł ból, ale przez większość czasu z powodzeniem to ignorował. Zrezygnował z tabletek, bez wspomagania radził sobie wystarczająco dobrze. To nie był pierwszy raz, przez ostatnie lata beztroskich eksperymentów na swoim ciele przywykł do dyskomfortu. Już piątą noc prześladowały go te szalone, intensywnie odczuwane wszystkimi zmysłami sny. Zaczęło się to w dniu zabiegu, kiedy jeszcze otępiały od znieczulenia, niezdolny do klarownego myślenia i sensownego działania, zdecydował się zdrzemnąć. Natychmiast wessał go wir pełen nieustannie przeobrażających się postaci aniołów i demonów, monstrów o setkach smukłych rąk, z oczami osadzonymi w najdziwniejszych miejscach ciała. Potem zrobiło się tylko bardziej ciekawie. W snach Jorel umierał i zmartwychwstawał, tragicznie ginął albo sam zabijał. Obcował z bestiami albo sam był bestią. A kiedy te potworności na chwilę go opuszczały, widział nieopisane konstrukcje o dziwnej geometrii, niewiadomego przeznaczenia budowle sięgające nieba i dalej samej kosmicznej próżni. Często widział też sieć splecioną ze światła, rozgałęzioną tak, że nie był w stanie określić jej początku ani końca. Czasami czuł, że jest jej częścią. Był węzłem NVT-T22-3EV7. Tej nocy jednak pierwszy raz, w okolicznościach, których jego umysł na jawie nie był w stanie przywołać, użył w stosunku do siebie imienia. Jeheriel. Podobne do imion Prawdomówców, myślał chłopak z przekąsem, pocierając odruchowo ręką miejsce, gdzie pod skórą tkwił nowy implant. Zastanawiał się, czy we własnym gronie Prawdomówcy – a może również inni funkcjonariusze Kościoła Prawdy – używali jako imion tych dziwnych oznaczeń. Numerów węzłów. Jorel od zawsze był zdania, że Prawdomówcy mieli dużo więcej wspólnego z cyborgami niż aniołami. W ostatnich dniach dużo rozmyślał na temat Kościoła i jego misji. Jakie były rzeczywiste cele kryjące się za otoczką zapewniania powszechnego ładu i bezpieczeństwa? Zyski? Władza? Stanowiska i powiązania? Śmierć człowieka, który prawie na pewno był funkcjonariuszem Kościoła, przeszła bez echa. Krążyły pogłoski, że Prawdomówcy badali klub i niedalekie od niego miejsce wypadku samochodowego, ale raczej robili to dyskretnie. Jorel spodziewał się, że plotek będzie więcej, oczekiwał chociaż kilku dni sensacyjnych wiadomości w multiwizji, ale srogo się rozczarował. Na portalach informacyjnych znalazł jedynie suche wzmianki. Przy okazji natrafił na tyle archiwalnych transmisji z egzekucji, że zaczęło go to przyprawiać o mdłości. Zawsze wyglądało to podobnie, na podwyższenia w wysoko sklepionych salach wchodzili skazańcy w żółtych więziennych strojach i kierowani przez mącący im umysł wpływ Prawdomówców sięgali po umieszczone na honorowym miejscu naczynie z trucizną. Te sceny również przeniknęły do jego snów, chociaż Jorel nie przypominał sobie, żeby osobiście kogoś prowadził na śmierć. Podświadomość oszczędziła mu przynajmniej tego. Za dnia kilka razy próbował użyć zdolności, które rzekomo miał uzyskać. Siedząc na balkonie, usiłował odczytać cokolwiek z przechodzących ulicą osób. Kilka razy miał wrażenie, że zna nazwisko jakiegoś losowego człowieka albo cel, do którego ten zmierzał. Czwartego dnia od zabiegu odebrał coś, co mógł uznać za powierzchowną myśl przechodnia. Niecierpliwie oczekujący efektów Arnid niechętnie przyznał mu, że równie dobrze mógł po prostu ulec sugestii. To wszystko nadal było zbyt niepewne. Raz Jorel spróbował czytania z otoczenia. Próbował wyciągnąć jakiekolwiek informacje z milczących ścian swojego domu. Zdawało mu się, że w kuchni wyczuł mieszające się ze sobą odległe echa własnej frustracji i śmiechu Miri, która czasem wpadała z wizytą. Spróbował skoncentrować się na tych odczuciach, ale wtedy ulotne wrażenie przepadło. Myśli o rozprawach sądowych i egzekucjach nadal mu towarzyszyły. Zawsze uważał Kościół za byt odległy od codziennej rzeczywistości zwykłych ludzi, normalnie Prawdomówcy interweniowali raczej w sprawach głośnych, poważnych albo dotyczących wyższych klas. Skoro widzieli na wskroś, raczej nie mogli się mylić. Tylko czy cokolwiek stało na przeszkodzie, żeby celowo publicznie głosili nieprawdę? Z jakiegokolwiek powodu, łapówki, układów, groźby, konfliktu interesów. Publicznie ślubowali bezstronność – ale czy ktokolwiek jeszcze udawał, że wierzy w zapewnienia polityków? Dlaczego z Kościołem miało być inaczej? Im dłużej Jorel o tym myślał, tym mniej był pewien, czym miała być prawda na którą funkcjonariusze Kościoła praktycznie mieli monopol. Reszta mogła tylko wierzyć im na słowo i liczyć na czystość ich intencji.

