WriteFreely

Reader

Przeczytaj najnowsze wpisy na WriteFreely Polska.

from arkadiusz durszlak

Wpis ukazał się 16.10.2023

Ręka wrzucająca głos do urny wyborczej

Zamiast wstępu…

…disclaimer. To była moja pierwsza praca w komisji, więc proszę potraktować moje doświadczenia mocno subiektywnie. Wiem, że praca różni się w zależności od obwodu (liczba osób uprawnionych do głosowania) oraz doświadczenia osób członkowskich. Mój punkt wyborczy był dość spory jak na nasze 150-tysięczne miasto – trzy komisje w jednym lokalu, każda przyjmowała ok. 1200-1400 uprawnionych do głosowania. Komisja składała się z dziewięciu osób.

Pomimo moich dość mocnych przekonań politycznych, starałem się być obiektywnym obserwatorem procesu. Wypełniając swoje obowiązki (nie powiem, sumiennie) patrzyłem na całe wydarzeniem również przez pryzmat mojego zawodu – projektanta UX, może wchodzącego w rejony Service Designu, do czego przejdę w dalszej części.

Człowiek bez szkolenia

Powód dla zgłoszenia się na członka komisji był prosty – był to jeden z przywilejów systemu demokratycznego, którego jeszcze nie przetestowałem na własnej skórze. Postanowiłem sprawdzić z czym to się je, jakie są możliwe pola do nadużyć (o tym na końcu) i w jaki sposób praca komisji wyborczych jest kontrolowana przez PKW czy też organizacje (spoiler alert: praktycznie w ogóle).

Krótka historia o tym, jak (nie) zostałem przeszkolony: urząd miasta wysłał powiadomienie o powołaniu mnie na członka komisji wyborczej na błędny numer telefonu, przez co ominęło mnie całe szkolenie na żywo. Wszystkie materiały (ok 200 stron) otrzymałem mailowo, bez zweryfikowania faktu zapoznania się z nimi. Ot, całe szkolenie.

Nie chcąc ujawniać się szczególnie ze swoimi sympatiami politycznymi zgłosiłem się z listy rezerwowej komisarza okręgowego – co oznaczało, że na liście widniałem jako “uzupełnienie”, bez podania komitetu wyborczego danej partii, jak miało to miejsce w przypadku pozostałych.

No to, który jest członkiem którego

Tutaj było moje pierwsze zaskoczenie. Otóż po kilku godzinach okazało się, że przewodniczący komisji, który rzekomo był wystawiony z KW Trzeciej Drogi, wcale nie był od nich. Pani wiceprzewodnicząca, z ramienia KW Konfederacji, z Konfederacją nie miała nic wspólnego. Podobna sytuacja miała miejsce z koleżanką z ramienia KW PiS oraz kolegi z KW Antypartii. Jak to możliwe?

Sam do końca nie wiem. Nie chciałem pytać wprost, ale pokątnie udało mi się uzyskać informację o tym, że osoby zapisywały się do komisji “przez znajomych” i sami nie do końca wiedzieli z ramienia którego Komitetu Wyborczego wylądują w komisji. Co to w praktyce oznacza? Że w mniejszych okręgach do jednej komisji może dostać się grupa znających się wcześniej osób, które mogą podzielać swoje poglądy polityczne, co przeczy zasadzie bezstronności komisji. Nie mówię, że to łatwe, ale da się. Serio, tego nikt nie sprawdza.

Jak wielu rzeczy zresztą, związanych z samym przebiegiem wyborów.

Paczki z makulaturą

Pierwsze wrażenia

PKW wysłała do nas makulaturę i wytyczne. To tyle. Cała reszta zostaje po stronie komisji.

To, jak lokal wygląda (ustawienie stanowisk w przestrzeni, urny etc.) było zależne od miejsca, w którym wybory odbywają się od wielu, wielu lat. Natomiast cała organizacja pracy komisji leżała już po naszej stronie.

Podział obowiązków, rozdział list wyborców na poszczególne stanowiska (oraz ich ilość), opisanie stanowisk, sposób wydawani kart, zliczanie frekwencji etc. – to wszystko musieliśmy wypracować sobie sami. O ile w pierwszych fazach pracy nie było to problemem, o tyle w tych ostatnich potrafiło stanowić już dość konkretną przeszkodę w obliczu niektórych wyzwań.

Tutaj chciałbym poświęcić też chwilę, żeby – jak to mawiają korpomilenialsi – przekazać kudosy dla mojej drużyny. Trafiłem na gromadę naprawdę ogarniętych i sympatycznych osób, dzięki którym praca przebiegała – naprawdę – przyjemnie. Przewodniczący komisji pełnił tę rolę już ósmy raz z rzędu, a doświadczenie pracy jednej z członkiń pomogło nam usprawnić bardzo wiele małych i, wydawałoby się, błahych zadań.

Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się jak bardzo sposób pracy komisji wyborczej jest narzucony z góry, odpowiadam: minimalnie.

Trzy etapy pracy

Ogólnie etapy pracy w komisji podzieliłbym na trzy:

Etap 0: Szkolenie

Wcześniej wspomniane szkolenie na żywo (na którym nie dane mi było być, ale usłyszałem, że było stratą czasu) oraz / lub przez zapoznanie się z materiałami. Na tym etapie również wybrano przewodczniczącego oraz wiceprzewodniczącą.

Nota poboczna: przewodniczący nie przechodzą żadnego szczególnego szkolenia. Spoczywa na nich większa liczba obowiazków oraz otrzymują większą zapłatę za swoją pracę.

Etap 1: Przygotowanie głosowania

Dzień przed wyborami, przez około trzy godziny zajmowaliśmy się ustaleniem logistyki samego dnia wyborów oraz rozpakowywaliśmy makulaturę z PKW. Używam słowa “makulatura”, bo faktycznie tym była dla mnie ta sterta paczek zapakowanych w szary papier, przewiązanych szpagatem, dostarczonych w workach jak z targu warzywnego. Dopóki nie zostały przybite pięczecie, to był po prostu papier.

Na tym etapie odbyło się również liczenie otrzymanych kart. Do sejmu, senatu oraz referendalnych. Jak bardzo to przyjemne zajęcia? Średnio, porównałbym je do przeliczania kartek w świeżo otwartej ryzie papieru. Każdy błąd w liczeniu musiał być weryfikowany kilkukrotnie. Po przeliczeniu wszystkich kart 4-5 razy podpisaliśmy protokół, w którym zgłosiliśmy nadwyżkę czterech kart wyborczych do Senatu.

Tak, te ogromne karty wyborcze do Sejmu liczy się bardzo nieporęcznie. Okropnie nieporęcznie. Zwłaszcza jeśli jest ich ponad 1000.

Etap 2: Przebieg głosowania

Początek dnia – ostemplowanie wszystkich kart.

Dalej prosta sprawa. Wszyscy, którzy głosowali wiedzą, jak pracuje komisja. Tutaj nie ma czarnej magii – trzeba być osobą otwartą, uśmiechniętą i empatyczną. Na wybory przychodzi cały przekrój społeczeństwa z całym dobrodziejstwem inwetnarza. Czasem trzeba pomóc, czasem trzeba być asertywnym, ale dopiero praca w komisji pokazała mi, jak bardzo moment głosowania potrafi być dla wyborców stresujący.

Naprawdę, ilość osób, która w momencice próby nie jest w stanie sobie przypomnieć swojego adresu była zaskakująca.

Do zadań w trakcie głosowania należy oczywiście pilnowanie porządku, sprawdzanie czy nikt nie wynosi kart, podliczanie frekwencji co kilka godzin – luźne tematy.

Pod koniec dnia trzeba było domówić po kilkaset pakietów wyborczych do Sejmu i Senatu z powodu nie przewidzianej wcześniej frekwencji (na koniec dnia w naszej komisji – ponad 81%!), co spowodowało też dodatkowe bóle głowy później, ponieważ nie było wytycznych jak takie coś zaraportować w zsumowaniu kart.

Etap 3: Liczenie i raportowanie

Największa jazda, na którą nie byłem gotów. Po zamknięciu lokali wyborczych zaczyna się moment próby relacji społecznych członków komisji. Bo jest to moment, który w materiałach szkoleniowych jest opisany najmniej, a powinien być mu poświęcony conajmniej jeden duży rozdział.

Tutaj do zadań należało, w kolejności: 1. Zliczenie oddanych głosów do Sejmu i Senatu,osobno zliczenie głosów do Referendum 2. Zliczenie pozostałych, niewykorzystanych kart wyborczych (osobno Sejm/Senat, osobno Referendum) 3. Otwarcie urny i wyciągnięcie kart

⟶ Odtąd zaczyna się nasze autorskie podejście do procesu zliczania głosów, które nie jest nigdzie opisane

  1. Rozdzielenie kart na trzy grupy: Sejm, Senat, Referendum
  2. Oddzielenie kart ważnych od kart nieważnych
  3. Oddzielenie głosów ważnych od głosów nieważnych
  4. Posortowanie głosów nieważnych w zależności od powodu ich nieważności
  5. Rozdzielenie kart do głosowania do Sejmu na poszczególne listy
  6. Podsumowanie głosów na poszczególnych kandydatów
  7. I liczenie. Ilości oddanych kart, głosów nieważnych i kart nieważnych muszą się zgadzać z wcześniej podliczonymi z listy wyborców oddanymi głosami.
  8. Potem to samo Senat. (punkty 5-10)
  9. Potem to samo Referendum. I tutaj przystanek.

Liczenie referendum było wyjątkowo upierdliwe, ponieważ de facto nie istniało pojęcie “głosu nieważnego”. Nieważne były poszczególne odpowiedzi na pytania. W konsekwencji tego mogły być karty, na których odpowiedzi na pytania 2 i 4 były ważne, a na 1 i 3 już nie. W raportowaniu wszystkie te sytuacje należało opisać, ale zliczanie tego na podstawie kart zawierających wszystkie cztery pytania było już praktycznie niemożliwe.

Na szczęście jedna z koleżanek wzięła sprawy w swoje ręce i zliczyła te karty jakimś swoim magicznym systemem. Do teraz nie wiem jak, ale udało się. Sprawdzaliśmy jej liczenie, wszystko się zgadzało.

zdjęcie kartki z rozpisanym systemem liczenia głosów, skomplikowana tabelka (zdjęcie koleżanki, która zlicza nieważne głosy na poszczególne pytania w referendum)

Ostatnimi etapami jest zaniesienie protokołów do informatyka i wpisanie ich do systemu wyborczego. To jest moment, w którym system pokazuje kilkadziesiąt pól “na zielono, żółto albo czerwono:“. Co jest poświadczeniem, że w naszym liczeniu nie było błędów i matematycznie wszystko się zgadza.

Na samym końcu jeszcze tylko złożenie kilkdziesięciu podpisów na kilkunastu protokołach oraz zapakowanie wszystkiego. Praca manualna. Oczywiście, dostarczonego papieru brakowało, więc wykorzystywaliśmy papier z rozpakowanych paczek z dnia poprzedniego. Potem wszystko do worków, opisane, zaplombowane i zawiezione do urzędu miasta. Proste? Też tak myślałem, ale ten ostatni etap zajął nam ponad dwie godziny. Sposób, w jaki poszczególe zawartości pakietów mają być opisane jest bardzo (na klasyczną modłę urzędową) zagmatwany. Tutaj wjechało doświadczenie przewodniczącego, ale szczerze, nie mam pojęcia jak z tym opisaniem poradziły sobie mniej doświadczone osoby.

Koniec?

Tak, ale nie do końca. O 4:45, kiedy rozstawaliśmy się prawie o świcie, przewodniczący pożegnał nas słowami:

“Nie wyłączajcie telefonów dopóki wam nie napiszę, że wszystko gra, bo być może będe was ściągał do urzędu miasta po brakujące podpisy albo wyjaśnienia”

Urzędy potrafią “cofnąć” protokoły z powodu braku parafki jednego z członków komisji na jednej ze stron 12 protokołów, za wpisanie “–” zamiast “0” jeśli nie było oddanego głosu, za brak pieczątki na którejś z paczek (prawdziwe przykłady), więc samo oddawanie protokołów jest też bardzo stresującym momentem. Zwłaszcza, jeśli dobijasz do 26 godzin pracy bez snu i ciągle stoisz w kolejce.

Szczęśliwie, o 9:45 otrzymałem sms, że protokoły zostały przyjęte.

To są te przekręty, czy ich nie ma?

Powiem tak: nie wiem, ale się domyślam.

O ile w teorii bardzo ciężko jest nakłamać w liczbach na protokołach (tam wszystko się musi zgadzać i krzyżowo się weryfikuje na różnych stronach), o tyle w przypadku błędów w liczeniu głosów stosunkowo łatwo jest powiedzieć “ktoś pewnie wyniósł” i wpisać do protokołu w tej sposób.

Nasza komisja była sumienna i sprawdzaliśmy się nawzajem – kiedy brakowało nam jednej karty z wyborów do sejmu, liczyliśmy wszystko trzy razy i głos znaleźliśmy, ale równie dobrze mogliśmy zaraportować wyniesienie karty poza lokal wyborczy.

Jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której jakaś mała komisja niedoświadczonych w temacie osób zostaje przytłoczona osobowością osoby przewodniczącej, która narzuca swój sposób pracy, myślenia i zwyczajnie nimi manipuluje.

Nie chciałem szczególnie rozpisywać się na temat słynnego już pytania “czy życzy Pan sobie kartę do referendum”, ale rozumiecie, że jedną decyzją przewodniczącego można ustawić całą linię narracyjną członków.

Czy udałoby się w ten sposób wykręcić jakieś solidne matactwa wyborcze? Nie sądzę, ale pole do nadużyć definitywnie jest.

Mężowie i żony

Krótko wspomnę jeszcze o zewnętrznym kontrollingu, którego byliśmy przedmiotem (i bardzo dobrze!)

Podczas wyborów był z nami pan Mąż Zaufania z PiSu, bardzo leciwy pan, który w zasadzie przez pięć godzin siedział przy urnie i nie odezwał się ani słowem. Kiedy jedna z osób próbowała obok niego przejść z kartą referendum, kompletnie nie zareagował, na szczęście koleżanka w porę dostrzegła chłopaka, który tłumaczył się tym, że kartę pobrał przez przypadek i nie wiedział co z nią zrobić. Ale dietę pan pobrał i dobrze, niech będzie.

Podczas liczenia głosów była za to z nami dziewczyna z KOD (obserwatorka społeczna), która była ogólnie bardzo miła i w miłej atmosferze obywatelskiego porywu spełnialiśmy swoje obowiązki. To, co było dla mnie ciekawe to fakt, że na końcu wzięła protokół przewodniczącego i raportowała go do niezależnego systemu kontroli wyborów KOD. Dzięki temu organizacja będzie mogła porównać oficjalne dane danych okręgów z ich informacjami. Tam też koleżanka opisywała nasz sposób pracy, czy nie dopuszczaliśmy się nadużyć i – naprawdę szczerze – współczuła nam tego, jak bardzo PKW zostawia komisje okręgowe na pastwę losu.

Zanim zgłosiłem się do pracy w komisji sam rozważałem opcję bycia mężem zaufania lub obserwatorem społecznym, jednak ich ograniczone pole możliwości i wyłącznie rola obserwatorska mnie zniechęciła. Chciałem sobie ubrabrać łapy demokracją

Co z tym projektowaniem usług?

Schemat opisujący Service Design

Jest taka działka, starsza kuzynka UX Designu, nazywa się Service Design, czyli projektowanie usług. To jest ta działka, w której projektanci starają się sprawić, żeby wizyta w banku była przyjemna, żeby organizacja kolejek w urzędzie miasta była bez zarzutu lub żeby doświadczenie przebywania w szpitalu było możliwie najmniej dotkliwe. Mówimy tutaj o zaprojektowaniu doświadczenia osoby, która musi wykonać pewne zadanie w przestrzeni fizycznej.

