Codzienność gryzie

“Człowiek to homo loquens — istota posługująca się językiem, który umożliwia porozumiewanie się, a także kumulowanie wiedzy i doświadczeń.” Racjonalista

Tegoroczne wakacje będą dziwne. Szykuje nam się po wakacjach spore zamieszanie, a te kilka dni, które teraz spędzimy w miejscu pięknym i jeszcze nie rozdeptanym przez turystów, ma nam dać siłę do wytrwania następnych kilku miesięcy. Nie wiem, czy uda nam się całkiem wyłączyć myślenie o trudnym czasie, który nas czeka, ale bardzo chcielibyśmy, żeby te kilka dni dało nam zapomnieć choć na chwilę o rzeczywistości. Codzienność gryzie i dlatego ten niecodzienny wyjazd ma być balsamem dla duszy. Czy uda się? Czy zdołamy wyłączyć strach i obawę? Bardzo bym chciała.

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Wpis archiwalny (Homoloquens)

Jestem osobą starej daty, z komputerami mam do czynienia od 1982 roku, a w Internecie siedzę od początku (tego polskiego początku). Tym samym czuję się „laikiem uprawnionym“ do formułowania pewnych uogólnień. Przyznaję, w zamierzchłych czasach korzystałam z Napstera, ale od czasu jego kłopotów i hucznego zamknięcia starałam się nie ściągać z Internetu niczego, czego ściąganie nie było pobłogosławione przez właścicieli praw autorskich i majątkowych. Najwyżej odsłuchiwałam na stronie i jeśli lubiłam, próbowałam kupić. Zwykle się udawało. Poza jedną piosenką: „In a broken dream“ Roda Stewarta, moim zdaniem najlepszą w jego twórczości. Tę jeszcze wcześniej próbowałam kupić w USA. Nie udało się – nakład wyczerpany. I dopiero za Napstera ściągnęłam ją z netu. Po prostu nie mogłam jej nie mieć. Od tego czasu reklamuję ją, gdzie mogę. Myślę, że już odpracowałam moje przewinienie.

Moim zdaniem im agresywniejsze działania podejmują autorzy w celu obrony swych praw majątkowych, tym większą szkodę sobie wyrządzają. Po tym, jak pan Kazik rozprawił się ze swym wielbicielem, który od lat prowadził stronę opisującą jego twórczość, obiecałam sobie, że nie będę już kupować tego pana, bo zwyczajnie przestałam go lubić. Dwie oryginalne płytki opchnęłam komuś za grosze i od razu poczułam się lepiej.

Z drugiej strony przypominam sobie, jaką „medialną karierę“ zrobił w naszym domu Therion, podłapany gdzieś w Internecie przez syna. Było to w czasach, gdy ten szwedzki zespół był w Polsce zupełnie nieznany. Trzy czy cztery ściągnięte nielegalnie melodie leciały u nas do znudzenia, aż syn, gdy dowiedział się, że ojciec jedzie do Szwecji, zaordynował: Musisz mi kupić wszystie płyty Theriona, jakie znajdziesz. Po tygodniu mąż wrócił triumfalnie z dwiema płytkami, notebene uchodziwszy się pierwiej jak ksiądz po kolędzie. Od tego czasu Therion panował w naszym domu niepodzielnie przez lat kilka, a liczba oryginalnych płyt znacznie urosła.

Bardzo podobnie przebiegła u nas kariera Marizy. Usłyszałam gdzieś w necie jej piękne pieśni fado i nie mogłam się powstrzymać od poinformowania rodziny, że z prezentów to interesuje mnie tylko Mariza w oryginale. Nigdy bym jednak jej pewnie nie poznała, gdyby reklamowano ją w necie 30 sekundowymi dżinglami. Po prostu nigdy czegoś takiego nie słucham – jak można ocenić, czy się coś lubi po 30 sekundach? Szczerze mówiąc, nie wiem, czy strona, na której słuchałam Marizy po raz pierwszy, była legalna. Ale zadziałała jak najlepsza reklama – mam już sporą biblioteczkę fado, same oryginalne płyty.