Płaski dach kamienicy zawsze był dobrym miejscem do rozmyślań. Znajdował się tuż powyżej trzeciego poziomu ulic, wystarczająco wysoko, żeby nikt z dołu nie widział, że ktoś tu przebywał i wystarczająco nisko dla przechodniów na wyższych poziomach, żeby nie mieli powodu spoglądać w tę stronę. Z dwóch z czterech stron kamienicę zasłaniały wyższe, później postawione budynki, w pobliżu nie przelatywały też znienawidzone przez Jorela autoloty. Chłopak szybko zorientował się, że było to wręcz idealne miejsce na nasłuchiwanie. W pewnym momencie rzeczywiście zaczął robić postępy. Najpierw usłyszał myśli kobiety stojącej na przystanku na pierwszym poziomie. Brzmiały jak chaotyczne urywki zdań, zderzające się ze sobą zlepki pozornie przypadkowych słów. Odczucie było co najmniej osobliwe. Potem zdarzało mu się to coraz częściej przy odrobinie wysiłku. Jorel miał wrażenie, że moce Prawdomówcy faktycznie uzyskał od chwili zabiegu, musiał tylko znaleźć sposób, żeby do nich sięgnąć. Dość szybko zorientował się, że próby wymuszenia czegoś siłą przynosiły skutek odwrotny. Z upływem dni nauczył się celowo decydować, czy zamierza odczytywać myśli innych ludzi, czy odbierać różne losowe informacje o nich samych. Początkowo wydawało mu się to dość chaotyczne, ale mogło to wynikać po prostu z braku wprawy. – A może to my, ludzie, jesteśmy z natury nieuporządkowani? – zauważył filozoficznie Arnid, kiedy Jorel za którymś razem zdawał mu relację z postępów. Jorel widział, że przyjaciel jest coraz bardziej zachwycony i ożywiony, jednak kiedy już niemal odruchowo spróbować przeanalizować jego emocje, korzystając z nowych zdolności, wyczuł coś jeszcze. Skrywany, tłumiony, może nawet nie całkiem uświadomiony żal. Czy Arnid zazdrościł mu tego, czego sam nie mógł doświadczać? Chciał znaleźć się na jego miejscu? W pewnym momencie Jorel znów spróbował odbierać sygnały z otoczenia. To, co czasem udało mu się wychwycić, w większości nie było ciekawe. Zwykły, codzienny pośpiech niezbyt zamożnych ludzi, echa dawnych kłótni i przekleństw, odbite w ścianach i chodnikach frustracje zapłakanych dzieci. Czasem natrafiał na echo bójki. Raz zapuścił się w okolicę klubu, w którym spotkał umierającego człowieka Kościoła. Nie miał odwagi zbliżyć się do zamkniętych za dnia drzwi przybytku. Wystarczyło mu to co wyczuwał wokół, ukryte pod zwyczajną warstwą codzienności. Jakiś nerwowy pośpiech, niecierpliwość, determinacja i niepokój. Ktoś przeszukiwał tę okolicę. Milicja czy bardziej niebezpieczne siły? Prawdomówców nauczył się wyczuwać po dłuższym czasie, ale kiedy raz doświadczył ich charakterystycznej aury, nie mógłby z niczym tego pomylić. Szczególnie zwrócił uwagę na to, że ich sygnały dawało się wyczuwać z daleka, kiedy rozchodziły się w przestrzeni jak trudno wygasające echo. Korzystanie z możliwości, jakie dawały cudowne implanty, generowało falę proporcjonalną do mentalnego wysiłku. Kolejne wnioski wydawały się oczywiste. Jego własne poczynania także mogły wywołać podobny efekt, jeśli zapomniałby o zdrowym rozsądku. Jorel starał się panować nad narastającą euforią, w czym wydatnie pomógł mu zastępca kierownika zmiany w magazynie, gdzie chłopak od kilku miesięcy pracował. Nieprzyjemny w obyciu przełożony oznajmił, że przez następne tygodnie zespół, do którego należał Jorel, miał pracować na nocnej zmianie. Zmęczenie i odsypianie w dzień pomogły zarówno na nadmiar entuzjazmu jak i szalone sny. Drugim czynnikiem, który przynajmniej na chwilę sprowadził go na ziemię, była Miri, na którą natknął się przy drzwiach mieszkania, wracając któregoś dnia z zakupów. Siedemnastolatka powitała go pełnym wyrzutu pytaniem, dlaczego nie tylko od wielu tygodni nie odwiedzał jej i ojca, ale i nie odbierał połączeń. – Przepraszam – mruknął Jorel zawstydzony – Trochę miałem na głowie. Albo w głowie, pomyślał. Młodsza siostra westchnęła smutno. – Wiesz, że się o ciebie martwię, prawda? Tak, Jorel to wiedział i nie potrzebował do tego telepatycznych zdolności Prawdomówcy. – Niepotrzebnie. Wszystko jest ostatnio w jak najlepszym