No i cóż, życzyłbym sobie, żeby przy PKW powstała jednostka tak prężnie działające jak odpowiadające za mObywatela COI. Jednostka, która nie tylko projektuje doświadczenia osób głosujących poprzez odpowiednie zaprojektowanie przejrzystości instrukcji głosowania oraz samych kart, ale także zaprojektuje doświadczenie osób zasiadających w komisjach.

Uwierzcie mi, nabrałem empatii w stosunku do pracowników budżetówki. Wytyczne są absolutnie niejasne, nikt w żadnym momencie nie zastanowił się jak komisji można ułatwić pracę liczenia głosów. Trochę nie wiem czego się spodziewałem, a trochę mam żal.

Przecież członkowie komisji to tacy sami obywatele jak ci, którzy głosują. Ludzie, którzy z własnej woli postanowili poświęcić czas i energię, żeby dołożyć swoją cegiełkę do społeczeństwa obywatelskiego.

Przecież można było napisać proste rekomendacje dotyczące sposobu organizacji liczenia głosów. Przecież można użyć kolorów do odpowiedniego oznaczania typów protokołów oraz kopert. Przecież można nagrać serię krótkich filmów przygotowujących do pracy w komisji. Przecież można stworzyć kurs e-learningowy. Przecież można stworzyć infolinię, pod którą będzie dostępny ktoś, kto udzieli niezbędnych informacji (nie, nie ma takiej infolinii). Przecież można to wszystko zrobić lepiej. Warto to wszystko zrobić lepiej, jeśli chce się wyszkolić pracowników komisji na przyłość i zatrzymać ich na kolejne wybory.

Czy warto było?

Krótka odpowiedź: tak, chociaż nie jestem pewien, czy to nie była moja pierwsza i ostatnia praca w komisji. Te ostatnie godziny były naprawdę ciężkie.

Natomiast na sam koniec chciałem jeszcze odpowiedzieć na pytanie, które pojawia się (zaskakująco) często – czy to się opłaca? Z góry zaznaczam, że kompletnie nie myślałem o mojej pracy w komisji w takich kategoriach. Poszedłbym tam i za 200 i za 100 i być może nawet i za darmo, żeby tylko się przekonać jak to działa od wewnątrz.

No to podliczmy: *Szkolenie – 3h *Przygotowanie dzień wcześniej – 3h *Zmiana w komisji – 10h *Liczenie i raportowanie – 8h 600 zł / 24h daje nam kwotę 25 złotych na godzinę, do tego dochodzą dwa dni wolne od pracy.

Zawiedziony Zbigniew Stonoga

Czy to dużo, czy mało, odpowiedzcie sobie sami, jednak do równania dołóżcie jeszcze stres i zmęczenie (24 godziny na nogach w moim przypadku).

No i pamiętajcie, że moja komisja działała naprawdę sprawnie i stosunkowo szybko uwinęliśmy się z liczeniem (naprawdę, za nami było jeszcze ¾ komisji z całego miasta).

Zamiast zakończenia

Po 24 godzinach na nogach i czterech godzinach snu obudziłem się na wyborczym kacu. Nie przywiązuję się do exit polli, nie odświeżam na bieżąco strony PKW. Zjadłem śniadanie, piję kawę i staram się na chwilę zapomnieć o polityce, chcę chociaż chwilę pobyć w tym powyborczym limbo.

 
Czytaj dalej...

from Michał Stankiewicz Blog

Jak doskonale wiecie, cyberbezpieczeństwo jest dla mnie bardzo ważne. W związku z tym chciałbym was poinformować, że w aplikacji mObywatel 2.0, którą każdy z nas posiada (lub przynajmniej powinien posiadać) na swoim telefonie, pojawiła się nowa funkcja. Jest to usługa „Bezpiecznie w sieci”.

Infografika przedstawiająca trzy ekrany aplikacji mObywatel 2.0 na smartfonie z systemem iOS. Pierwszy ekran: główny ekran zakładki „Usługi”, gdzie wyświetlona jest opcja „Bezpiecznie w sieci”, między innymi opcjami takimi jak „Bon energetyczny”, „Zastrzeż PESEL” i inne. Środkowy ekran: komunikat „Uważaj na oszustwa” w sekcji „Bezpiecznie w sieci”, zachęcający użytkownika do zgłoszenia incydentów związanych z bezpieczeństwem w internecie. Poniżej znajduje się przycisk „Zgłoś incydent”, który pozwala zgłosić sytuację naruszającą bezpieczeństwo w sieci, oraz opcja włączenia powiadomień o zagrożeniach. Trzeci ekran: pokazuje listę możliwych incydentów do zgłoszenia, takich jak „Złośliwa strona internetowa”, „Podejrzany SMS”, „Podejrzany e-mail”, „Oszustwo” oraz inne.

Usługa ta daje dwie możliwości. Pierwszą z nich jest otrzymywanie powiadomień o powtarzających się i narastających atakach związanych z cyberprzestrzenią, takich jak szerokie rozpowszechnianie fałszywych maili z danego „banku” czy innego typu oszustw. Uważam, że jest to bardzo przydatna funkcja.

Drugą, chyba jeszcze ważniejszą, jest zgłaszanie incydentów. Możemy zgłosić złośliwą stronę internetową, podejrzany SMS, podejrzany adres e-mail, oszustwo lub inną formę incydentu bezpieczeństwa za pomocą aplikacji. Dzięki temu możemy poinformować CERT NASK (Państwowy Instytut Badawczy, a konkretnie zespół reagowania na incydenty) o występowaniu danego rodzaju ataku. To sprawi, że więcej osób będzie mogło się na to przygotować, dzięki czemu inne osoby nie staną się ofiarami tego ataku.

Infografika przedstawiająca cztery ekrany aplikacji mObywatel 2.0, pokazujące proces zgłaszania złośliwej strony internetowej. Pierwszy ekran: Użytkownik jest proszony o dodanie adresu złośliwej strony internetowej. Widnieje opcja „Dodaj adres strony”, a poniżej przycisk „Dalej”, umożliwiający przejście do następnego kroku. Drugi ekran: Użytkownik wprowadza opis zgłoszenia, wyjaśniając, dlaczego strona internetowa jest podejrzana. W dolnej części ekranu znajduje się przycisk „Dalej” umożliwiający przejście dalej. Trzeci ekran: Użytkownik podaje swoje dane kontaktowe, takie jak adres e-mail, z opcją zgłoszenia incydentu anonimowo. Widoczna jest również zgoda na przetwarzanie danych osobowych oraz przycisk „Dalej”. Czwarty ekran: Potwierdzenie wysłania zgłoszenia. Komunikat informuje, że zgłoszenie zostało przesłane i będzie analizowane przez zespół CERT Polska. Widoczny jest przycisk „Zamknij”, kończący proces zgłoszenia.

Co więcej, na stronie NASK możemy przeczytać, że docelowo w aplikacji ma pojawić się możliwość czytania tekstów na temat zagrożeń w sieci oraz porad, jak ich unikać.

Niestety, nie wiem jeszcze, jak ta usługa zadziała w praktyce, ponieważ została wprowadzona niedawno. Jednak myślę, że będzie bardzo przydatna i zachęcam każdego do przyjrzenia się jej w swojej aplikacji mObywatel. Jeśli jeszcze nie macie możliwości znalezienia tej usługi, upewnijcie się, że macie zainstalowaną najnowszą wersję aplikacji mObywatel 2.0 na swoim urządzeniu. Możecie to zrobić w App Store lub sklepie Google Play.

źródła: info.mobywatel.gov.pl, www.nask.pl

#Shorts

 
Czytaj dalej...

from Michał Stankiewicz Blog

Wpis jest dostępny również w formie audio, odczytanej przez Sztuczną Inteligencję.

iPad i macOS. W teorii to połączenie brzmi wspaniale – połączenie możliwości dotykowego ekranu wraz z rozbudowanym systemem operacyjnym, który tylko czeka, aby z niego korzystać za pomocą palca. Ale czy na pewno?

Uwaga! Wpis nie jest oparty o jakiekolwiek oficjalne doniesienia dotyczące planów Apple na temat umieszczenia macOS na iPadach. Wszystkie opisane wnioski są spekulacjami opartymi o doświadczeniach autora na temat firmy Apple, jednak nie są to jego opinie.

Spójrzmy na papier: iPady z serii Pro obecnie posiadają dokładnie te same procesory, co najnowsze MacBooki Pro. Oznacza to, że architektura nie stanowi problemu i wszystkie aplikacje z Maka powinny działać. iPady mają także wystarczająco dużo pamięci, aby uruchomić komputerowy system, więc prawda jest taka, że od strony technicznej nic nie stoi na przeszkodzie, aby Apple umieściło na iPadzie swój desktopowy system. Oznacza to, że potrzebna jest tylko decyzja. Jednak byłaby to błędna decyzja.

Śp. Steve Jobs nigdy by się na to nie zgodził

Fakt, że nie jestem w stanie stuprocentowo stwierdzić, co poczyniłby założyciel korporacji z nadgryzionym jabłkiem w logo. Jednak na podstawie jego wypowiedzi, uważam, że absolutnie nigdy nie wchodziłoby to w grę. Dlaczego? Już wam wyjaśniam.

Jak doskonale wiemy, przez wiele lat na iPadach nie było jednej z najbardziej oczywistych funkcji, których spodziewamy się po każdym urządzeniu XXI wieku – kalkulatora. Nie było go z bardzo prostego powodu – designerzy Apple nie byli w stanie opracować interfejsu w taki sposób, aby dobrze wyglądał na dużym ekranie iPada, a w związku z tym Jobs uznał, że nie ma zamiaru umieszczać w urządzeniach czegoś, co nie jest dopracowane do perfekcji. Bo on chciał, żeby wszystko, co będzie sygnowane marką Apple, było perfekcyjne. I doskonale wiedział, czego pragną użytkownicy, mimo tego, że sami nie wiedzieli, czego chcą. Dlatego mówiono też, że urządzenia są ograniczone – Jobs uważał, że użytkownicy nie powinni mieć wyboru, ponieważ wtedy będą się gubić, a on chciał, żeby jego urządzenia były jak najprostsze w obsłudze i żeby odciążyć użytkownika od tego, do czego jesteśmy zmuszeni przez całe życie – podejmowania decyzji.

Ale przejdźmy dalej, bo troszkę odbiegłem od tematu. System macOS jest stworzony dla komputerów, a iPadOS – dla tabletów. Koniec, kropka. Interfejs nie jest możliwy do wygodnej i perfekcyjnej (pod względem odczuć użytkownika) obsługi. Zamiast pozytywnych wrażeń, człowiek skupiałby się na tych negatywnych, takich jak nie możliwość trafienia w przycisk na ekranie. Oczywiście, że możnaby zaimplementować możliwość uruchomienia konkretnych funkcji (lub nawet całego systemu) macOS tylko po podłączeniu myszki, natomiast wtedy musielibyśmy my podjąć decyzję czy wziąć gdzieś ze sobą myszkę. Lepiej jest z góry podjąć decyzję – MacBook czy iPad. Wtedy mamy mniej decyzji do podjęcia. A to odebrałoby całą tę magię Apple – że po prostu działa.

A gdyby można było uruchamiać aplikacje macOS na iPadzie?

To też się nie sprawdzi. To również odbierze feeling sprzętu Apple. Jak? Wymagałoby to dostosowania wszystkich aplikacji do ekranów dotykowych, co oznacza, że musieliby się w to zaangażować twórcy aplikacji. Trwałoby to miesiące, jak nie lata, a i tak wiele aplikacji nie byłoby dostosowane pod ekrany dotykowe. Ktoś może powiedzieć, że przecież można dać jakieś ostrzeżenie, że aplikacja nie jest dostosowana do pracy na iPadzie i mimo to dać użytkownikowi możliwość instalacji aplikacji, jednak tu wracamy do tego, o czym mówiłem w poprzednim akapicie – to nie będzie perfekcyjne.

 
Czytaj dalej...

from Top Four Blockers to Sustainable Growth of Your Practice

For accounting firms, the back office is not just a support function but the engine that drives service delivery. Typical back office processes entail many manual and time-consuming tasks that carry the risk of errors, missed opportunities, and staff burnout. Streamlining your back office is key to unlocking scalable growth and thriving in a competitive landscape.

Back-office operations are the backbone of administrative and support tasks that are crucial for ensuring seamless client service. These tasks, which include many pre-accounting tasks such as document collection, data entry, data cleansing, categorization, and bank reconciliation, are essential but can be time-consuming and prone to errors. Therefore, optimizing these activities is key to enhancing growth and efficiency.

The accounting firms that are successful in achieving sustainable growth started by organising their back-office operations targeting the following three outcomes;

Efficiency and Productivity: By streamlining back-office operations, you can significantly reduce the time spent on manual tasks. This, in turn, allows your team to concentrate on high-value client services, thereby boosting productivity and directly contributing to your firm's growth. Cost Reduction: By streamlining processes, you can minimize errors and reduce the need for extensive rework, leading to significant cost savings. These savings can then be reinvested into the business to fuel further growth, making efficiency not just a productivity booster, but a financial boon. Scalability: The ability to ramp-up the operations when needed and cut-down costs during the slow season is a significant advantage for accounting firms. This potential for growth and adaptability to market conditions can inspire optimism and motivation among your team, contributing to sustainable scalability.
Barriers to Growth We surveyed accountants across the UK and other developed markets to better understand their challenges and noted that accountants experience the following four most common barriers to growth;

Pre-Accounting Bottleneck: Tasks such as document review and data entry are resource-intensive and prone to errors. These manual tasks create bottlenecks that slow down overall operations. When these tedious tasks bog down your team, it reduces their ability to focus on more strategic, high-value activities, ultimately impacting the quality of service provided to clients. Seasonal Squeeze: Accounting workloads fluctuate seasonally, and peak seasons place additional strain on your team. During busy periods, your staff may struggle to keep up with the increased volume of work, leading to burnout and decreased morale. The seasonal variation in workload also limits your firm’s ability to take on new clients or expand services, as the existing team is already stretched thin, hindering growth opportunities. Talent Escape Room: Repetitive and mundane tasks like data entry can lead to staff demotivation and high turnover rates. When employees are not engaged in meaningful work, their job satisfaction plummets, making it difficult to retain top talent. High turnover rates disrupt operations and incur additional costs related to hiring and training new staff, further stalling your firm's growth. Automation Frustrations: Although many automation options exist in the market, not all automation solutions are created equal. You are not alone if you have experienced data quality problems or sudden price hikes. Investing in the wrong automation solution can exacerbate existing problems rather than solve them. Choosing a reliable, cost-effective, and user-friendly tool that enhances efficiency and accuracy in your back-office operations is crucial. 60% of surveyed accountants feel they cannot expand their services or client base with current back-office processes. Current State of Your Back Office Processes Before starting on a transformation journey, it is important to understand the current state of your processes. To help accounting firms assess their current state, we have developed a Back-Office Efficiency benchmark that assesses the level of automation at main pre-accounting functions. It is a simple assessment based on brief questions and aims to help you identify the back-office tasks that you can target to achieve efficiencies. You can benchmark your back-office using the following link: Accountancy back office efficiency benchmark.

Click here to calculate your back-office efficiency.

Conclusion Your back office is the main enabler of your firm's success. Though certain challenges and inefficiencies exist, proven solutions and approaches can be leveraged to overcome those challenges. By streamlining operations, you set the foundation for sustainable and profitable growth and can confidently target new opportunities.

At Receipt Bot, we understand how inefficiencies in the accountancy back office can impact profitability. We are committed to helping you streamline and automate your core processes using cutting-edge technologies. We have discussed and analysed different approaches to enhancing your back office in our new free e-book, “Streamline Your Accountancy Back-Office to Drive Profitability and Growth. Download the Book to find out more.