porządku. Byłem tylko zajęty. Pomyślał w tym momencie o poprzednim implancie, którego dorobił się przy pomocy Arnida i Birka. Do tej pory nie wspomniał o tym Miri ani ojcu. Wolał nie wyobrażać sobie ich reakcji, gdyby dowiedzieli się o obecnym eksperymencie. – Obiecaj mi, że nie wpakujesz się w żadne kłopoty – powiedziała Miri, zbliżając swoją twarz do twarzy brata na tyle, na ile pozwalała różnica wzrostu. – Obiecuję – odpowiedział Jorel spokojnie. W tym momencie rozmyślał o tym, ile warte byłyby jego zapewnienia, gdyby był prawdziwym Prawdomówcą. Niecałą godzinę później znów leżał na płaskim betonowym dachu i pośród rozmaitych wibracji próbował wyłowić te, które pochodziły od cybernetycznie wspomaganych funkcjonariuszy Kościoła. Coraz lepiej mógł dostrzegać wzajemne powiązania i oddziaływania między nimi. Tak jak w snach widział w nich teraz węzły spójnej sieci. Sam jestem takim węzłem, pomyślał. NVT-T22-3EV7. Część całości. Przeczuwał, że te oddziaływania w jakiś sposób mogły wzmagać mentalne zdolności, ale nie mógł nie dostrzegać w tym zagrożenia. Póki nie generował zbyt silnych sygnałów, tamci mogli ignorować go jako szum tła. Możliwe, że nawet brali go za jednego ze swoich. Jorel bardzo chciał wierzyć, że dopóki nie zrobi nic, czym zwróci na siebie ich uwagę, pozostanie bezpieczny.

Alyx wysunęła twarz do przodu i zamrugała. Krótkie włosy pomalowane na połyskujący odcień ciemnego fioletu opadły jej na policzki. – A teraz? – spytała. Jorel pokręcił głową. – To samo. Nie wierzysz i uważasz, że to jakieś sztuczki. Próbujesz rozgryźć, na czym polega trik i czemu Arnid mi wierzy albo przynajmniej sprawia takie wrażenie. Z ich prawej strony rozległ się głośny śmiech. – To się nie liczy – zawyrokował Birk, rozparty na kanapie przed szerokim ściennym ekranem z kolorową puszką gazowanego napoju w ręce – Zbyt oczywiste. Nawet ja mógłbym się tego domyślić. Siedzący obok niego Cob, zajęty pochłanianiem krakersów, tylko gwałtownie przytaknął. Jorel westchnął. – No dobra, w takim razie… – powiedział, spoglądając na Birka wymownie – Ty nie możesz teraz całkiem sobie odpuścić. Myślisz o swoim szefie, którego uważasz za kretyna i który działa ci na nerwy. On chce z tobą porozmawiać pod koniec tygodnia. Raczej nic strasznego, bo nie boisz się tak bardzo… Ale jednak trochę się stresujesz. Birk uniósł ręce w geście kapitulacji. – W porządku, wygrywasz tę rundę – stwierdził z rozbawieniem. Jorel wyczuł jednak pod tą cienką warstwą wesołości zdenerwowanie. W zasadzie nie mógł się mu dziwić, na miejscu tamtego zapewne czułby się tak samo. Przeniósł wzrok na drugi koniec salonu, tam, gdzie na szklanym stole o stalowych nogach rozstawiono napoje i przekąski. W tym momencie stał tam Arnid, odwrócony do niego plecami, z opadającymi na ramiona gęstymi kasztanowymi lokami, obok Leleena, jedna z dawnych szkolnych miłości Arnida a obecnie dobra koleżanka, bliżej drzwi do kuchni stała Dina, siostra Mikala, którego Arnid również zaprosił na tę imprezę. Jorel najdłużej przyglądał się Arnidowi, próbując badać jego uczucia. Obecnie mógł stwierdzić tyle, że żal i to, co mogło być zazdrością, zniknęły. Nie był pewien czy te uczucia całkiem opuściły jego przyjaciela, czy była to kwestia bieżącej chwili, kiedy tamten po prostu dobrze się bawił i do tej pory zdążył już nieco wypić. Jorel starał się pozostać trzeźwy. Od początku podejrzewał, że stanie się główną atrakcją tego spotkania i wolał być w stanie przywołać swoje telepatyczne moce w każdym momencie. Kiedyś czytał o tym, że w dawniejszych epokach na spotkania towarzyskie zapraszano magików i cudotwórców, aby zadziwiali zebranych swoimi rzekomymi parapsychicznymi zdolnościami. Różnica polegała na tym, że praktycznie we wszystkich przypadkach historycy demaskowali takich telepatów, jasnowidzów i spirytystów jako zręcznych szarlatanów. On nie musiał uciekać się do sprytnych sztuczek. Drugi powód wynikał bardziej ze zdrowego rozsądku. Chłopak nie był do końca pewien, co mógłby zrobić z takimi możliwościami w momencie, kiedy nie byłby w pełni świadomy