 
Read more...

from Opowiadania

Lampy aktywowane przez fotokomórki zapaliły się z cichym kliknięciem. Rosaly Mingler zatrzymała się i lekko skrzywiła. Żółtawy kolor światła powodował u niej znaczny dyskomfort. Nigdy nie rozumiała innych pracowników szpitala, kiedy twierdzili, że ten odcień, określany przez nich jako ciepły, jest bardziej przyjazny dla układu nerwowego. Może to znak, żeby przestać przychodzić tu po godzinach, pomyślała Rosaly gorzko, odbijając w prawo od głównego korytarza i tym samym włączając światła w kolejnej części budynku. Ostatecznie zakład patomorfologii nie działał w nocy. To nie był pierwszy raz, kiedy Rosaly zjawiała się w szpitalu tak późno. W ostatnich miesiącach często zdarzało jej się zostawiać w gabinecie coś, o czym przypominała sobie już po powrocie do mieszkania. Kilka razy miała tylko niejasne wrażenie, że o czymś zapomniała, ale nie dawało jej to spokoju na tyle, że musiała wrócić i sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. W ten piątkowy wieczór udało jej się zostawić portfel wraz ze wszystkimi dokumentami. Może wstrzymałaby się z tym do rana, gdyby następnego dnia nie musiała wyjeżdżać na cały dzień poza miasto. Dochodząc do przeszklonych drzwi swojego oddziału, Rosaly pomyślała ponuro, że potrzebuje urlopu. Właściwie nie potrafiła sobie przypomnieć, kiedy ostatnim razem brała wolne. Kolejne kliknięcie rozległo się nad jej głową i następny odcinek korytarza został oświetlony. Stąd Rosaly widziała znajdujące się po lewej stronie drzwi gabinetu. Miała już iść w ich stronę, ale nagle dotarło do niej, co widzi przed sobą. W jeszcze dalszej części korytarza już wcześniej paliło się światło. Oprócz niej musiał tu być ktoś jeszcze. Kobieta przyspieszyła kroku. Nie umiała sobie wyobrazić, dlaczego ktoś, poza nią samą, miałby się tu znaleźć o tej porze. Z niej koledzy z zakładu już zaczęli żartować. Ktoś ostatnio nazwał ją duchem straszącym w kostnicy. Rosaly nie wierzyła w duchy. W ciągu ostatnich kilku lat miała okazję oglądać tyle martwych ciał, że nie robiło to na niej większego wrażenia. Nie zauważyła dotąd niczego, co mogłoby wskazywać na istnienie duszy albo jakiejś formy egzystencji po śmierci. Przeciwnie, widok zwłok budził w niej myśl o całkowitej nieobecności, tak namacalnej, że za każdym razem wywoływała lekkie zaskoczenie. Przeszła do miejsca, gdzie korytarz się rozszerzał. Z prawej strony stały trzy plastikowe krzesła, z lewej niskie stare biurko i rząd regałów z niewielkimi kwadratowymi szafkami. Dalej korytarz zakręcał w lewo, w stronę prosektorium. Rosaly dała kilka kroków w tamtym kierunku, kiedy usłyszała odgłos gwałtownie otwieranych drzwi. Mimowolnie drgnęła i poczuła jak jej puls lekko przyspiesza. Nie było się przecież czego bać. Duchy nie istniały. Na tym oddziale straszyła tylko ona. Znalazła się na zakręcie i mogła w końcu spojrzeć w głąb korytarza. Widok człowieka w białym fartuchu sam w sobie nie jest w szpitalu niczym dziwnym. Zwykle jednak fartuch nie był jedynym elementem stroju lekarza. A ten człowiek poza nim wydawał się nagi, spod fartucha wystawały odsłonięte łydki i bose stopy. Ponieważ powoli zbliżał się do zakrętu, w pewnym momencie Rosaly zobaczyła jego twarz. Wydała z siebie stłumiony okrzyk, jakby coś zacisnęło się wokół jej gardła. Rozpoznawała tę twarz! W pewnym sensie znała tego człowieka. Wiedziała, że nazywał się Tarrel Corblin i miał dwadzieścia cztery lata. Znała jego wzrost i wagę, wiedziała, że ogólnie jeszcze był zdrowy, chociaż regularnie nadużywał alkoholu i czasem próbował ulicznych prochów. I ona sama, osobiście dzień wcześniej przeprowadziła jego autopsję po tym jak przywieziono na oddział jego ciało. Tarrel Corblin był niecałe pięć metrów od niej, kiedy Rosaly zaczęła się gwałtownie cofać. Nie mogła powstrzymać się przed patrzeniem w jego oczy, jednolicie czarne, bez białek i tęczówek, które zdawały się pochłaniać światło. Zdała sobie sprawę, że nie ma już do czynienia z człowiekiem, ale czymś, co nie miało prawa istnieć. Upiorem. Wampirem. Ghulem. Zombie. Przez głowę przebiegały jej rozmaite motywy z horrorów, których trochę w życiu zdążyła obejrzeć. – Ty nie żyjesz – powiedziała, jakby było to magiczne zaklęcie mające powstrzymać idącego ku niej żywego trupa. Zrobiła kolejny krok do tyłu i poczuła, że uderza nogą w jedno z krzeseł. Nie mogła cofać się dalej. Tarrel zatrzymał się przed nią i zmrużył oczy. – Na to wygląda – mruknął, przez chwilę pokazując wydłużone ostre kły – Doktor Mingler? Rosaly zaczęła gwałtownie kiwać głową. Miała wielką ochotę zamknąć oczy, ale jednocześnie była przekonana, że kiedy przestanie patrzeć na upiora przed sobą, ten rzuci jej się do gardła. Mogła się zdobyć jedynie na naprzemienne zaciskanie pięści i prostowanie palców. W tym momencie oddychała zbyt płytko, żeby móc swobodnie mówić. – Pokroiła mnie pani – to było bardziej stwierdzenie niż pytanie. Rosaly znowu pokiwała głową. – To… moja praca – wyjąkała – Każdy kto tu trafia… nie żyje. Ty też… byłeś... martwy… Byłam absolutnie pewna… – I chyba nadal jestem – odpowiedział Tarrel spokojnie, rozsuwając poły fartucha. Od ramion ku środkowi klatki piersiowej i dalej w dół ciągnął się charakterystyczny ślad cięcia, kontrastujący z bladą skórą. Na ten widok Rosaly mimowolnie spróbowała cofnąć się o kolejny krok. – Śmiało, niech pani sprawdzi, że serce nie bije – zachęcił Tarrel. Rosaly nerwowo przełknęła ślinę, ale niechętnie wyciągnęła rękę w jego stronę. Uznała, że bezpieczniej będzie zrobić to, czego tamten sobie życzył. Może były jakieś szanse, że wyjdzie z tego spotkania żywa. Położyła dłoń na klatce piersiowej młodzieńca. Starała się nie dotykać śladów cięcia, nie była pewna, czy to mogło sprawiać tamtemu ból. Wolała nie sprowokować gniewu istoty, którą obecnie był Tarrel Corblin. Mimowolnie zauważyła jak bardzo zimna była jego skóra. Od momentu, kiedy wydostał się z chłodni nie mogło minąć zbyt wiele czasu. Sama myśl o tym sprawiła, że Rosaly zrobiło się jeszcze bardziej słabo. Z ulgą zobaczyła, że tamten cofa się i podchodzi do biurka. Zwróciła uwagę na jego niepewny krok. Był zdezorientowany? Cały czas odczuwał ból? Czy może wkrótce miał nim zawładnąć głód… Rosaly spróbowała przywołać filmowe wyobrażenia nieumarłych. Wampiry żywiły się krwią żyjących istot, zombie polowały na ludzi, zależnie od wersji dla mięsa albo mózgów, ghulom chyba wystarczały zwłoki. Co zamierzał zrobić Tarrel i czy Rosaly miała się o tym przekonać w momencie, kiedy stanie się jego ofiarą? Tarrel chwilowo nie zwracał na nią uwagi i rozchylił fartuch jeszcze bardziej. Odsłonił kolejne rany, znacznie mniejsze, na boku i z prawej strony brzucha. Rosaly była przekonana, że to jedna z nich doprowadziła do śmierci tego nieszczęśnika. Teraz jednak rany wydawały się częściowo zasklepione. – W filmach wampiry mają zdolność regeneracji – stwierdził Tarrel z rezygnacją i potrząsnął głową. Rosaly odruchowo podeszła bliżej. Nic nie wskazywało, że tamten zamierzał ją w tym momencie zaatakować. Przez jej głowę przebiegła absurdalna w tej sytuacji myśl. Ten młody człowiek był ostatecznie jej pacjentem. Nawet, kiedy zamiast leżeć w chłodni jak pozostali zmarli, postanowił wstać o własnych siłach i znalazł się tutaj. – Może musisz poczekać? – podsunęła Rosaly – Może to zaczyna działać po pewnym czasie, albo… Urwała i nerwowo przełknęła ślinę. W popkulturowych przedstawieniach wampiry często nabierały sił po polowaniu. Jeśli Tarrel jeszcze o tym nie pomyślał, Rosaly nie powinna sama podsuwać mu takich wniosków. – W każdym razie obecnie to wygląda dużo lepiej niż wtedy… – spróbowała dokończyć i znowu urwała. Tamten parsknął krótkim śmiechem. – Wtedy, kiedy pani skończyła? Nie musi się pani bać tego powiedzieć, pani doktor. W końcu to nie pani mnie zabiła, prawda? Nic do pani nie mam. Tak właściwie to... od czego umarłem? Rosaly w końcu zamknęła oczy i kilka razy głęboko odetchnęła. Chciała, żeby jej głos brzmiał możliwie spokojnie. – Duży krwotok, w tym wewnętrzny – powiedziała – Dziewięć ciosów krótkim nożem. Czymś większym niż scyzoryk, który miałeś przy sobie. Zabójca trzy razy trafił w wątrobę, ale inne narządy też zostały uszkodzone. A rozcięcia na rękach nie były głębokie, od samego tego raczej byś się nie wykrwawił. – Pani pewnie ma to wszystko zapisane? Tarrel odwrócił się w stronę Rosaly i po chwili zamknął oczy. W chwili śmierci był młody i we względnie dobrej kondycji, ale teraz jego twarz nabrała wręcz posągowej urody. Nawet w nieprzyjemnym żółtym świetle jego rysy wydawały się pozbawione wszelkich niedoskonałości. Wyglądał tak, jak Rosaly mogłaby wyobrażać sobie anioła. Albo demona. Ostatecznie demony miały być upadłymi aniołami. Kiedy tamten się odezwał i znowu zaprezentował przy tym długie kły, Rosaly zaczęła skłaniać się bardziej ku tej drugiej opcji. – Dlaczego pani przyszła tu w nocy, pani doktor? – spytał Tarrel – Chyba nie dlatego, żeby sprawdzić, czy przypadkiem ktoś nie próbuje uciec z prosektorium? Rosaly, która przez chwilę była niemal spokojna, znowu poczuła przypływ paniki. Splotła dłonie przed sobą. – Coś tu zostawiłam – powiedziała szybko – Przyszłam tego poszukać. Nie podobało jej się, że znowu przyjęła obronny ton. Takie wyjaśnienie jednak najwyraźniej wystarczyło, bo tamten znowu spojrzał przed siebie, na ścianę z dwoma niewielkimi, wysoko umieszczonymi oknami. – Jeśli ma pani raport z mojej sekcji, czy mógłbym dostać kopię? – spytał cicho. W tym momencie wydawał się zupełnie niegroźny, wręcz tak bezradny, że mógł wzbudzać współczucie. – To jeszcze nie jest uporządkowane – wyjaśniła Rosaly, powoli, tyłem, wycofując się w stronę drzwi swojego gabinetu – Może za kilka dni… Ugryzła się w język, kolejny raz zła na siebie. Co próbowała przez to powiedzieć? Naprawdę zamierzała się gdzieś z nim spotkać, jeśli już zdoła się stąd wydostać? Przez chwilę przeskakiwała wzrokiem pomiędzy drzwiami gabinetu a pochyloną postacią opartą o biurko. Nacisnęła klamkę i powoli uchylała drzwi. Mogła wejść bokiem do środka, ale w którymś momencie i tak musiała odwrócić się w stronę swojego biurka i stanąć tyłem do drzwi. Może powinna zabarykadować się w środku i próbować wezwać pomoc. Wzięła głęboki oddech jakby zamierzała nurkować i znalazła się przy swoim biurku, Ciemny skórzany portfel, wypchany do granic możliwości, na szczęście leżał na wierzchu, na stosie zadrukowanych drobną czcionką kartek. Szybko podniosła go i wycofała się do drzwi. Rzuciła nerwowe spojrzenie w głąb korytarza. Widok Tarrela nadal stojącego w tym samym miejscu w jakimś stopniu przyniósł jej ulgę. Przelotnie pomyślała, że to mógłby być dobry moment na ucieczkę. Miała to, po co tu przyszła, mogła odwrócić się i ile sił w nogach popędzić w stronę szklanych drzwi. Wydostać się poza oddział, gdzie istniała szansa spotkania kogoś z pracowników. Tam byłaby bezpieczna. Była prawie pewna, że obecnie Tarrel Corblin nie uzyskał jeszcze pełni sił wynikających z natury nieumarłego i próba ucieczki miała jakieś realne szanse powodzenia. Coś jednak sprawiło, że nadal stała obok przymkniętych drzwi. Miała nieodparte wrażenie, że tamten czegoś od niej chciał. No i, do diabła, był jej pacjentem. Rosaly zaczęła powoli iść w stronę biurka. – Wie pani co, pani doktor? – odezwał się Tarrel, nie patrząc w jej stronę – Chyba już od długiego czasu nie myślałem tak trzeźwo. Albo piłem, albo coś wciągałem, albo miałem kaca. Rosaly w zadumie patrzyła na jego profil, na czarne włosy, teraz lekko pozlepiane od wilgoci. Kilka kosmyków przykleiło się do bladego czoła. Anioł czy demon? – Miałeś we krwi sporo alkoholu i trochę pochodnych amfetaminy – powiedziała Rosaly odruchowo. Tamten tylko smętnie pokiwał głową. – Trochę na sumieniu miałem, tak jak pozostali. Bójki, dragi, czasem coś ukradłem… Wyprostował się gwałtownie i spojrzał na Rosaly z poważną miną. – Ale nigdy, przenigdy nie zamierzałem wejść w handel pod szkołami. Nigdy. Mógłbym przed sądem przysięgać na wszystko. – Handel? – spytała Rosaly, gwałtownie mrugając oczami, bardziej nawet zaskoczona niż przestraszona. – No, sprzedawanie dzieciakom dragów, dopalaczy i reszty tego syfu. Beny i A.J. byli gotowi zaczynać od razu. Nigdy nie czułem, żebym był od nich lepszy, ale nie zamierzałem stać się aż takim draniem. Może jeszcze nie przeżarło mi mózgu do tego stopnia… Ale mimo wszystko wierzyłem, że mogę im przemówić do rozsądku… Powstrzymać ich. Za nic w świecie nie chciałbym, żeby kolejne dzieciaki weszły w to bagno. Żeby dały się wciągnąć i skończyły tak jak ja. – Beny i A.J.? – Rosaly zniżyła głos do szeptu – Chcesz powiedzieć, że wiesz, kto cię zabił? Tarrel gwałtownie potrząsnął głową. – Nie wiem. Naprawdę nie mam pojęcia. Nikt z nas nie był trzeźwy, kiedy się pokłóciliśmy i chyba każdy miał przy jakiś nóż albo scyzoryk. Rosaly spróbowała przypomnieć sobie, co wiedziała o całej sprawie. Zakrwawione ciało młodego człowieka znaleziono za budynkami starej fabryki na zachodnich obrzeżach miasta. Był tam duży betonowy plac zarastający trawą, pozostałości blaszanych bud i kilka nieużywanych garaży. Podobno właściciel obskurnego baru w tamtej okolicy poprzedniego wieczoru wyprosił czwórkę młodych ludzi, którzy po kilku drinkach zaczęli się awanturować. Przenieśli się zatem na zewnątrz, w miejsce, gdzie raczej nikt nie mógł im przeszkadzać. – Chyba potem pojawili się inni – odezwał się Tarrel po dłuższej chwili – To zawsze było miejsce spotkań różnych wyrzutków. Naprawdę niewiele pamiętam, poza tym, że się pobiliśmy. W którymś momencie chyba naprawdę dostałam nożem. Byliśmy na takim haju, że mogło zdarzyć się wszystko. Spojrzał na swoje ręce. Miał na dłoniach i nadgarstkach ślady, jasne, coraz mniej widoczne blizny. Te rany znikały najszybciej. – Cholera – jęknął – Czy Lilla… moja siostra… wie? – Była tu wczoraj rano, żeby zidentyfikować ciało. Ciężko to zniosła. Płakała. Powiedziała, że chciałaby cofnąć czas, żeby ci pomóc. Tarrel w odpowiedzi ukrył twarz w dłoniach. Po chwili wstał i znowu rzucił Rosaly ciężkie spojrzenie. – Pani doktor, są tu moje rzeczy? – spytał – Dam radę je odzyskać? Rosaly zawahała się. – Tak, tylko potrzebuję znaleźć klucz… Co zamierzasz zrobić? – No… jakoś stąd wyjść. A potem… jeszcze nie wiem. Cholera, ja nawet nie wiem, co się teraz ze mną dzieje. Rosaly kolejny raz poszła do gabinetu po klucze. Tym razem Tarrel ruszył za nią. Rosaly starała się walczyć z przemożną chęcią spoglądania za siebie. Nie wiedziała, czy wynikało to ze strachu i świadomości, co jej towarzyszy, czy rzeczywiście był to rodzaj intuicji, ale miała wrażenie, że coś czuje. Z braku lepszego określenia mogła to nazywać negatywną aurą. Całe ciało kobiety zdawało się wewnętrznie krzyczeć, że tuż obok znajduje się coś bardzo złego i niewłaściwego. Czyli faktycznie raczej demon. Nie przyglądała się, jak Tarrel się przebiera, pozwalała sobie tylko widzieć go kątem oka. Nie była pewna, czy miało to jakiekolwiek znaczenie, skoro półtora dnia wcześniej mogła oglądać go dokładniej niż ktokolwiek inny. Tarrel zawahał się, oglądając swój podkoszulek, wcześniej zielonobrązowy, obecnie prawie czarny od krwi i pocięty. Ostatecznie założył dżinsową kurtkę na gołe ciało a koszulkę zwinął w kłębek i wziął pod pachę. Wolną ręką schował portfel i scyzoryk do kieszeni spodni. – Może… wyjdziemy którymś bocznym wyjściem? – zaproponowała Rosaly niepewnie – Jeśli gdzieś będzie otwarte. Mniejsza szansa, że na kogoś wpadniemy. Tarrel skinął głową. – Proszę prowadzić, pani doktor.

Beny Morland obserwował, jak rzeczywistość się rozpływa. Ta świadomość wypełniała go błogim spokojem. Lubił to. Wewnętrzny głos mówił mu, że dobry dealer nie powinien zażywać własnego towaru, ale tej nocy Beny dał sobie przyzwolenie na chwilę zapomnienia. Potrzebował tego. Musiał odreagować wydarzenia ostatnich dni. Tarrel stchórzył i nagle zaczął mieć jakieś moralne rozterki. Ralvin też prawie się wtedy wyłamał, co akurat nie było niespodzianką. Ralvin zawsze był tchórzem. A kiedy okazało się, że Tarrel faktycznie nie żyje, młody nie odzywał się przez dwa dni. Aż do teraz. Beny nawet nie był pewien, co wydarzyło się tamtej nocy. Najpierw szarpali się między sobą, potem pojawili się inni ludzie. Przypuszczalnie tak samo wystrzeleni w inny wymiar przez chemiczną mieszankę krążącą w ich żyłach. Beny właściwie był zaskoczony, że ostatecznie nie było więcej ofiar. Rozległ się donośny łomot. Przez dłuższą chwilę Beny próbował zrozumieć, co właściwie słyszy, zanim uświadomił sobie, że to ktoś najwyraźniej uderzał pięściami w drzwi. Pewnie młody wyszedł na zewnątrz zapalić i zapomniał, że drzwi są otwarte. Musiał być teraz co najmniej w takim samym stanie jak on sam. Beny wstał z wytartej, poplamionej kanapy i niepewnym krokiem przeszedł przez pomieszczenie pełne kartonów, puszek, butelek i worków śmieci. – Ralvin, ty kretynie, nie ćpaj już więcej! – jęknął przeciągle, otwierając drzwi. W ciemności na podeście pod drzwiami wcale nie stał Ralvin. Ten człowiek był wyższy i nosił luźną ciemnoszarą bluzę z kapturem. Cień zasłaniał mu twarz, dopóki nie podszedł bliżej. – Cześć, Beny – odezwał się głos, którego Beny zdecydowanie nie spodziewał się usłyszeć – Czy przypadkiem nie tęskniliście za mną?

- Rosaly? Czy ty w ogóle mnie słuchasz? Rosaly gwałtownie zamrugała. Alma Waxton wpatrywała się w nią z drugiej strony stolika, wydymając usta w wyrazie jednocześnie niepokoju i dezaprobaty. – Przepraszam – mruknęła Rosaly – Zamyśliłam się. – Właśnie widzę. Cały czas myślisz o tym przesłuchaniu? Było, minęło, życie toczy się dalej. Przecież nie chodziło o ciebie, prawda? – Raczej nie. Kiedy okazało się, że zwłoki niedawno zabitego Tarrela Corblina zniknęły, przesłuchani zostali wszyscy pracownicy zakładu patomorfologii. W przypadku Rosaly ktoś rozpoznał ją na kilku nagraniach z kamer monitoringu z tamtej nocy. Najpierw była sama, później w towarzystwie niezidentyfikowanego bruneta. Szli powoli korytarzem, z pustymi rękami. Trudno było uznać taki materiał za kompromitujący w jakikolwiek sposób. Policja pytała, czy widziała coś niecodziennego. Rosaly ze spokojną pewnością siebie zaprzeczyła. A dwa dni później uwagę wszystkich skupiła kolejna tragedia. Trzy trupy w jednym z niszczejących domów na obrzeżach miasta. Wyglądało to na bójkę z użyciem noży pod wpływem narkotykowej psychozy. Żaden z młodych mężczyzn nie przeżył ran i utraty krwi. – Myślisz, że te kolejne zabójstwa to dalszy ciąg tej sprawy? – spytała Alma, stukając łyżeczką o dno prawie pustej filiżanki. Rosaly wzruszyła ramionami, siląc się na obojętność. – Nie mam pojęcia. Słyszałam, że oni się znali z Corblinem i prawdopodobnie byliby pierwszymi podejrzanymi o jego zabójstwo. Ale może cały ten uliczny półświatek się zna. Alma odłożyła łyżeczkę i podniosła filiżankę do ust. – W każdym razie to żadna strata – stwierdziła – Oni wszyscy byli zaćpanymi mętami, którym nie chciało się wziąć do uczciwej pracy. – Nie mów tak! – zaprotestowała Rosaly – Tarrel Corblin nie był zaćpanym mętem. Był po prostu młodym człowiekiem, który od początku nie miał szczęścia w życiu. Do chwili wyjścia z kawiarni już tylko milczała, wpatrując się ponuro w swój talerzyk z resztkami okruchów po szarlotce. Myślała przy tym o wszystkim, co w ciągu ostatnich kilku dni zdążyła wyczytać na temat Tarrela Corblina. Ojciec alkoholik, który nie potrafił utrzymać pracy i chora matka na rencie inwalidzkiej. Od najmłodszych lat agresja i przemoc w czterech ścianach brudnego zaniedbanego domu. Interwencje instytucji, które miały pomóc, nie doprowadziły do istotnej poprawy życia tej rodziny. Jako nastolatek Tarrel zaczął pić i kraść ze sklepów. W którymś momencie ktoś musiał poczęstować go narkotykami. Za nic w świecie nie chciałbym, żeby kolejne dzieciaki weszły w to bagno. Żeby dały się wciągnąć i skończyły tak jak ja. Rosaly była praktycznie pewna, że Tarrel złożył wizytę swoim byłym towarzyszom niedoli. Poczuła nagły dreszcz, który nawet nie miał nic wspólnego z wyjściem z przytulnego pomieszczenia na wieczorny chłód. Jeśli Tarrel zabił tych trzech, ona także, przynajmniej w jakimś stopniu, była za to odpowiedzialna. To ona pozwoliła Tarrelowi odejść, wypuściła na świat tego demona. Ściskając Almę na pożegnanie, Rosaly myślała o Lilli Corblin. Podobno młodsza siostra Tarrela w wieku dziesięciu lat została odesłana do dziadków, rodziców matki. W ten sposób udało jej się uniknąć losu brata. Tarrel w tamtym czasie był już zbyt trudnym dzieckiem, żeby starsi ludzie mogli się nim zająć. Rosaly pomyślała ze smutkiem, że tego młodego człowieka każdy po kolei zawiódł. Teraz lepiej rozumiała gwałtowną emocjonalną reakcję Lilli, kiedy ta musiała obejrzeć ciało brata. Ten niepohamowany szloch wyrażał nie tylko ból straty, ale i poczucie winy, o którym wiedziała, że będzie ją dręczyć przez resztę życia. Czy Tarrel już spotkał się z Lillą? Rosaly nie była pewna, czy bardziej chciała, żeby tak było, czy wręcz przeciwnie. Przeszła na skróty między blokami i znalazła się w parku przylegającym do osiedla, w którym mieszkała. Kilka lamp oświetlało główne ścieżki, ale wszystko wokół tonęło w cieniu. Kobieta mimowolnie zadrżała. Tu miała spotkać się z Tarrelem, kiedy upłynie tydzień od jego ucieczki z prosektorium. Kiedy opuszczali szpital, obiecała, że dostarczy mu kopię raportu z autopsji. Do tego czasu pozostały dwa dni. Koło jednej z lamp widziała staruszka z małym pieskiem na smyczy. Obok szybkim krokiem przeszła kobieta idąca w przeciwnym kierunku. Rosaly miała wrażenie, że coś jeszcze porusza się między drzewami poza zasięgiem światła lamp. Zaciskając pięści, ruszyła dalej. W pewnym momencie zobaczyła, jak od prawej strony zbliża się do niej cień. Ludzka sylwetka, wyraźnie starająca się trzymać w cieniu drzew, zatrzymała się kilkanaście metrów od niej. Rosaly także zatrzymała się i spojrzała wprost na ciemną postać. Tamten uniósł prawą rękę jakby w geście powitania, po czym odwrócił się i szybko oddalił w stronę niskiego murku i stojącego za nim rzędu garaży. Chwilę później Rosaly mogła być świadkiem niesamowitego pokazu parkouru, wymagającego nadludzkiej szybkości, zręczności i wyczucia równowagi. Wyglądało na to, że Tarrel w końcu uzyskał pełnię możliwości. Pożywił się przy okazji rozprawiania się z dawnymi towarzyszami? Dokąd zmierzał teraz i co planował? Za dwa dni Rosaly będzie miała okazję go o to spytać. Podobnie jak o siostrę. Albo może powinna pozwolić, żeby sam jej powiedział jeśli zechce? Patrząc w punkt, w którym ciemna sylwetka zniknęła jej z oczu, Rosaly gorzko zaśmiała się w duchu. Anioł czy demon? Czy to pytanie w ogóle miało sens? Tarrel Corblin, nawet po śmierci, pozostawał tylko albo aż człowiekiem.

 
Czytaj dalej...

from Olcia

Kwiecień i maj w książkach – spotkanie z Mistrzem, kupiłam książkę i żałuję, zanurzyłam paluszek w Świecie dysku.

To będzie długi wpis, nie mogłam się zebrać w maju do dokończenia kwietnia, więc kończę go w czerwcu.

KWIECIEŃ To był intensywny i dziwny miesiąc. Finalnie przeczytałam 4 książki, w tym jeden tomik poezji. Zanim przejdę do krótkich recenzji tych książek, poruszę pewną kwestię. Mam wrażenie, że czytanie książek w kwietniu ciągnęło się jak guma. Było w tym coś męczącego, niewygodnego. Dużo też dzieje się w mojej głowie, dużo przepracowuję i sądzę, że rzuciłam sobie na ruszt za dużo ciężkich książek, które chcę przeczytać, ale to nie ten moment. Zrozumiałam, że nie ma sensu czytać na siłę, bo teraz nie szukam w czytaniu aż tyle rozwoju, powodów do przemyśleń i odkryć, a raczej dobrą zabawę, oderwanie od codzienności i radość. Potrzebuję w swojej głowie więcej miejsca na codzienność, życie, a nie mielenie tego, co właśnie przeczytałam. Z tych przemyśleń narodziła się decyzja o odpuszczeniu sobie (nie tylko czytania poważnych rzeczy, ale może o tym kiedy indziej) oraz powstała lista (wiem, pisałam, że koniec z listami) z inspiracjami do czytania na lato, tytuły i rzeczy, które chcę mieć na radarze.

Druga sprawa. 30.04 byłam w księgarni, w Świecie książki. Robiąc zakupy w jednej z galerii handlowych, zapragnęłam wpaść na chwilę do księgarni, w sumie nie wiedząc po co. Wiecie co? Poczułam ogromny spokój i wdzięczność, za to, że mogę czytać, bez kupowania książek w papierowym wydaniu. Cieszę się, że istnieje takie coś jak Legimi i za niewielką kwotę miesięcznie mogę przeczytać kilka książek oraz że istnieją biblioteki, mogę tam iść, wypożyczyć, przeczytać, a potem po prostu oddać tę książkę i nie dbać więcej o nią. Mam taką teorię, że to wyszło z poczucia, że nie wszystko muszę mieć tak na własność. Plus – poczułam się przytłoczona księgarnią, tym ogromnym asortymentem, ale moje poczucie przytłoczenia w sklepach to temat na osobny wpis. Jednak. Pod koniec maja naszła mnie ochota na przeczytanie czegoś po angielsku, po przejrzeniu domowej biblioteczki stwierdziłam, że może jednak coś kupię. Przecież od kupna jednej książki świat się nie skończy, a ja będę czuła się dobrze ze sobą. Zamówiła “Lonley castle in the mirror” coś, co jest od dawna na mojej liście “przeczytać”. Moja radość z kupna skończyła się z chwilą otwarcia paczki i zauważeniem, że mój egzemplarz ma uszkodzony grzbiet. Traktuję to jako znak od wszechświata, żeby trwać w swoim postanowieniu niekupowania książek.

Podzieliłam się swoimi doświadczeniami, to teraz czas na omówienie tego, co udało mi się przeczytać.

Na podium znajdują się dwie książki – “Mistrz i Małgorzata” oraz “Modlitwa za ciche korony drzew”. Pierwsza, klasyk, europejski autor z XX wieku. O książce słyszałam mnóstwo rzeczy, czytałam nawet streszczenie wiele lat temu (w pewnym momencie to była chyba lektura szkolna i jej opracowanie znalazło się w jednej z pozycji, która wpadła mi do rąk w szkole). Teraz przeczytałam świetne tłumaczenie Krzysztofa Tura. Ponadto to wydanie zawiera też wczesną wersję książki Bułhakowa, która jest mroczniejsza, bardziej odważna i piękniejsza językowo. Po przeczytaniu wczesnej wersji zrobiło mi się przykro, bo widać jak bardzo cenzura, i sam autor, zmieniła tę historię. Pierwotnie było bardziej mocniej, z większym polotem. “Modlitwa za ciche korony drzew” – jejku, jak mnie to sponiewierało emocjonalnie, dużo wzruszeń i przemyśleń. Relacja Dex i Mszaczka to coś cudownego i wzruszającego. Dużo tutaj o przemijaniu, poznawaniu siebie i swoich granic. I odnalezieniu siebie. Przeczytałam też “Trzydzieści kopert” – historia bohaterki zbliżającej się do 30-stki, która otrzymała od przyjaciela 30 kopert z zadaniami do zrobienia przed urodzinami. To historia, która miała ogromny potencjał, ale zabrakło warsztatu i być może pomysłów na rozwiązania inne niż często spotykane w tego typu historiach. Ciekawy pomysł i na tym koniec.