swoich czynów. Podszedł do stołu. Arnid odwrócił się w jego stronę i odsłonił zęby w szerokim uśmiechu. – Co jeszcze możesz powiedzieć? Jorel wziął głęboki oddech i spojrzał na Leleenę. – Myślisz o swoim chłopaku – powiedział, trochę bardziej wyzywającym tonem niż planował – Pytałaś go kilka razy, czy tu z tobą wpadnie, ale nie chciał. Ty tak naprawdę też wolałaś, żeby go tu nie było i jesteś z tego zadowolona. – Hej! – krzyknęła Leleena z udawanym oburzeniem. Jorel wiedział, że była bardziej rozbawiona, chociaż nie mógł nie zauważyć, że również zażenowana. – Musisz na nas patrzeć, żeby to działało? – spytała Dina. – Nie – odparł Jorel – Chociaż wydaje mi się, że to trochę ułatwia. Jak chcesz, mogę zamknąć oczy. Albo jeszcze się odwrócę. Zamknął oczy i powolnym teatralnym ruchem odwrócił się mniej więcej w kierunku najdalszej ściany pokoju. Skoncentrował się na Dinie, której obecność wyczuwał niecałe dwa metry za sobą. Kiedy sięgnął głębiej, zobaczył jej myśli i uczucia. Chaotyczny kłębek, podobnie jak u wszystkich, ale niektóre elementy częściej wynurzały się na powierzchnię. – Boisz się – powiedział chłopak po chwili – Niepokoisz. Nie podoba ci się to, co robię. Chciałabyś, żeby to była sztuczka, czułabyś się z tym pewniej. A oprócz tego od pewnego czasu dręczy cię problem… Urwał i zagryzł wargę. Czy powinien wchodzić głębiej? Widział myśli i wspomnienia Diny związane z dość lekkomyślnym, sporo starszym kuzynem, który prawdopodobnie nigdy nie zamierzał dorosnąć i którego Dina mimo wszystko uważała za dobrego człowieka. To były prywatne, osobiste zmartwienia, które raczej nie powinny być wywlekane na wierzch podczas imprezy. – Jakiś problem rodzinny – dokończył szybko Jorel i otworzył oczy. Stojący przed nim Arnid cały czas szeroko się uśmiechał. – A spróbuj teraz znaleźć tych, których nie ma w tym pokoju. Ze mną udawało ci się wiele razy. Jorel zgodził się natychmiast, próbując jak najszybciej wyprzeć nieprzyjemne uczucie, jakie wzbudziło w nim skanowanie umysłu Diny. Tym razem zamierzał bardziej uważać. Mikala znalazł w toalecie, więc szybko przestał się na nim koncentrować. Nie chciał czuć się jak podglądacz. Nieco dłużej obserwował stojącego na balkonie, opartego o brudną barierę z grubego szkła Timona. W tym przypadku bardziej niż samą zawartością umysłu kolegi zainteresował się okolicznościami, jakie wiązały się z tą scenką. – Mikal nadal w kibelku – zaraportował – Timon stoi na balkonie i jara towar kupiony wczoraj od dzieciaka z osiedla. Straszny szajs, na szczęście słaby. Timon powinien wiedzieć, że za taką cenę nie może oczekiwać sensownej czystości. Prędzej skończy się to niestrawnością niż czymś poważniejszym. No i jest przekonany, że jak jest ciemno, to na pewno nikt go nie zobaczy. – W pewnym sensie ma rację – odpowiedział podchodzący do stołu Cob – Normalnie Prawdomówcy nie marnują czasu na takie nieistotne narkotykowe wykroczenia. Nie czekając na odpowiedź, złapał najbliższą miskę z ciastkami i znowu poczłapał w stronę kanapy. Jorel zobaczył, że Dina spochmurniała. Nie miał zamiaru sprawdzać, co dokładnie chodziło jej po głowie. Wolał, żeby zwyczajnie powiedziała o tym, kiedy będzie chciała. Dobrowolnie. Bez wścibskiego dziwoląga zaglądającego do mózgu. Kiedy Cob i Birk w końcu zwolnili kanapę, Jorel usiadł przy jednym końcu, chwilę później przeciwny koniec zajęła Leleena. – Ty jesteś taki jak ci z Kościoła Prawdy? – spytała Leleena, siłując się z nowoczesnym, bezpiecznym korkiem butelki. Jorel wzruszył ramionami. – Chyba. Nie wiem. Tak mi się wydaje, że technicznie tak… Zdał sobie sprawę, że przedstawiciele Kościoła Prawdy publicznie nigdy nie mówili wprost o zdolnościach parapsychicznych. To był od zawsze po prostu bezsprzeczny fakt. – Więc możesz widzieć na wskroś rzeczywistości – ciągnęła tamta, nadal walcząc z butelką – Prawdę, jakakolwiek by nie była. Możesz widzieć nasze myśli... – Tylko kiedy tego chcę – przerwał Jorel szybko. – Tylko te w chwili obecnej? Czy wspomnienia też? Jak daleko możesz sięgnąć? – Nie wydaje mi się, żeby cokolwiek to