MAJ Ten miesiąc rozpoczęłam idealnie, w majówkę głównie leżałam i czytałam. Potem życie trochę nabrało tempa i czytałam już mniej, ale w sumie przeczytałam 5 książek i rozpoczęłam dwie kolejne. Niestety miałam też w rękach jedną z najgorszych książek, jakich czytałam w moim życiu. Ale o tym później, najpierw przyjemniejsze rzeczy.

Tym razem sięgnęłam do plakatu zdrapkowego z książkami i wybrała dwa tytuły – “Kolor magii” Pratchetta i “Ja chyba zwariuję” Pierwszy tytuł okazał się strzałem w 10. Poznanie nowego fantastycznego świata sprawiło mi dużo radości, a humor i spostrzeżenia autora bardzo do mnie trafiły. Tylko ci bohaterowie, obchodził mnie dosłownie 1 główny bohater, Dwukiat, reszta była nijaka dla mnie. Z pobocznych postaci bardzo zaintrygowała mnie Śmierć (pisząc te słowa mam w domu kolejny tom, “Mort”) Przeczytałam też “Ten głód” – historia — spowiedź, seryjnej morderczyni i kanibalki w jednym, która z zawodu była krytykiem kulinarnym. Obrzydliwa, ale dobrze napisana, akcja czasami zwalnia na rzecz ciekawostek kulinarnych (dla mnie bardzo ciekawych). Wciągnęła, ale też nie była wybitnym dziełem literackim, nie sięgnę też pewnie po nią drugi raz. Oprócz przeczytania samej książki prześledziłam też trochę, jak użytkownicy social media, głównie tiktoka, zrobili z głównej bohaterki bohaterkę i ikonę feminizmu. Czytałam i oglądałam to z ogromnym zdziwieniem, bo dla mnie Dorothy jest totalnie antypatyczna. Wyrodna, zła do szpiku kości, często podkreślała w swojej spowiedzi, że nie chce się zmienić i nie żałuję czynów. Nie mam tutaj żadnej puenty, może tylko to, że jeszcze bardziej przestałam rozumieć social media. Na koniec wpisu trochę o jednej z najgorszych książek, jaką miałam w rękach.  Mowa o “Ja chyba zwariuję”. Po przeczytaniu 20 stron książki miałam wrażenie, że tytuł odnosi się do stanu czytelnika podczas czytania tego tworu. Smutne, że pisarka osiągnęła duży sukces i popularność, pisząc historię opartą na głupocie, stereotypach i płytkich postaciach. Ta książka nie ma nic wartościowego do zaoferowania, sceny są albo żenujące, albo głupie, albo obleśne. Porzuciłam ją po 100 stronach, czyli przeczytałam o 99 stron za dużo. Mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości nie trafię na nic równie okropnego, jak to.

 
Czytaj dalej...

from Cult247

Lilja 4-ever

A powerful and impactful film, this story is masterfully written. Though it carries a somber tone, it is imbued with melancholic and poetic elements. The atmosphere is one of decay—cold, abandoned, and tinged with pessimism. The soundtrack oscillates between frenetic and out-of-context moments, yet often complements the narrative well. The acting is exceptional and incredibly realistic, drawing viewers deeply into the experience. The direction employs close-up shots from unconventional angles, enhancing the sense of immersion. This thought-provoking movie evokes a range of uncomfortable emotions and leaves a lasting impression, especially since it is inspired by real events.

Rating: 10

 
Read more...

from Cult247

Bramayugam

A captivating blend of artistry, suspense, intrigue, beauty, and culture. This film features stunning black-and-white cinematography that crafts a mesmerizing atmosphere filled with tension and suspicion. The story is both original and compelling, enriched with cultural elements and exceptional dialogue. The makeup is remarkable, complemented by an outstanding soundtrack. Every aspect of this movie is executed with a natural finesse, giving it a distinctive charm.

Rating: 9

 
Read more...

from Cult247

What Josiah Saw

An intriguing and captivating story unfolds in this film, which is cleverly divided into chapters that gradually bring everything into focus. While the pacing is somewhat slow and some scenes feel extraneous, the film's length is ultimately justified by an incredible and impactful final act. The performances are outstanding, elevating the narrative to new heights.

Rating: 7

 
Read more...

from Cult247

The Settlers

A challenging and unsettling story, made even more impactful by its basis in real events. The film features numerous slow-paced, contemplative scenes that showcase nature and the environment through stunning cinematography. This deliberate pacing contrasts sharply with intense moments of violence and raw, repulsive imagery that can be difficult to watch.

Rating: 8

 
Read more...

from Privacy Matters

I may be stating the obvious here but it's something that I've discovered through many explorations. See, I'm somewhat obsessed with various gadgets and recently I focused mostly on finding the perfect dumbphone that would fit my needs and be this quiet digital companion. My journey was (and still is) quite long and I had a chance to play with a few seemingly interesting devices. Now that I think about it, I'm definitely addicted to technology and I tend to buy stuff that I shouldn't. With that confession out of the way, let's see what I found.

Light Phone 2

I first heard about dumbphones and digital minimalism when the Light Phone 2 appeared on the market. I promptly read Cal Newport's book “Digital Minimalism” as I wanted to know more about this movement. Soon I also discovered the whole dumbphone community on Reddit and Jose Briones' YouTube channel. Unfortunately the device itself was kind of a let-down. Sure, I could call people, send texts (though a bit awkwardly), listen to podcasts and use maps. At the same time I missed so many features of a modern smartphone that I quickly gave up and sold my LP2. If you're wondering, here are the features I just couldn't live without: secure messaging, 2FA, camera, quick texting, banking, to-do list, translator, and possibly a few more. By now it's obvious that I need some smart apps on a daily basis.

Dumbphone + tablet

Ok, so I had this idea that maybe I could manage with a simple phone and a separate smart device, i.e. an Android tablet. I must say that I don't really regret getting one as it's quite useful whenever I want to read some articles or watch a show on the go. But as a companion device it works terribly. Let me give you just one example. Imagine you need Signal or some other secure messenger. You can install it on a tablet but then actually using it on a 10 inch screen, while holding a not-so-light device is just impractical. It could work with a smaller tablet or a bigger smartphone but I decided it just introduced more complexity. Remember: the goal is to achieve digital minimalism, not digital clutter. And for me it's just not acceptable to have to check multiple devices to see if I've got any pending messages or notifications. Still, I couldn't resist and tried out a few more dumbphones.

More dumbphones

During my (cursed) journey I tested the following devices:

  • Hisense A9: not really a dumbphone but I just love e-ink screens so I had to know how it performed. What threw me off was Chinese bloatware and outdated version of Android.
  • Qin F21 and F22: due to their small screens these could be considered dumbphones, especially once you get rid of unnecessary apps. What actually annoyed me was both the screen size and physical keyboard, which impacted my typing speed considerably.
  • Punkt MP02: IMO, the phone with a flawless design but poor software. I still own one as a spare / weekend phone but I might sell it in the near future. The biggest selling point of Punkt is its implementation of Signal called Pigeon. I just wish it wasn't so buggy. Plus, if you consider the abysmally small screen size it makes for a poor experience with both text and multimedia messages.

What's next?

Right now I settled on my good old Pixel with a curated selection of apps. Sometimes I switch to a minimal launcher like Unlauncher from F-Droid but I mostly use it with the defaults that GrapheneOS provides. Looks like this kind of setup works for me though I really wish there were more interesting devices out there. By interesting I mean: well designed, easily repairable, and with a different form factor. I guess I've had enough of slab phones. But maybe it's for the better. You know, the more boring the device, the less pull it exerts on you. In other words, my dumbphone journey took me there and back to where I started.

 
Read more...

from Opowiadania

Było wystarczająco późno, żeby budynki, widziane w bladym świetle obu księżyców, były jedynie ciemniejszym konturem na tle nieba. W kilku oknach lokali w sąsiednim segmencie paliło się światło. Reymira Briggsona interesował jeden konkretny lokal, ten skrajny. Dwa ostatnie okna przy krawędzi, oba emanujące łagodną żółtawą poświatą. Chociaż rolety uniemożliwiały dostrzeżenie szczegółów, nadal dało się obserwować z zewnątrz światło, cienie i ruch. Reymir oczekiwał, że prędzej czy później właścicielka mieszkania przypadkiem ustawi się tak, że jej sylwetka stanie się na chwilę widoczna. Zwykle tak się działo. Wzrok chłopaka mimowolnie skierował się w dół, poniżej otaczającego cały segment balkonu. Reymir widział mniej więcej pół metra ściany pierwszego poziomu, niżej wszystko tonęło w gęstej mgle. Chłopak oszacował grubość jej warstwy na prawie sto dziewięćdziesiąt centymetrów. Jeden z najwyższych obserwowanych poziomów, ale nie jakiś nowy rekord. Takie wartości już się zdarzały. Mgła była przynajmniej przewidywalna. Znowu spojrzał wyżej i przekonał się, że w jednym z interesujących go okien zgasło światło. Dalej, Skyeet, pomyślał. Podejdź bliżej. Doczekał się jedynie tego, że światło zgasło także w drugim oknie. A także w kilku innych oknach widocznych z tej strony segmentu. Po kolejnym pracowitym dniu mieszkańcy Strefy A-35 powoli układali się do snu. Chłopak cofnął się od okna i zasłonił roletę. Też powinien iść spać. Kiedyś nawet żartował z tego, że poprzez mgły ten świat przypominał ludziom, że porą aktywności powinien być dzień, a noc należy pozostawić na odpoczynek. Od czasu, kiedy ostatni raz rzucił takim żartem, minął prawie rok. Chłopak czasami czuł się, jakby to była inna epoka. To było zanim łączna liczba ofiar mgły w drugiej grupie osadników stała się trzycyfrowa. Kiedy jeszcze młoda Skyeet Dirk nie była wdową.

Ludzie potrafią zaadaptować się do wszystkiego, myślał Reymir, kiedy światło Immaris zaczynało przebijać się zza chmur. Gwiazda była nieco mniejsza od Słońca, Nantaria była znacznie mniejsza od Ziemi i obracała się wokół osi dużo wolniej. Świt i zmierzch trwały dłużej niż na Ziemi. Reymir obserwował przez okno krzątających się na dole ludzi. Teraz nic im nie groziło, mgły znikały bez śladu jeszcze przed wschodem Immaris. Może dlatego ludziom z drugiej grupy tak łatwo było je ignorować i skupić się na codziennych zajęciach. Po śniadaniu chłopak wyszedł na zewnątrz, na balkon przed lokalami, i powoli kierował się w prawo, ku schodom na dół. Po drodze omijał przedmioty rozstawione wzdłuż balkonu przez innych mieszkańców kompleksu. Niektóre znacznie utrudniały poruszanie się i Reymir po raz kolejny zastanawiał się, czemu nie mogły być składowane w dolnych pomieszczeniach. Mgły, mimo że niewątpliwie toksyczne dla ludzi, nie powodowały korozji ani w żaden sposób nie uszkadzały nieożywionych obiektów. Reymir stanął w kolejce przed jedną z bram i sięgnął do kieszeni po identyfikator. Zaskoczony, że nie trafił na niego od razu, znalazł plastikową kartę dopiero w trzeciej kieszeni, którą sprawdzał. Kiedy przyszła kolej na niego, przybliżył kartę do czytnika po prawej stronie bramy. System zaczął odliczać czas jego zmiany. Pola nie były otoczone tak grubymi murami jak reszta Strefy A-35. Na wielu odcinkach ograniczono się do zwykłych metalowych krat. Od czasu przybycia drugiej grupy osadników na Nantarię nie stwierdzono żadnego poważnego zagrożenia dla upraw. Wokół Strefy A-35 uprawiano zarówno modyfikowane ziemskie rośliny, jak i okazy miejscowej flory, które po przebadaniu uznano za bezpieczne do spożycia. Z upływem czasu udział tych ostatnich wzrastał, co mieszkańcy uznawali za naturalną kolej rzeczy. Jeśli mieli w przyszłości uniezależnić się od Ziemi, musieli polegać na lokalnych zasobach. Pod tym względem mogli uważać się za szczęśliwców. Nantaria okazała się wymarzoną planetą dla ludzi. Warunki były zbliżone do ziemskich, grawitacja niewiele niższa, zawartość tlenu w atmosferze wynosiła nieco ponad trzydzieści procent. Ruch planety nie pozwalał na powstanie odrębnych pór roku, ale temperatury na większości lądowej powierzchni umożliwiały uprawę roli praktycznie przez cały czas. Po odkryciu i pierwszych badaniach Nantaria została jednomyślnie okrzyknięta rajem. Przynajmniej do momentu pierwszych załogowych lotów na jej powierzchnię. Wtedy badacze na własnej skórze przekonali się, dlaczego pozostawanie blisko powierzchni nocą może kosztować życie. Reymir uniósł głowę znad grządki, przy której pracował. Przed sobą widział zewnętrzną część muru wokół Strefy i bramę, przez którą wcześniej przeszedł. Obok bramy wisiał wyblakły, zniszczony przez deszcze plakat. Nawet jeśli tekst na nim był z tej odległości nieczytelny, chłopak domyślał się, że czerwonawy napis na górze brzmiał „coś fantastycznego”. Pamiętał mnóstwo takich plakatów z czasu, kiedy przybył na Nantarię. O ile rozumiał potrzebę takiej reklamy na Ziemi, tutaj nie widział w tym sensu. Jeżeli ktoś już znalazł się w jednej z przystosowanych do zamieszkania Stref, i tak było dla niego raczej za późno, żeby zmienił zdanie.

Po siedmiu godzinach pracy Reymir mógł dokładnie określić, których mięśni używał. Przeciągnął się i wykonał kilka ruchów ramionami. Zamierzał znaleźć wolny terminal, zeskanować swój identyfikator i sprawdzić, ile środków miał na koncie. Podejrzewał, że za kilka dni znowu będzie mógł sobie pozwolić na dłuższą przerwę od pracy. Jeśli nie planował w najbliższym czasie szczególnie ekstrawaganckich wydatków – co i tak było na Nantarii prawie niemożliwe – nie musiał się przemęczać. Przyglądał się ludziom w garniturach i fartuchach wylewającym się z większych budynków w centrum Strefy. Widok był tak kojąco zwyczajny. – Czekasz na kogoś? Reymir gwałtownie drgnął. Chociaż nie padło jego imię, wiedział że pytanie skierowane jest do niego. Stała kilka metrów dalej, smukła, z młodzieńczą twarzą i dużymi niebieskimi oczami. Ubrana w cienką fioletową marynarkę i tej samej barwy spódnicę do kolan, prawą ręką przyciskała do boku ciemnoszarą teczkę. Skyeet Dirk. Najbliższa przyjaciółka Reymira odkąd znalazł się w tym miejscu. – Cześć – bąknął Reymir, nagle czując się niezręcznie – Po prostu jestem zmęczony. – Bardzo? – spytała Skyeet. Reymir nie był pewien, czy rzeczywiście dostrzegł błysk w jej oczach, czy tylko go sobie wyobraził. – Pracowałem – powiedział ostrożnie – To chyba normalne? Jestem tylko człowiekiem i potrzebuję odpoczynku. Nie potrafił stwierdzić, do czego tamta zmierzała. – Tak się tylko zastanawiam – mruknęła Skyeet cicho – Czy za jakieś pół godziny byłbyś w stanie pójść ze mną do starego obozowiska? Dziwnie się czuję, kiedy muszę tam chodzić sama. – No... jasne – wyrzucił z siebie Reymir – Oczywiście, że możemy iść. Czuł jak fala żaru zalewa mu twarz. Nie wiedział, co się z nim działo. Miał wrażenie, że od kilku miesięcy coraz rzadziej mógł rozmawiać ze Skyeet tak, żeby nie mieć potem wrażenia, że się ośmieszył. Nawet jeśli to działo się tylko w jego głowie, nie podobało mu się to. – Dziękuję – Skyeet uśmiechnęła się – Miło, że mogę na ciebie liczyć. To ja wpadnę na chwilę do opiekunki, zobaczę, co u córki i dam znać jak będę gotowa. Odwróciła się zanim Reymir zdążył w jakikolwiek sposób zareagować. Chłopak mógł tylko patrzeć na tył jej marynarki, kiedy sprężystym krokiem oddalała się w stronę swojego kompleksu mieszkalnego. Po dłuższej chwili Reymir zdołał przezwyciężyć odrętwienie i również ruszył w tamtą stronę. Kiedy wchodził po schodach na balkon, odruchowo spojrzał w stronę drugiego segmentu. Skyeet już nie było w polu widzenia. W oknach jej lokalu także nie dało się zauważyć żadnego ruchu. Chłopak z westchnieniem przyspieszył kroku. Jedyne czego był pewien, to że tamta go onieśmielała. Chociaż Skyeet była tylko kilka lat starsza od niego, wydawała się z innego pokolenia. Podczas kiedy Reymir ciągle usiłował znaleźć dla siebie miejsce, tamta zdążyła wyjść za mąż, urodzić córkę i wkrótce potem stracić męża. Takie przeżycia wywierały silny wpływ, ale Reymir miał wrażenie, że Skyeet była znacznie dojrzalsza już w chwili przybycia na Nantarię. Tylko z jakiegoś powodu to zaczęło stanowić problem dopiero od niedawna.