ograniczało – mruknął Jorel – Trochę próbowałem z ciekawości… Nie, nie na kimś z nas. Wybierałem przypadkowych przechodniów, których raczej i tak bym nie zapamiętał. Skrzywił się. Wtedy gdy to robił, wydawało mu się to względnie dobrym rozwiązaniem. Teraz, kiedy powiedział to na głos, poczuł, że nie zabrzmiało to najlepiej. – Wiesz, normalnie nie robię takich rzeczy – dodał szybko – Nie jestem świnią. I obecnie i tak bardziej skupiam się na skanowaniu otoczenia. To jest nawet ciekawsze. – Ale czujesz, że to jest teraz częścią ciebie? – głos Leleeny zawierał w sobie jakąś marzycielską nutę – Nowy zakres ruchów. Coraz bardziej naturalne, prawda? To mocno przyciąga? – Przyciąga? – spytał Jorel zdezorientowany. – Gdybyś nie musiał się hamować, gdybyś się nie przejmował... Jak bardzo chciałbyś to zrobić? Wejść mi do głowy, na przykład teraz… – Nie chcę. Nie robię takich rzeczy. Oni też raczej tego nie robią ot tak. Składają przysięgę. – Politycy kłamią – stwierdziła Leleena – Jako Prawdomówca powinieneś to wiedzieć. A potrafiłbyś zrobić tak, żeby sterować innym człowiekiem? Skoro to działa tak samo jak u nich, powinieneś być w stanie. – Nigdy tego nie próbowałem – odparł Jorel, gwałtownie wstając – I nie zamierzam. Za kogo ty mnie uważasz?! Są rzeczy, które z założenia nie służą niczemu dobremu. Tu nie chodzi o to, czy to mogę, ale o to czy powinienem. I chyba się domyślasz, jaka jest odpowiedź. Pół godziny później stwierdził, że jednak potrzebuje się czegoś napić. Tylko trochę. Przecież nie musiał od razu tracić kontroli. Kiedy stał w kuchni przy lodówce, usłyszał, jak ktoś podchodzi. Mógł się zwyczajnie odwrócić, spojrzeć przez ramię, ale zamiast tego zdecydował się sięgnąć za siebie umysłem. A jednak! To nie było chyba niczym złym. Przecież mnóstwo ludzi sterowało urządzeniami w swoich domach za pomocą implantów w mózgach. To był po prostu zwiększony zakres ruchów, jaki dawał postęp technologiczny. Nie był bardzo zaskoczony, kiedy osobą stojącą za nim okazała się Dina. W wyciągniętym czarnym swetrze, bawiąca się nerwowo szklanką z resztką soku, wydawała się bardziej nieśmiała i zestresowana niż zwykle. – Powinienem cię przeprosić, tak? – westchnął Jorel – Tak, wiem, nie powinienem tego robić. Rozpędziłem się. Nie chciałem. – Nie o to chodzi – odparła Dina, z wyraźnym wysiłkiem tłumiąc narastające zdenerwowanie – Mam do ciebie prośbę. Do ciebie jako Prawdomówcy.

Jadąc autobusem, a raczej płynąc w powietrzu pomiędzy wyższymi poziomami wieżowców i łączącymi je betonowymi mostami i kładkami, Jorel przeklinał w myślach zarówno autoloty jak i miejską architekturę, od co najmniej dwóch pokoleń dążącą do rozrostu w górę. W jego oczach był to aż nadto ostentacyjny symbol podziałów w społeczeństwie. Niezawodne autoloty kosztowały swoje, podobnie jak podniebne apartamenty. Powiedz mi, na którym poziomie mieszkasz, a ja ci powiem, kim jesteś. Życie Jorela toczyło się między zerowym a maksymalnie trzecim poziomem ulic. Czasem bywał na czwartym przez mieszkających tam znajomych. Więcej nie potrzebował do szczęścia. Przelotnie pomyślał też o tym, że mimo lekkodusznego podejścia do życia, kuzyn Diny nie skończył źle. Może taka właśnie była recepta na sukces? Wysiadł na podeście, od którego promieniście rozchodziły się kładki ze stali i tworzyw sztucznych. Obok jednego z takich przejść stała Dina, która zawołała go niecierpliwym ruchem ręki. Całe szczęście, pomyślał Jorel. Był przekonany, że sam od razu by się zgubił, o ile nie skorzystałby z obecnych możliwości swojego umysłu. A po ostatnich dniach intensywnych ćwiczeń takie rozwiązanie nie budziło w nim entuzjazmu. Przyjaciółka poprowadziła go do apartamentowca o łagodnie fioletowej fasadzie, gdzie otwarcie głównego wejścia wymagało zeskanowania identyfikatora czytnikiem umieszczonym przy futrynie. Musieli jeszcze wjechać windą dwa piętra wyżej, aby ostatecznie znaleźć się w apartamencie kuzyna Diny i jego narzeczonej. Dorian, jak się przedstawił, był dość krępym, łysiejącym jegomościem, który nerwowość usiłował pokryć gadatliwością i nadmierną ruchliwością. Od progu zaproponował przejście do salonu i kawę, prawie nie dając dojść gościom do słowa. Dina kilka razy otwierała usta i tyle samo razy zamykała je z rezygnacją. Dorian opanował się dopiero, kiedy Jorel powoli uniósł dłoń. – Jestem Jeheriel, Prawdomówca – powiedział Jorel powoli – Rozumiem, że wie pan, z jakiego powodu tu jestem. Z jakiegoś powodu czuł, że powinien użyć tego imienia, przez chwilę rozważał nawet użycie również oznaczenia swojego węzła, ale zrezygnował. Funkcjonariusze Kościoła Prawdy raczej tak nie robili. – Tak, wiem – powiedział Dorian, nieokreślonym ruchem ręki wskazując na Dinę – To był jej pomysł. Powiedziała, że mogę w ten sposób przekonać Ileanę, że nigdy jej nie zdradzałem. Cofnął się kilka kroków i żałośnie rozłożył ręce. – Nie wiem skąd u niej te podejrzenia. Zawsze byłem wobec niej uczciwy i szczery. Nigdy nie dałem jej powodu… Jorel znowu uciszył go gestem ręki i poprosił o poprowadzenie do salonu, o którym tamten wspomniał wcześniej. W duchu cieszył się, że jest w stanie w ten sposób panować nad nerwowym słowotokiem gospodarza. Nie musiał uciekać się do żadnych telepatycznych sztuczek, tu działał sam respekt, jaki w tamtym wzbudzał. W przestronnym salonie, pełnym obłych kanap i foteli w kolorze morskim i lawendowym, czekała na nich Ileana, narzeczona Doriana. Była wyraźnie młodsza od narzeczonego, miała krótkie blond włosy i tego dnia nosiła lekki biały kostium. Przez większość czasu wbijała wzrok w ziemię i nerwowo bawiła się dłońmi. Pod tym względem przypominała Dinę. Wzbudzała współczucie. Może właśnie dlatego Jorel wtedy się na to zgodził. Dwa małe fotele przesunięto mniej więcej na środek salonu, żeby gospodarz i Jorel mogli usiąść naprzeciwko siebie. Technicznie odległość nie powinna mieć znaczenia, ale Jorel czuł się pewniej, mając osobę badaną blisko przed sobą. Chciał, żeby wynik jego sprawdzania był pewny. To już nie były niewinne zabawy i od tego, co mógł odkryć, miało zależeć dalsze życie dwojga ludzi. – To… będzie bolało? – spytał Dorian, przełykając ślinę. – Nie będzie w ogóle odczuwalne – uspokoił go Jorel – Jeśli spróbuje pan zachować spokój, będzie mi łatwiej. Odetchnął głęboko, przymknął oczy i skoncentrował się na człowieku przed sobą. Od razu wyczuł silny stres tamtego, ale nie zauważył odruchowego oporu, jakiego spodziewałby się po kimś winnym. Nie dostrzegał też silnych emocji, wybijających się ponad wszystko inne. Coś takiego jak romans spodziewał się raczej znaleźć od razu. Przebijał się swobodnie przez zwyczajne zmartwienia i grzeszki Doriana. Jakieś pieniądze, niewielkie, stracone w kasynie. Ukryty w gabinecie wyświetlacz, na którym tamten lubił czasem obejrzeć filmy dla dorosłych. Echo wspomnień walki z nałogiem palenia i duma, że już sześć lat był czysty. Jorel ustalił, że Dorian i Ileana byli ze sobą trzy lata i spróbował ograniczyć się do tego czasu, w którym, jak coraz wyraźniej widział, tamten zdecydowanie nie prowadził tak barwnego życia jak w młodości. Jorel otworzył szeroko oczy i rozłożył ręce. – Niewinny – stwierdził krótko i opadł na miękkie oparcie fotela. – Dziękuję! – okrzyk na granicy płaczu nie pochodził od Doriana, ale od Ileany, która gwałtownym ruchem rzuciła się narzeczonemu na szyję. – Dziękuję! A ciebie przepraszam, że mogłam w ciebie zwątpić! Ileana chciała, żeby goście zostali na kawę, ale Jorel stanowczo odmówił. Chciał jak najszybciej znaleźć się w domu, zanim do końca dotrze do niego to, co właśnie zrobił. Miał wrażenie, że przystając na prośbę Diny przekroczył kilka granic, od których wolałby trzymać się z daleka. Dina całą drogę na przystanek rozpływała się w podziękowaniach, raz z radości rzuciła się przyjacielowi na szyję. Jorel zdał sobie sprawę, że chyba pierwszy raz w życiu był świadkiem takiej spontaniczności u Diny. Musiał też stanowczo odmówić zapłaty, na którą przyjaciółka nalegała. – Ja się spodziewałam, że on nie ma nic na sumieniu – powiedziała Dina, kiedy Jorel miał już wsiadać do autobusu – Ileana to straszna paranoiczka. Ale chciałam mieć pewność.