Mianem starego obozowiska osadnicy drugiej grupy określali to, co pozostało ze Strefy A-29. Osada została wybudowana przez część pierwszej grupy cztery lata wcześniej, w czasie, kiedy wszyscy wiedzieli już o mgłach i zagrożeniu jakie ze sobą niosły. Przypadkowe śmierci pechowców, którzy zostali zaskoczeni przez mgły, nadal się zdarzały, ale były to raczej odosobnione i rzadkie przypadki. Trudno było wyjaśnić co właściwie wydarzyło się w Strefie A-29 i co ostatecznie doprowadziło do śmierci wszystkich mieszkańców. Niektórzy nazywali to zbiorowym samobójstwem, ale to nadal nie przybliżało do odpowiedzi. Mieszkańcy z jakiegoś powodu zerwali kontakt z innymi koloniami, co mniej więcej pokryło się w czasie ze stworzeniem przez niektórych z nich swego rodzaju kultu. Późniejsze śledztwo nie wykazało niczego szczególnego. Nic nie wskazywało na to, żeby użyto szantażu albo przemocy, osada nie została zaatakowana. Wyglądało to tak, jakby którejś nocy mieszkańcy zdecydowali się wyjść w mgłę i oddychać nią tak długo, póki wszyscy nie padli bez życia na ziemię. Strefa A-29 znajdowała się blisko miejsca, w którym później powstała A-35. Dystans między tymi punktami dało się pokonać wygodną, zupełnie bezpieczną drogą wśród zielono-błękitnych kwitnących łąk i krótki odcinek przez rzadki las. Jeśli istniał jakiś powód, dla którego Skyeet miała opory przed pokonywaniem tej trasy w pojedynkę, był on całkowicie psychologicznej natury. – Przecież nic ci tu nie grozi – powtarzał Reymir za każdym razem, bardziej dla zasady. Skyeet jak zwykle zacisnęła usta, ale tym razem zamiast wbić wzrok gdzieś w ziemię przed czubkami swoich butów, uniosła głowę i spojrzała na Reymira poważnie. – I coraz mniej mi się to podoba – odpowiedziała. Reymir zaskoczony uniósł brwi. – Jak mam to rozumieć? Kobieta wykonała nieokreślony ruch ręką, jakby wskazywała wysokie trawy i kwitnące krzewy wokół. – Cały ten świat jest jak wymarzony raj – westchnęła – Aż niemożliwie doskonały. Łagodny klimat, dobra atmosfera do oddychania, mnóstwo roślin, które nadają się do spożycia. Niedawno coś mówili, że zlokalizowali duże złoża węgla… w sumie przy tej wegetacji tutaj to nic dziwnego. Wszystko wydaje się tak łatwo dostępne, w zasięgu ręki… Po raz kolejny gwałtownie odwróciła się w stronę Reymira. – Nigdy nie zadawałeś sobie pytania, czy to wszystko nie jest przynętą? – Przynętą? – zdziwił się Reymir. – No, pułapką. Mamy w koloniach wielu wybitnych naukowców, którzy prowadzą tu badania i pomiary od kilku lat i chyba nikt do tej pory nie zauważył, że z tym światem jest coś nie tak. – Nie tak? W końcu to nie Ziemia. Pewne rzeczy są tu inne. Bardziej mnie dziwi, że w ogóle istnieje planeta z życiem tak podobnym do naszego. – Właśnie – prychnęła Skyeet, nerwowo przyspieszając – Warunki są tu nawet bardziej korzystne niż u nas. No i grawitacja jest słabsza. Dlaczego przy takim bogactwie zasobów nie pojawiły się tu zwierzęta większe niż ziemskie krowy? Dlaczego do tej pory nie odkryli tu żadnego drapieżnika? Reymir odruchowo spojrzał w niebo, nie różniące się niczym od tego ziemskiego. Na tle błękitu poruszało się kilka małych ciemnych punktów. Zapewne były to osobniki któregoś gatunku niewielkich latających stworzeń, mających cechy porównywalne zarówno z gadami, jak i ptakami. Chłopak pomyślał, że w tej kwestii przyjaciółka miała rację. Jak dotąd wszystkie odkryte na Nantarii zwierzęta były albo roślinożerne, albo odżywiały się martwą materią. Co więcej, nie zaobserwowano, żeby lokalne stworzenia reagowały strachem na ruch. Rzeczywiście wyglądało na to, że przed pojawieniem się kolonizatorów żaden gatunek nigdy nie polował na inne. – Może w raju wszystkie istoty żyją w takim dobrobycie, że nie potrzebują wzajemnie się zabijać – Reymir spróbował zażartować, żeby rozładować napięcie. Nie na wiele to się zdało, bo kiedy między drzewami zamajaczyły białe opuszczone budynki, powietrze nagle wydało się gęste i ciężkie. Reymir wiedział, dlaczego przyjaciółka chciała przychodzić w to miejsce, nawet jeśli do końca tego nie rozumiał. To zaczęło się wkrótce po śmierci jej męża, Bernarda, który również padł ofiarą toksycznej nocnej mgły. Ciało zostało znalezione przy ogrodzeniu otaczającym pole, po zewnętrznej stronie. Nikt, włącznie ze zrozpaczoną wdową, nie potrafił wyjaśnić dlaczego ten człowiek znalazł się w nocy w takim miejscu. Nie mógł być nieświadomy zagrożenia, poza tym przy zwłokach znaleziono maskę ochronną, jaką nosiły osoby pozostające nocą na otwartej przestrzeni. Nic nie wskazywało na użycie przemocy, nieszczęśnik musiał zdjąć maskę dobrowolnie. Skyeet jakoś połączyła tę śmierć z wydarzeniami ze Strefy A-29. Nie wystarczało jej regularne czuwanie nad grobem męża, czuła, że powinna też czcić pamięć pozostałych ofiar. Co kilkanaście dni udawała się do pozostałości dawnej osady, najczęściej zabierając Reymira ze sobą. Patrząc na opuszczone budynki, podobne do ich własnej osady, Reymir marzył o tym, żeby wreszcie podjęto decyzję o ich wyburzeniu albo remoncie i ponownym wykorzystaniu. Denerwowało go, że niszczejące ruiny stoją pośród łąk jak wyrzut sumienia, osłabiając morale mieszkańców jego własnej Strefy. Skyeet była może najbardziej jaskrawym przykładem takiego negatywnego wpływu, ale bynajmniej nie jedynym. Reymir czasami słyszał przypadkowe rozmowy, z których wynikało, że stare obozowisko we wszystkich wzbudzało co najmniej lekki niepokój. Skyeet chodziła między budynkami ze spuszczoną głową, na dłuższą chwilę zatrzymała się przed tym największym w centrum osady. Położyła rękę na brudnobiałej ścianie. Modliła się? Reymir nie zauważył, żeby ktokolwiek z kolonizatorów był szczególnie religijny. Nawet jeśli nie wszyscy byli stuprocentowymi ateistami, byli co najwyżej religijnie obojętni. Wierzący niepraktykujący, jak sami lubili mówić. Od przybycia na Nantarię nikt nie wydawał się zainteresowany zorganizowanymi obrzędami religijnymi. Do chwili, kiedy w Strefie A-29 nieoczekiwanie powstała sekta. – Skyeet? – zawołał Reymir – Do świętego kręgu też idziesz? Świętym kręgiem nazywano polanę za Strefą A-29, gdzie wyznawcy rodzącego się kultu stworzyli krąg z kamieni i kilka prymitywnych ołtarzy. Tam się modlili i tam mieszkańcy Strefy znaleźli pierwsze ciała, zanim zdecydowali się do nich dołączyć. Podobnie jak niszczejące budynki, miejsce kultu pozostawiono w nienaruszonym stanie. Skyeet zostawiła w końcu budynki i powoli wracała do miejsca, gdzie przyjaciel na nią czekał. – Tam nie – powiedziała spokojnie – Tam nie było ofiar, tylko zabójcy. Reymir nic nie odpowiedział. Niektórzy, mimo braku dowodów, wierzyli, że członkowie sekty zmusili pozostałych osadników do samobójstwa albo w inny sposób ich zmanipulowali. Chłopak nie był tylko pewien w jaki sposób Skyeet była w stanie połączyć ich ze śmiercią swojego męża. Ku własnemu zaskoczeniu Reymir poczuł, że sam ma coraz większą ochotę jeszcze kiedyś obejrzeć święty krąg.

Ostatecznie Reymir odwiedził miejsce kultu dwa dni później. Razem z nim wyruszył jego znajomy, Iniked, pracujący w laboratorium. Iniked był najbardziej racjonalnym i wolnym od przesądów człowiekiem, jakiego Reymir miał okazję poznać w swojej kolonii. Plotki i teorie narosłe wokół Strefy A-29 nie robiły na nim większego wrażenia. – Nazywali to bóstwo Najwyższą Przyczyną, tak? – zagadnął Iniked, kiedy obaj stanęli na skraju dużej polany w przerzedzonym lesie. – Tak – mruknął Reymir – Albo Pierwszą Przyczyną. Podobno niewiele o nim pisali Dał krok do przodu i znalazł się pomiędzy kamieniami mniej więcej półmetrowej średnicy, z których ułożony został najbardziej zewnętrzny krąg. Kamienie wyglądały na ciężkie i wyznawcy musieli włożyć sporo wysiłku w przyniesienie ich tutaj. – To trwało stosunkowo krótko od ignorowania ich do poddania się ich szaleństwu – zauważył Iniked – Miałem okazję zapoznać się z częścią materiałów z tamtego okresu. Najpierw wzmianki o nagle odrodzonej religijności wśród mieszkańców a potem nagle sekciarska gadka o raju i odkupieniu win. Reymir zatrzymał się w środku koncentrycznych kręgów, przy kilku stosach usypanych z drobniejszych kamiennych odłamków. Sporo kamyków leżało dookoła wśród trawy. Nawet jeśli nikt celowo nie niszczył konstrukcji, natura w ciągu czterech lat zrobiła swoje. Mniej więcej pośrodku, na stosie zbudowanym z nieco większych kamieni, spoczywał blat prymitywnie zbity z kilku desek. – Ich ołtarz – mruknął Iniked. Reymir przyglądał się czarnym śladom sadzy na drewnie. Podobne ciemne plamy sadzy i popiołu znaczyły ziemię dookoła ołtarza. – Palili coś – zauważył – Ktoś tu zdążył odkryć narkotyczne zioła? – Z tego co się orientuję, przynajmniej oficjalnie nie. Ale nie potrzebowali tego. Mgły same w sobie mogły wystarczyć. Reymir cofnął się o krok i gwałtownie uniósł głowę. – To cholerstwo jest halucynogenne? – spytał – Nikt nigdy o tym nie mówił. Iniked westchnął i przymknął oczy. Podobnie jak Skyeet, przez większość czasu wydawał się starszy niż był, chociaż nie miał jeszcze trzydziestu lat. – Ci, którzy wiedzą, uznali, że ujawnienie tej informacji może tylko zaszkodzić – powiedział niechętnie – Tylko tego brakuje, żeby młodzież zrobiła z tego jakieś głupie wyzwanie. Bardzo łatwo przekroczyć granicę, po której już nie da się człowieka odratować. Reymir ponuro skinął głową. Wystarczająco wiele razy słyszał o tych dobrze znanych właściwościach mgły. Spora część ofiar po prostu umierała od razu. Pozostali byli znajdowani w stanie głębokiej śpiączki, z której już się nie wybudzali. Do tej pory nie zdarzyło się, żeby człowiek przeżył w takim stanie dłużej niż sześć dni. – Jak na narkotyk rekreacyjny za mała różnica między dawką aktywną a śmiertelną? – Reymir próbował zażartować, ale zdał sobie sprawę, że jego głos zabrzmiał prawie jak szept. Zaczynał czuć się coraz bardziej nieswojo. – Jak oni nad tym panowali? – spytał po chwili – Nie byliby w stanie dobiec do osady. – Nie musieli – Iniked wskazał ręką na szczątki drewnianych konstrukcji na pobliskich drzewach, przypominających schody, platformy i drabiny – Nie uciekali tylko wchodzili tutaj, kiedy uznali, że nawdychali się wystarczająco dużo. Wiesz, że mgły nigdy nie sięgają dwóch metrów. Reymir przytaknął. Do tej pory tak było, chociaż w niektóre noce zastanawiał się, co stałoby się w przypadku, gdyby ich poziom nagle wzrósł. Osadnicy przywykli do tego, że w nocy nie należało pozostawać w parterowych budynkach. Czy ci, którzy przetrwaliby na bezpiecznych wysokościach, zaczęliby budować mieszkania jeszcze wyżej i życie toczyłoby się dalej? – Pewnie niektórzy mieli pecha i nie zdążyli – odezwał się niepewnie – Dlatego pierwsze przypadki śmiertelne zdarzyły się tutaj. – Tak. Ale z jakiegoś powodu najwięcej ciał znaleziono tam – Iniked wskazał dwa pozbawione liści drzewa o grubych pniach przy przeciwległym brzegu kręgu – Zamiast uciekać, stali pod tymi drzewami. Reymir podszedł do drzew, które nie były chyba całkowicie martwe. Zauważył, że w ich korze wyryto liczne symbole. Przesuwając po nich ręką, chłopak powoli przeszedł między drzewami. Odruchowo wstrzymał oddech, ale nie wydarzyło się zupełnie nic.

Reymir stał na balkonie swojego segmentu mieszkalnego, u szczytu schodów. W oknach niektórych budynków paliło się światło, ale chłopak wątpił, żeby ktokolwiek o tej porze wyglądał na zewnątrz. Zapewne nikt nie mógł go teraz widzieć. Dał kilka kroków w dół po schodach. Zatrzymał się, kiedy mgła sięgała mu do połowy łydek. Co właściwie zamierzał zrobić? Co i komu udowodnić? W ten sposób najwyżej mógł pokazać, że Iniked miał rację. Chociaż Reymir nastoletnie czasy miał już za sobą, koniecznie chciał osobiście doświadczyć działania mgły. Powoli schodził niżej. Gęsta mgła sięgała mu do pasa, potem do wysokości łokci i wreszcie ramion. Jakby wchodził do wody. Stanął na wilgotnej trawie. Kiedy znajdował się wewnątrz mgły, widział wszystko dużo wyraźniej niż oczekiwał. Miał wrażenie, że w ciemności widzi nawet lepiej niż normalnie. To zaczynało działać aż tak szybko? Chłopak spojrzał na schody za sobą. W razie problemów mógł natychmiast uciec na górę, gdzie będzie bezpieczny. – Aż tak ci się spieszy do nas dołączyć? Reymir niemal podskoczył, słysząc ten spokojny głos. Rozejrzał się nerwowo. Dopiero po chwili dostrzegł ciemną sylwetkę przy rogu któregoś z budynków. – Widzę, że tego nie chcesz, więc co tu robisz? Głos wydawał się znajomy, ale raczej nie mógł to być ktoś, kogo Reymir spotykał na co dzień. Kiedy dotarło do niego, skąd go zna, przeszedł go zimny dreszcz. – Bernard! – Nie zrobiłem tego celowo. To była jakaś awaria w masce. A potem… jak widzisz światło, to trudno się oprzeć. Zwłaszcza, jak jesteś wystarczająco czysty… żeby przyjął cię od razu. – O czym… ty mówisz? – Myślisz, że brama była tam? Brama jest wszędzie. Wszyscy ciągle stoicie na progu. A ty właśnie robisz krok naprzód. Reymir czuł w uszach swój puls. Miał wrażenie, że ciśnienie rozsadza mu czaszkę od środka. Musiał oderwać wzrok od cienia przy rogu budynku i wbiec na schody, jeśli chciał doczekać następnego dnia. Zdążył. Przed oczami mu pociemniało, padł na kolana na betonową platformę, ale zdołał wyrwać się poza zasięg mgły. Nadal żył. Doświadczył halucynacji, ale tym razem przetrwał.