Mgła płynąca nad ziemią, zalewająca najniższe partie miasta, prezentowała się surrealistycznie w połączeniu z różnobarwnym światłem neonów na tych poziomach. Z wysokości mniej więcej trzeciego poziomu poniżej nie było widać nic poza bezkształtną masą szarości, zawierającą gdzieś w głębi tęczowe smugi. Jorel opierał się o kraty zabezpieczające krawędź kładki, na której stał i powoli wdychał wilgotne powietrze. Czuł się zmęczony, ale w sposób zupełnie inny niż do tej pory, kiedy w dzień odsypiał nocne zmiany. To było odczucie bardziej mentalne niż fizyczne. Zdołał wymusić na Dinie obietnicę, że nie powie pozostałym o tym, co zaszło, ale nie na wiele to się zdało. Inni niezależnie wpadli na podobny pomysł i przez ostatnie dni Jorel oddawał drobne przyjacielskie przysługi w których musiał używać swoich mocy. Był zadowolony, kiedy okazywało się, że żadna z tych spraw nie była tak wielkiej wagi jak to, co zrobił dla Diny. Nie zamierzał kolejny raz brać na siebie czegoś takiego. Poszukiwanie dawno zagubionych przedmiotów było przynajmniej niewinne i nie ciągnęło za sobą daleko idących konsekwencji. Bezmyślnie spoglądał na idących poniżej ludzi. Nie próbował sięgać umysłem do żadnego z nich, była to ostatnia rzecz na jaką miał w tym momencie ochotę. Patrzył jak przechodnie coraz bardziej spieszyli się do domów, jak przyspieszali kroku a ich ruchy stawały się bardziej nerwowe. Najbardziej zwróciła jego uwagę młoda kobieta z córką, możliwe, że czteroletnią, z tej odległości nie dało się dokładniej ocenić. Kobieta szła powoli, dziecko mimo dość późnej pory wciąż tryskało życiem, biegało i skakało wokół matki i co jakiś czas pociągało dół jej ciemnego płaszcza. W którymś momencie kobieta zatrzymała się, wyjmując z kieszeni przedmiot, w którym Jorel domyślił się komunikatora. Uniosła przedmiot do głowy, najwyraźniej ktoś do niej dzwonił. Rozmawiała zwrócona w stronę barierki, tracąc z oczu córkę stojącą za plecami. Po kilku nieskutecznych próbach odzyskania uwagi matki, dziewczynka zdecydowała się sama eksplorować świat, ograniczony w tym momencie do betonowego mostu między wieżowcami, unoszącego się nad morzem mgły. Z zachwytem odkryła, że pręty barierki rozmieszczone były niezbyt gęsto, a w miejscu, gdzie od betonowej powierzchni prostopadle odchodziły stalowe wsporniki, ktoś je jeszcze rozsunął. Powoli przeszła przez szczelinę i zadowolona stanęła na szerokim na pół metra stalowym pasie. Spojrzała na boki. Tu chyba było wysoko. Zdążyła przejść kilkanaście metrów, zanim Jorel przeniósł wzrok z jej zajętej rozmową matki na nią. Do diabła! Jorel spojrzał jeszcze raz na matkę. Jeśli teraz kobieta się odwróci, jeśli zobaczy, gdzie jest jej córka… Jeśli ją zawoła i dziewczynka zacznie do niej biec… albo spanikuje... Chłopak zacisnął ręce na kracie przed sobą. Sam był zbyt daleko, żeby cokolwiek zrobić, nie wiedział nawet co powinien w tej sytuacji zrobić. Pójść za dzieckiem i powoli sprowadzić je na bezpieczny most? Przyprowadzić ją! To nie był czas na wątpliwości i wahanie. Musiał to zrobić, jeśli nie chciał, żeby dziecko zginęło tragiczną śmiercią. Przynajmniej spróbować. Skoncentrował się, w pełni świadomy, że robi to po raz pierwszy i właściwie nie ma pojęcia, jak to działa. Domyślał się tylko, że najpierw musiał do niej sięgnąć. Kiedy wszedł do jej głowy, był szczęśliwy, że proces jest nieodczuwalny. Przynajmniej nie musiał obawiać się szoku i spowodowanych nim gwałtownych ruchów dziewczynki. Zdążył sprawdzić, że miała na imię Emma. Nie starał się szukać niczego w jej myślach. Musiał przejąć kontrolę. Nie był pewien czy nieukształtowane umysły dzieci były bardziej podatne, ale szybko poczuł, że coś się wydarzyło. To było inne niż wszystko, czego doświadczył do tej pory. Czuł jak Emma poddaje się bez oporu. Nie wywołało to satysfakcji, jedynie ulgę tak wielką, że z trudem utrzymał koncentrację. Dobrze, pomyślał, teraz powoli się odwróć. I wracaj. Powoli i ostrożnie. Przez chwilę Emma stała nieruchomo, ale po kilku boleśnie długich sekundach odwróciła się. Trzymając się środka wąskiej stalowej kładki, dała pierwszy krok. Potem kolejne. Jorel modlił się w duchu, żeby matka jeszcze nie kończyła rozmowy ani się nie odwracała. Potrzebował kilkunastu sekund. Emma była już przy barierkach i Jorel zmusił się do jeszcze silniejszej koncentracji. Nierówna betonowa krawędź była nieco wyżej niż powierzchnia, na której tamta stała. Należało skłonić dziewczynkę do zachowania szczególnej ostrożności. Emma musiała chwycić się metalowych prętów a następnie przejść pomiędzy nimi. To było trudniejsze do wywołania. Matka skończyła rozmowę, kiedy Emma stała na pewnym gruncie, mając tuż za sobą rozsunięte kraty. Jorel próbował skłonić dziewczynkę, żeby na wszelki wypadek odsunęła się od barierki jeszcze trochę, ale już nie zdążył. Matka zawołała dziecko, które zaczęło biec w jej stronę, zrywając telepatyczne połączenie. Jorel nie miał wystarczającej wprawy, żeby podtrzymać tę więź. Opadł na kolana, jeszcze mocniej zaciskając palce na prętach przed sobą. Udało się. Zrobił to. Zrobił coś, czym się brzydził i co teraz było konieczne. Gdyby jednak nie spróbował, brzydziłby się sobą jeszcze bardziej. Zdał sobie sprawę, że właśnie musiał wyemitować potężny mentalny sygnał. Tego raczej nie dało się ukryć. Węzeł NVT-T22-3EV7 pozostawił silny, niezaprzeczalny ślad w eterze.