Przez trzy dni Reymir unikał Skyeet. Nie wyobrażał sobie, że mógłby opowiedzieć przyjaciółce o tym, co przeżył tamtej nocy. Skyeet byłaby na niego wystarczająco wściekła, słysząc, że ryzykował życie i zszedł w mgłę. Reymir wolał nie sprawdzać, jak tamta zareagowałaby na wieść, że wskutek omamów rozmawiał z jej zmarłym mężem. Zdołał w końcu złapać Inikeda i chwilę z nim porozmawiać, kiedy tamten robił sobie przerwę na papierosa. Iniked nie był zachwycony niebezpiecznym eksperymentem Reymira, ale trudno było mu się dziwić. – Mogłeś umrzeć – powiedział sucho – Mogłeś stracić przytomność zanim dostałbyś się na górę. Albo mózg mógłby się wcześniej poddać. Pewnie słyszałeś, że tonący widzą światło albo czują ciepło. Przestają walczyć. Reymir w zadumie potarł twarz ręką. To samo powiedziało mu widmo Bernarda. Ofiary mgły mogły widzieć światło przed śmiercią. Albo raczej tak wyobrażał to sobie Reymir a halucynacje wyciągnęły tę ideę z jego podświadomości. – Myślisz, że coś takiego przyczyniło się do śmierci Bernarda? – spytał Reymir – Że próbowałby się ratować, gdyby nie zobaczył tego sławnego światełka w tunelu? – Dodaj do tego narkotyczne działanie mgły – odparł Iniked ponuro – Mógł widzieć światła i nie tylko, jeszcze zanim mózg zaczął umierać, i biedak poddał się dużo wcześniej. Podejrzewam, że maska okazała się nieszczelna a potem, jak już Bernarda wciągnęło w wizje, całkiem się jej pozbył. – Czy Bernard kiedykolwiek wspominał o tym kulcie? O Najwyższej Przyczynie? Iniked uniósł brwi. – Myślisz, że on też szukał zbawienia u ich bóstwa? Mało prawdopodobne. To musiał być wypadek. On chyba ciągle próbował zdobyć próbkę tej mgły. – To jest nadal niemożliwe, prawda? Próbki znikają z każdego naczynia... – Nadal – przytaknął Iniked – I niestety nie widzę powodu, żeby to się miało zmienić. Przynajmniej dopóki nie stworzymy jakiejś nowej technologii, której teraz nie umiem sobie wyobrazić. Nie mamy sposobu na zbadanie tej substancji, czymkolwiek jest, czy to w laboratorium, czy w naturze. Jest całkowicie niewykrywalna dla naszych przyrządów. Możemy ją widzieć gołym okiem albo doświadczyć jej działania na organizm. I tylko tyle. – Ty… też doświadczyłeś tego na sobie? – Raz – odpowiedział Iniked po dłuższej chwili, z wyraźną niechęcią – To było głupie, ryzykowne i nikomu bym tego nie polecał. – I też widziałeś zmarłych? – Nie. Tylko różnokolorowe światła, jak w starych witrażach. Wszystko wirowało i czułem się lżejszy od powietrza. Typowe działanie psychodelików. Dostajesz to, czego się spodziewasz, albo o czym w danym czasie myślisz. – To chyba... ma sens.

W rzeczywistości Reymir nie czuł się usatysfakcjonowany wyjaśnieniami kolegi. Pytania bez odpowiedzi, z którymi kilka dni wcześniej zostawiła go Skyeet, coraz bardziej mu ciążyły. Chłopak miał wrażenie, że dowódcy kolonii i badacze nie starali się wyjaśnić niektórych kwestii dotyczących Nantarii. Sprawę nocnej mgły po prostu zostawili, opierając się na wygodnym założeniu, że zawsze będzie się ona zachowywać przewidywalnie. Jak mogli dawać takie gwarancje w przypadku zjawiska o którym nie wiedzieli praktycznie nic? Jeśli tylko zawodne ludzkie zmysły mogły wchodzić z mgłą w interakcje, czy był to jedyny słuszny sposób prowadzenia badań? Tak tłumaczył to sam przed sobą, kiedy pewnej nocy znowu zdecydował się wejść w mgłę. A potem kolejny raz. Do tych eksperymentów był już lepiej przygotowany. Miał przy sobie rejestrator, któremu dyktował wszystko co widział i gotową do użycia maskę ochronną. Nie musiał już w panice szukać schodów na wyższe poziomy ani w ogóle pozostawać w pobliżu budynków. Widział kolorowe smugi światła i postacie zmarłych ludzi. Zarówno osoby, które znał jako ofiary mgieł, jak i tych, których pamiętał z wcześniejszego życia na Ziemi. I mnóstwo osób, których nie znał w ogóle. Reymir rozmawiał z nimi, próbował pytać o zaświaty i Najwyższą Przyczynę. Wszystkie postacie w jego wizjach zdawały się być świadome własnej śmierci i potwierdzały pośrednio wyczuwalną obecność jakiegoś bóstwa, nawet jeśli nie były w stanie owego bóstwa szczegółowo opisać. Mówiły też, że tylko odpowiednio wolne od zła dusze mogły dołączyć do nich w tych zaświatach. Co działo się z resztą, już nie wiedziały. Ponieważ na nagraniach zachowywał się jedynie jego głos, Reymir zaczął dodawać własne streszczenia i komentarze. Docelowo zamierzał to spisać i uporządkować swoje notatki, ale najpierw potrzebował kolejnych danych. Kolejnych wypraw we mgłę. Chciał też sprawdzić, czy w okolicach świętego kręgu zobaczy coś szczególnego. Pamiętał, co w pierwszej wizji powiedział mu Bernard, albo raczej jego własny podświadomy instynkt. Brama.

Skyeet stała w oknie, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w sąsiedni budynek. Lokal zajmowany wcześniej przez Reymira pozostawał pusty. Za jej plecami głos z radia mieszał się z gaworzeniem jej córeczki, dla której Skyeet tego dnia w końcu miała więcej czasu. Nieoficjalną drogą kobieta zdołała pozyskać kopię nagrań z rejestratora, który znaleziono przy zwłokach Reymira w okolicach starego obozowiska. Wiedziała, że jej przyjaciel w swoich wizjach rozmawiał zarówno z Bernardem jak i swoim bratem, zmarłym przed laty jako dziecko – a przynajmniej tak uważał. Na wszystkich nagraniach słychać było jedynie głos Reymira, przeplatany ciszą w momentach, kiedy tamten zdawał się słuchać odpowiedzi. Kilka razy padło też jej imię. – Cały świat jest bramą – powtarzał Reymir w końcowej części zapisu – Żadna istota rozumna, rozwinięta, mogąca nosić duszę, nie zdoła przetrwać na progu. Bernard, wiem, że mam mało czasu, ale zdążę. Powiem to Skyeet jak wrócę. To nie raj, to przedsionek raju. Powiem im to. Jeśli mogą, niech idą naprzód albo niech się wycofają. Niech wybiorą świadomie. On też oszalał i uwierzył w te sekciarskie brednie, pomyślała Skyeet, czując ścisk w gardle. Dlaczego trafiło akurat na niego? Był bardziej wrażliwy? Co ta planeta robiła z psychiką!? Głos w radioodbiorniku za jej plecami ogłaszał właśnie odkrycie rud rzadkich metali i czegoś, co mogło być ropą naftową. Marzenia o dostatnim, niezależnym od Ziemi życiu mogły w mierzalnej przyszłości się ziścić. Zaiste, coś fantastycznego!

 
Czytaj dalej...

from Pixelowa Kultura

Witaj wolny świecie! Pierwszy raz nie wiem, od czegozacząć tekst. Zwłaszcza na nowej dla siebie platformie.

Jeszcze nie wiem do końca, w jaki sposób wykorzystam tego nowego i chwilowo pustego bloga. Jednak wiem, że będzie to na pewno w temacie Open Source / Linux.

Do zobaczenia w następnym wpisie.

 
Czytaj dalej...

from bialalista

Lista lokali gastronomicznych z kuchnią wegańską i wegetariańsko-wegańską w Warszawie, które oferują pracownikom umowę o pracę.

Lista ma na celu promowanie legalnych i etycznych form zatrudnienia w gastronomii wegetariańskiej i wegańskiej.

Informacje na liście są pozyskiwane metodą crowdsourcingu – jeśli wiesz o restauracji, która szanuje pracowników i zatrudnia ich legalnie na umowę o pracę, napisz maila (może być anonimowy) klikając tutaj.

Jeśli jesteś pracodawcą i chcesz się pochwalić normalnym podejściem do pracownika, napisz również. Koniecznie zawrzyj w mailu informacje na temat swojego lokalu oraz tego, czy umowa o pracę oferowana jest jako jedyna (lub podstawowa), czy alternatywny wariant, przy równoczesnym oferowaniu innych modeli zatrudnienia.

Napisz również, jeśli zamieszczone tu informacje są Twoim zdaniem błędne.

Lista [aktualizacja: 31.05.2024]

1. Ósma Kolonia ul. Słowackiego 15/19 * wege/vegan * źródło informacji: klienci/pracownicy

2. Słuszna Strawa al. Armii Ludowej 12, ul. Żuławskiego 4/6 * vegan * źródło informacji: klienci/pracownicy

3. Lokal Vegan Bistro ul. Krucza 23/31 * vegan * źródło informacji: klienci/pracownicy

4. Vegan Ramen Shop [?] ul. Finlandzka 12a, ul. Narbutta 83, al. Jana Pawła II 52/54 * vegan * źródło informacji: klienci/pracownicy * informacja wymaga potwierdzenia aktualności i doprecyzowania

Nota prawna: informacje mają charakter orientacyjny i pochodzą od klientów oraz właścicieli restauracji. Nie ponoszę odpowiedzialności za ewentualne nieścisłości i pomyłki, choć dokładam wszelkich starań, aby informacje były możliwie najpełniejsze i najbardziej aktualne. Brak restauracji na liście oznacza jedynie, iż nie mam wiedzy na temat tego, że zatrudnia pracowników na umowę o pracę. Proszę traktować niniejszą listę jako punkt wyjścia do ewentualnej samodzielnej weryfikacji.

 
Czytaj dalej...

from Przewodnik po alternatywnym internecie

Czy zastanawialiście się kiedyś, co dzieje się podczas ładowania strony www? Klikamy w link do strony na Wikipedii – jakie procesy zachodzą w chwili między kliknięciem a wyświetleniem strony na ekranie? Dzieje się całkiem sporo. Pozwólcie, że wyjaśnię. Niniejszy artykuł ma za zadanie zaspokoić waszą ciekawość, ale nie tylko.

✨ Ogłoszenie parafialne ✨

Otwieram kanał wideo. Od pewnego czasu pracuję nad pierwszym filmem. Kanał ma stanowić uzupełnienie treści Przewodnika po alternatywnym internecie. Uznałem, że taka forma prezentacji będzie bardziej przyswajalna.

Stworzenie filmu wymaga więcej nakładu pracy niż stworzenie artykułu. Nagrywanie dźwięku wymaga odpowiednich warunków. Nie można tego zrobić w drodze na zajęcia. Trzeba też przygotować materiały wizualne i wszystko to poskładać. Dlatego nie obiecuję, że inicjatywa się powiedzie, ani tym bardziej, że będę regularnie publikował. Ponieważ studiuję, mam wiele innych zajęć i niewiele czasu wolnego. Postaram się go jednak znaleźć i wykorzystać produktywnie.

👓 Przeglądarka a wyszukiwarka 🔎

Przeglądarka (www) służy do przeglądania stron. Jest to jedna z aplikacji zainstalowanych na waszym urządzeniu, obok gier, programów do obróbki zdjęć i modelowania 3D, odtwarzaczy muzyki, etc.

Wyszukiwarka służy do przeszukiwania internetu (tak naprawdę jego niewielkiej części). Jest to strona, obok Wikipedii, OpenStreetMap, Nextcloud czy Przewodnika, która pozwala odnaleźć inne strony.

Powszechne mylenie roli przeglądarki i wyszukiwarki ma kilka przyczyn, m.in. wbudowaną dla naszej wygody integrację przeglądarki z wyszukiwarką – w pasku przeglądarki wpisujemy frazę i jesteśmy odsyłani do wyszukiwarki. Możemy jednak łatwo zmienić wyszukiwarkę do jakiej nas odsyła w ustawieniach.

Ustawienia wyszukiwarki w Firefox mobile

Warto zdać sobie sprawę, że awaria wyszukiwarki to nie to samo, co brak internetu. Nadal możemy otwierać linki z zakładek i innych stron, po prostu nie działa wyszukiwanie. Dlatego warto korzystać z zakładek 👍. Poza tym, są jeszcze inne wyszukiwarki.

Linki 🔗

Disclaimer: w celu łatwiejszego odbioru artykuł stosuje pewne uproszczenia lub uogólnienia (np. pominięcie przypadków szczególnych odbiegających od reguły).

Strony www znajdują się na serwerach – specjalnych komputerach, które są zawsze włączone i można się z nimi połączyć przez internet. Serwują różne zasoby: dokumenty, grafiki, wideo, etc. tym urządzeniom, które o nie poproszą. Każdy taki zasób jest identyfikowany czymś, co nazywa się adres URL (czyli potocznie link).

Jeśli uważnie przyjrzymy się jego strukturze, zauważymy, że zawiera on 2 rzeczy – nazwę serwera i ścieżkę do zasobu na serwerze. Rzućmy okiem na kilka przykładów:

https://writefreely.pl/anedroid/f-droid-lepsze-aplikacje-na-twojego-smartfona https://pl.wikipedia.org/wiki/Skandal_Cambridge_Analytica-Facebook https://www.mimuw.edu.pl/~guzicki/materialy/Rekurencja.pdf

Kolorem czerwonym oznaczyłem nazwy serwerów, a kolorem niebieskim – ścieżki do zasobów. Zwłaszcza w ostatnim widzimy, że mamy do czynienia z plikiem pdf. Czasami w ścieżce widzimy autora, datę publikacji lub tytuł; innym razem tylko jakiś ciąg liczb. Dla przeglądarki nie ma on większego znaczenia – to serwer z początku adresu ma wiedzieć, co z nim zrobić. Dla przeglądarki liczy się nazwa serwera, by wiedzieć, dokąd skierować zapytanie.

Warto zauważyć, że nie zawsze ścieżki odpowiadają nazwom plików na serwerze. Serwer może być tak zaprogramowany, aby po otrzymaniu konkretnego zapytania wykonać pewną akcję – np. przeszukania bazy danych i zwrócenia wyników lub usunięcia zasobu.

Fragmentaryczne strony 🧩

Serwer może udostępniać różne zasoby, ale najczęściej są to dokumenty w internetowym formacie html. Jeśli otwieramy stronę na komputerze, wciskając ctrl-s możemy zapisać bieżącą stronę i otworzyć ją nawet, gdy nie będzie internetu – pisałem o tym tutaj.