Jorel kolejny raz obrzucił wzrokiem spakowane torby, upchnięte w kącie ciasnego, zagraconego pokoju Timona. Był wdzięczny, że kumpel zgodził się, żeby spędził u niego trzy dni, które poświęcił głównie na przygotowanie się do wyjazdu. Dobrze było mieć takich przyjaciół. Timon i Cob od razu zrozumieli wszystko i zaoferowali wszelką pomoc w razie możliwości. Ten drugi miał krewnych mieszkających wystarczająco daleko, u których Jorel czasami bywał jeszcze w szkolnych czasach. Co prawda nigdy wcześniej nie zatrzymywał się u nich tak długo, ale Cob zapewnił, że nie będzie z tym problemu. Rzucił też niejasną aluzję, że wiosną miała się u nich pojawić jakaś robota do wykonania, jeśli Jorel upierał się przy odwdzięczaniu się. Jorel nie był pewien czy ucieczka do mieszkania Timona coś zmieniała albo czy była konieczna. Spanikował i nie myślał racjonalnie. Kilka razy zaczynał pisać list do siostry, darł go albo skreślał i zaraz zaczynał od nowa. Ostatecznie uznał, że Miri powinna wiedzieć co się stało. Należała jej się prawda. Nie ufał w tym momencie komunikacji elektronicznej, wolał papier. Podrzucił kartkę do skrzynki przy mieszkaniu ojca i Miri. Nie był pewien, czy siostra po przeczytaniu wiadomości zechce go jeszcze odwiedzić przed długą rozłąką, ale kiedy podjęła taką decyzję, wiedział od razu. Sprawdził to. Nie mógł się powstrzymać. Zachował tyle zdrowego rozsądku, żeby nie obserwować jej przez cały czas jej podróży. To mogło być niebezpieczne. Z innego końca mieszkania dobiegł go odgłos dzwonka. To była ona, czy Timon wracający z pracy? Mógł sprawdzić, ale tego nie zrobił. Przecież i tak musiał otworzyć drzwi. Miri rzuciła się na niego tak gwałtownie, że prawie stracił równowagę. – Zdążyłam – powiedziała, ukazując zaczerwienioną od płaczu twarz – Jeszcze nie uciekłeś. – Czekam aż Timon wróci – bąknął Jorel – No i musiałem poczekać na ciebie. Wiedziałem, że przyjedziesz. Miri cofnęła się pod ścianę, pozwalając bratu zamknąć drzwi. – To jest prawda? – spytała – Że jesteś teraz jasnowidzem, tak jak ci z Kościoła Prawdy? – Technicznie... chyba tak. Nadal nie wiem, jak to wszystko działa… Jorel rozpiął koszulę, pokazując bliznę na środku klatki piersiowej, jaka pozostała po wszczepieniu implantu. Była jasnoróżowa i nadal dość świeża. – I możesz to wszystko co oni? I jakoś widzicie się nawzajem i dlatego musisz uciekać… Bo wtedy się ujawniłeś? Jorel tylko przytakiwał. Objął siostrę i uspokajająco pogładził ją po plecach. – Tak, zrobiłem coś, czego bardzo nie chciałem. Ale musiałem. Czasem tak trzeba. – Co się stanie, jeśli naprawdę cię szukają? Zabiorą ci ten implant i dezaktywują go? Jeśli tak się stanie, wszystko będzie jak dawniej. – W najlepszym razie – westchnął Jorel – Nie mam pojęcia co mi zrobią i nie mogę ryzykować, żeby sprawdzić, czy już mnie szukają. Chcę po prostu, żeby sprawa ucichła sama, oni uznali to za błąd odczytu czy inną anomalię i nie drążyli dalej. Przy odrobinie szczęścia za pół roku wrócę. Wolał nie mówić, że sprawy mogły równie dobrze przybrać zły obrót. – Nie możesz jakoś się tego pozbyć? Uwolnić się od tego? Jorel potrząsnął głową. – Nawet gdybym mógł, to nie chcę. Zrobiłem obrzydliwą rzecz. To też jest nieodłączna część… tego wszystkiego. Ale oprócz tego, to wielki potencjał. To szansa, której nie chcę stracić. Chcę zobaczyć, do czego mnie doprowadzi. – Wielki potencjał… Jak coś większego od ciebie, co cię przerasta? – Może. Ale może każe mnie samemu dorosnąć do niego. Tego właśnie chcę i tego dokonam. W imię prawdy. Obiecuję ci to. Możesz mi wierzyć, jestem Prawdomówcą.