Html pozwala na osadzanie w dokumencie elementów zewnętrznych, takich jak zdjęcia. Kiedy przeglądarka wczyta dokument html i zobaczy, że są tam odniesienia do dodatkowych elementów, wykonuje automatycznie kolejne zapytania. Takie elementy mogą nawet pochodzić z innych serwerów. Owszem, bez problemu osadzę tutaj obrazek znajdujący się na innej stronie, wystarczy tylko link.

Porównanie kodu html a zapytań przeglądarki 💡 Kliknij aby powiększyć

Niekiedy wczytane elementy wywołują jeszcze więcej zapytań. Przykładowo arkusz stylów (plik określający układ i szczegóły wizualne strony) może zawierać odnośniki do fantazyjnego kroju czcionki użytego w nagłówku. Jak więc widzimy, otwarcie pojedynczej strony wywołuje całą lawinę zapytań, i to do różnych serwerów.

☎️ Internetowy rejestr serwerów

Rozważmy teraz, jak zasób dociera z serwera do przeglądarki. Mamy tu kilka problemów do rozważenia:

  1. Kabel od internetu jest tylko jeden, a otwartych stron wiele. Z internetu korzystają też inne aplikacje. Z kolei do serwera w każdej chwili napływają dziesiątki zapytań od urządzeń całym na świecie, na które musi odpowiadać. Jak te wszystkie strumienie danych się ze sobą nie pomieszają?
  2. Naszego urządzenie i serwera dzieli duży dystans, a transmisję danych wspomagają pośrednicy. Skąd oni wiedzą, gdzie dostarczyć dane i którędy?
  3. Co nazwa serwera mówi nam na temat jego lokalizacji?

Aby rozwiązać te problemy, wymyślono podział komunikacji sieciowej na warstwy lub protokoły. Każde odpowiada za inną część problemu, a zebrane wszystkie razem kształtują internet jaki znamy.


Sama nazwa serwera w zasadzie nic nie mówi na temat jego fizycznej lokalizacji. Nawet końcówki krajowe, jak .pl, wcale nie znaczą, że serwer znajduje się w danym kraju, tym bardziej ogólne końcówki jak .com czy .org. Dużo więcej na temat lokalizacji mówią adresy IP. Kontynenty, kraje i regiony mają przyporządkowane pewne pule adresów (na tej stronie można sprawdzić przybliżoną lokalizację).

Nie da się przesłać pakietu przez sieć bez znajomości adresu docelowego, tak więc nazwy serwerów (tzw. domeny) pełnią głównie funkcję dekoracyjną, podobną do znaku towarowego; łatwiej skojarzyć coś z nazwą niż z ciągiem liczb. Gdyby nie domeny, nasze linki wyglądałyby bardziej tak: http://136.243.44.143/en/about – Fundacja nr 136.243.44.143 😉

Podobno u zarania internetu każdy komputer miał kopię pliku łączącego domeny z adresami. Szybko rosnąca liczba serwerów i domen zrodziła potrzebę bardziej skalowalnego rozwiązania. Obecnie funkcjonują specjalne serwery DNS, które, zapytane o domenę odsyłają adres IP. Tak więc zanim przeglądarka będzie mogła nawiązać połączenie z serwerem www, najpierw musi sprawdzić adres w takiej internetowej książce adresowej.

Wdrożenie DNS „niechcący” umożliwiło podpinanie wielu domen pod jeden adres. Z „wirtualnymi hostami” mamy do czynienia, gdy jeden serwer serwuje różne strony dla różnych domen. Dlatego próba podmiany w linku nazwy na IP może się nie udać – serwer nie będzie wiedział, o co nam chodzi.

Błąd odnajdywania adresu serwera

Warto zdać sobie sprawę, że awaria DNS-a to nie to samo, co brak internetu – być może z łącznością wszystko jest ok, tylko nie z naszą konfiguracją DNS (możemy to znaleźć w ustawieniach sieci systemu operacyjnego). Polecam pamiętać, że 9.9.9.9 to adres serwera DNS, który – jak dotąd – zawsze działał.


Co zatem znaczą końcówki w domenie, jeśli nie lokalizację serwera? Tutaj sprawa się komplikuje, gdyż serwerów DNS jest wiele. Jedne są przeznaczone dla nas – to te, które zaawansowani użytkownicy wpisują w ustawieniach. Inne są dla administratorów, aby mogli dodać rekordy wskazujące na ich stronę. To tam mogą zarejestrować swoje sub-domeny.

Na przykład UMCS ma swoją stronę główną na umcs.pl, ale materiały edukacyjne są na kampus.umcs.pl – subdomenie. Ma też kilka instancji BigBlueButton do zajęć zdalnych: 1.bbb.umcs.pl, 2.bbb.umcs.pl... Oraz wspólny system logowania – login.umcs.pl. Koło informatyczne ma wydzieloną subdomenę skni.umcs.pl, a z niej odchodzą git.skni.umcs.pl i vpn.skni.umcs.pl. Niektóre serwisy tworzą subdomeny dla każdego użytkownika. Zarządzanie tym wszystkim z centralnego, globalnego serwera DNS byłoby kłopotliwe i nieefektywne.

Wyżej w hierarchii stoją komercyjni rejestratorzy domen drugiego poziomu, a nad nimi właściciele końcówek krajowych i tematycznych (np. Polskim .pl zarządza NASK). Na samym szczycie stoją ogólnoświatowe hiperserwery root należące do ICANN.

Tak więc nasz DNS który ustawiamy w ustawieniach, jeżeli nie posiada żądanego rekordu w swojej bazie, przekazuje zapytanie do serwerów odpowiedzialnych za poszczególne strefy. Cały proces możemy prześledzić tutaj. Wszystko to dzieje się w mgnieniu oka 😉.

🔒 Bezpieczeństwo warstwy transportowej 🪪

W komunikacji ze stroną pośredniczy wiele urządzeń; infrastruktura internetowa składa się z routerów – urządzeń obecnych na „skrzyżowaniach”, kierujących ruchem sieciowym. Siłą rzeczy mają dostęp do bajtów, które kopiują z jednego portu do drugiego. Jest wiele punktów, w którym dane mogą zostać przechwycone, sfałszowane...

TLS (dawn. SSL) chroni poufność i integralność danych. Jest obecny na tych stronach, których linki zaczynają się od https://. Zanim zostanie wysłane jakiekolwiek zapytanie, przeglądarka i serwer wymieniają się kluczami kryptograficznymi. Następnie cała reszta komunikacji jest szyfrowana.

Co ważne, serwer uwierzytelnia się przed przeglądarką, prezentując jej certyfikat – plik zawierający m.in. domenę, klucz publiczny i podpis elektroniczny urzędu certyfikacji. To pozwala upewnić się przeglądarce, że rzeczywiście rozmawia ze stroną, za którą się podaje.

Certyfikat X.509 na stronie openstreetmap.org Certyfikat można podejrzeć na komputerze, klikając 🔒 na pasku adresu.

Przeglądarka weryfikuje podpis – sprawdza czy odpowiada podpisanym danym i czy zostały podpisane zaufanym przez zaufany urząd certyfikacji (CA). Przeglądarki mają wbudowaną listę takich urzędów. Oczywiście domena w certyfikacie musi odpowiadać domenie, z którą się łączymy.

Zasady działania podpisów elektronicznych nie będę tutaj wyjaśniał, poza tym, że wykorzystują kryptografię i są nierozerwalnie związane z podpisanym dokumentem. Nie ma podpisów in-blanco. Najmniejsza modyfikacja unieważnia podpis.

Jak strumienie się nie mieszają? 🌊

W jednej zakładce leci muzyka, w tym samym czasie odpalona gra sieciowa i jeszcze komunikator: jednocześnie, na jednym urządzeniu, przez jedno łącze. Jak to jest, że każdy bajt zawsze trafi do właściwej aplikacji? Dzieje się to za sprawą protokołu TCP.

TCP jest obsługiwany przez system operacyjny. Każdemu połączeniu nadaje indywidualny numer portu, dzieli strumień na pakiety, numeruje je i do każdego pakietu dokleja te dwie informacje. Tak przygotowane pakiety mogą być dowolnie przeplatane, nie wchodząc ze sobą w konflikt.

Ponadto, TCP każdorazowo wysyła potwierdzenie odbioru. Jeżeli takowego nie otrzyma w zadanym czasie, ponowi próbę wysłania. TCP umieszcza także na pakiecie sumę kontrolną do wykrywania błędów transmisji.

Dzielenie strumienia danych na pakiety nazywamy enkapsulacją, a ich przeplot – multiplexingiem.

Porty występują po obu stronach, ale u aplikacji nawiązującej połączenie (tzw. klienta) mają charakter tymczasowy, a u serwera port jest zawsze ten sam, w trybie oczekiwania na połączenia od wielu klientów jednocześnie. Różne usługi mają swoje standardowe numery portów, np. dla https jest to 443, a dla DNS – 53.

Schemat obrazujący enkapsulację i multiplexing protokołu TCP Schemat nie uwzględnia adresów IP. Są na innych etykietach. Edit: na rysunku jest błąd. Numery paczek są w odwrotnej kolejności

Serwer http Pythona

Jak pakiet dociera do celu? 🗺️

Tym sposobem dotarliśmy do fundamentów internetu – protokołu IP (Internet Protocol). Tutaj rzeczy robią się najbardziej skomplikowane. Niestety nie mamy w pełni autonomicznego systemu wyznaczania tras. Szkoda. 😒

Tak w ogóle, mamy teraz 2 typy adresów IP. Stary – IPv4 ma postać 159.69.138.33 – czterech liczb 0-255. Wszystkich ich możliwych kombinacji jest tylko 4 miliardy – za mało. Nowy typ – IPv6 ma postać 2a01:4f8:231:1ec7::60:1 – ośmiu liczb 0-65535, ale zapisanych w systemie szesnastkowym (tam gdzie zera, można skrótowo umieścić :: ale tylko w jednym miejscu).

Wciąż używa się starego IP, choć nowe liczy sobie prawie 30 lat, a liczba adresów już dawno się wyczerpała. Obecnie za jednym adresem upycha się kilka osób. Tak działają choćby domowe routery. W lokalnej sieci urządzenia mają unikalne adresy, ale z internetu wszystkie połączenia mają ten sam adres – adres routera. Dlatego gdy ktoś w sieci coś przeskrobie, banem obrywają wszyscy. Odpowiedzialność zbiorowa to relikt przeszłości, dlatego powinniśmy już dawno przejść na IPv6.


Kto tak w ogóle przydziela adresy? W małych sieciach adresy przydzielają się same, w większych – administrator musi skonfigurować pule adresów na routerach – albo nie będzie między nimi łączności. Potrzebna jest tu umiejętność jak najlepszego wykorzystania otrzymanej puli, ponieważ nie można podzielić jej w dowolny sposób.

Istnieje kilka algorytmów wyznaczania tras. Jeden z najstarszych – RIP – co 30 sekund rozgłasza po sieci tablicę routingu, tak że routery wiedzą, gdzie kierować pakiety pod wskazany adres. Trasowanie między zorganizowanymi sieciami lokalnymi odbywa się za pomocą algorytmu BGP, który spaja cały internet.

Na tak niskim poziomie trudno o zmiany i ulepszenia, ponieważ trzeba by było wymieniać działające od lat urządzenia sieciowe na całym świecie. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, aby prowadzić badania i eksperymentować z nowymi rozwiązaniami. W internecie (również tym alternatywnym) funkcjonują nakładkowe sieci, które kierują się innymi zasadami. Niestety są zależne od zwykłego internetu, ale zawierają wiele ulepszeń od których „zwykły internet” mógłby czerpać inspiracje.

Weźmy za przykład sieć Yggdrasil: – Urządzenie ma stały, losowy adres IPv6, niezależny ani od lokalizacji ani połączonych węzłów. – Każde inne urządzenie może się z nim połączyć – nie trzeba kupować publicznego adresu IP aby udostępnić stronę z własnego komputera. – Cała komunikacja jest szyfrowana na poziomie sieci (por. TLS, który szyfruje tylko indywidualne porty dla aplikacji, które to obsługują). – Sieć wykorzystuje własny, w pełni autonomiczny algorytm routingu. Jedyne, co muszą wybrać użytkownicy, to swoich sąsiadów.

Z wad – DNS jeszcze się tam nie rozwinął. Większość stron nie ma domen, sam adres. Choć i w tym obszarze prowadzone są badania.

Rozwiń

  1. Przeglądarka zgłasza systemowi operacyjnemu chęć połączenia się z serwerem example.com, port 443.
  2. System operacyjny wysyła zapytanie o domenę example.com do skonfigurowanego serwera DNS (9.9.9.9 aka Quad9).
  3. Zapytanie dociera do serwera DNS. Szuka w bazie danych rekordu dla example.com, ale go nie znajduje.
  4. Quad9 rozpoczyna rekurencyjne rozwiązywanie: wysyła zapytanie o domenę example.com do globalnego serwera DNS (e.root-servers.net)
  5. Globalny DNS nie zajmuje się domenami 2 poziomu i przekierowuje Quad9 do serwera odpowiedzialnego za .com (a.gtld-servers.net)
  6. Quad9 kieruje zapytanie do a.gtld-servers.net o example.com.
  7. a.gtld-servers.net wyciąga ze swojej bazy rekord od example.com. Jest w nim przekierowanie do DNS-a administratora example.com (b.iana-servers.net). Przekierowuje tam Quad9.
  8. Quad9 kieruje się do b.iana-servers.net z tym samym zapytaniem.
  9. b.iana-servers.net zwraca adres IP domeny example.com (93.184.215.14).
  10. Quad9 zapamiętuje rekordy aby na przyszłość skrócić czas oczekiwania. Odsyła wynik komputerowi.
  11. Komputer nawiązuje połączenie TCP z 93.184.215.14 (example.com) na porcie 443 z portu 10598 (SYN).
  12. example.com potwierdza połączenie (SYN ACK).
  13. Komputer odsyła potwierdzenie przyjęcia potwierdzenia (ACK ACK).
  14. System operacyjny przekazuje kontrolę nad połączeniem przeglądarce.
  15. Przeglądarka rozpoczyna sesję TLS.
  16. Serwer wysyła swój certyfikat (dla example.com, podpisany przez DigiCert Inc.)
  17. Przeglądarka weryfikuje podpis, stwierdza, że należy do zaufanego CA i kontynuuje nawiązywanie bezpiecznego połączenia.
  18. Przeglądarka i serwer ustalają klucz sesji.
  19. Przeglądarka wysyła zapytanie o stronę https://example.com
  20. Serwer odsyła plik HTML i zamyka połączenie.
  21. Przeglądarka odbiera plik i postanawia załadować ikonę favicon.ico (https://example.com/favicon.ico).
  22. Przeglądarka nawiązuje kolejne połączenie z example.com i wysyła zapytanie.
  23. Serwer stwierdza, że nie ma u siebie takiego pliku i odsyła błąd 404, ponownie zamykając połączenie.
  24. Przeglądarka przechodzi w stan gotowości.

Napisałem dla własnej satysfakcji. Dużo, prawda? Nie wspomniałem tu o podziale na pakiety i routingu! 😆

Właśnie dlatego dokonano podziału sieci na warstwy, które można rozpatrywać niezależnie.

Zagrożenia 💀🌋

Jedne ujawniają się przy źle zaprojektowanych, wdrożonych lub skonfigurowanych systemach, inne wykorzystują ludzką niewiedzę czy naiwność. W internecie jest wiele zagrożeń różnego rodzaju.

Wiedza, którą tutaj przedstawiłem ma nie tylko zaspokoić waszą ciekawość – posłuży za podstawę do zrozumienia możliwych ataków w przyszłych wpisach. Przyjrzymy się różnym próbom skłonienia użytkownika do odwiedzenia fałszywej strony, gdzie poda swoje dane logowania i nauczymy się odpowiednio zabezpieczyć swoją przeglądarkę i konfigurację sieci. O ile najpierw nie opublikuję filmu, oczywiście.

Do zobaczenia! 👋

 
Czytaj dalej...