Internet jest znakomitym miejscem do reklamowania swej twórczości. Artyści trzęsący się z obawy, że ktoś nielegalnie ich zobaczy lub podsłucha, narażają się na niechęć, a przynajmniej na obojętność. Tymczasem, jak mówi Cory Doctorow, „Problemem nie jest piractwo, problemem jest niewidoczność“. Otóż to, prawdziwym problemem twórców jest ich niewidoczność, zapomnienie, nieobecność. Można oczywiście przypominać o sobie skandalami, ekscesami, pokazywaniem się u boku męża-prezydenta czy procesami o odszkodowania za naruszenie praw majątkowych, ale czy to czasem nie jest kuchenne wejście do Panteonu?

Ja rozumiem – każdy chce mieć czerwone Porsche czy terenowego Lexusa z napędem na 4 koła. Również artysta. Ale prawdziwa sztuka to nie sztabka złota – nie da się jej wycenić na podstawie masy i ceny za uncję. Kto się bierze za sztukę, ten wypływa dość niepewną łódeczką na bardzo burzliwe wody. Czy zyska uwielbienie tłumów zależy nie tylko od jego talentu, ale i od jego osobowości – ale na pewno nie zależy od zastępu prawników, którzy w dzień i w nocy strzec będą jego praw majątkowych. Czasem nielegalnie ściągnięta piosenka może się stać przebojem otwierającym wrota kariery.

Pewnie nikt już nie pamięta, poza matuzalemami takimi jak ja, kartek dźwiękowych tłuczonych za komuny bez jakiegokolwiek szacunku dla praw majątkowych. To dopiero był przemysł piracki. Z tych kartek (no i z Radia Luksemburg) dowiadywaliśmy się, co się śpiewa za granicą – i to nie wschodnią. Czy zaszkodziło to tym sławom? Czy Paul McCartney rwał włosy na myśl, że całe demoludy słuchają pirackich nagrań „Michelle“? Czy Aznavour pochlastał się z rozpaczy, że jego „Apres l’amour“ wysyłano do ukochanej na kartce dźwiękowej z gigantyczną różą w technikolorze?

Najbardziej piratów lęka się była modelka Carla Bruni – ile zaśpiewała w życiu? Ile jej piosenek zyskało światową sławę? Dwie, trzy? Czy nie jest tak, że najbardziej trzęsą się o nielegalne ściąganie ci, których dorobek jest mikry? A tym samym strzelają sobie w stopę – obwarowując swój malutki dorobeczek, skazują się na nieobecność, a nieobecność dla artysty jest gorsza niż spiratowanie jego twórczości.

Iluż to malarzy marzyło po cichu, aby do ich pracowni włamał się ktoś i skradł cały ich dorobek, łącznie z paletą, dając tym samym powód do ogłoszenia światu, że „malarz X jest jednak wielkim malarzem, bo ktoś się nieźle natrudził, by znieść z poddasza po piorunochronie trzydzieści półtorametrowych płócien. Pewnie to był włam na zamówienie, a odbiorcą jest jakiś bogaty koneser“. Policyjną wiadomość powtórzyły by wszystkie bulwarówki, a następnego dnia malarz otrzymałby pewnie ofertę zorganizowania wystawy, pewnie nawet od kilku galerii.

Warto byłoby się zastanowić, co bardziej się opłaca. Czy darmowa reklama w necie, czy twórczość wystawiona za stalową kratą, jak szympans w ZOO, ze znakiem ostrzegawczym: „Nie zbliżać się, bo choć krewniak, to opluwa i rzuca odchodami“?

Warto byłoby się zastanowić, czy stawiamy na dziś, czy na jutro naszej kariery? Czy wchodzimy do Panteonu już dziś, ale cichcem od tylca, czy kiedyś, za to wejściem frontowym? Korzyści z obwarowania twórczości zakazami mogą dać twórcy doraźne zyski i wystarczyć nawet na Porsche. Ale co potem? Od czego odcinać kupony, jeśli powoli odjeżdżamy tym swym porschakiem w artystyczny niebyt?

#blog #prawaautorskie #kontrowersje

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Chiński fiolet, znany również jako Han Purple, to syntetyczny pigment z grupy krzemianów (barium copper silicate), który został opracowany w Chinach i był używany w starożytnych Chinach od okresu Zachodniego Zhou (1045–771 p.n.e.) do końca dynastii Han (około 220 n.e.)1.

Kolor

Fiolet chiński w czystej formie jest ciemnoniebieski, zbliżony do indygo. Jest to fiolet, definiowany jako kolor pomiędzy czerwonym a niebieskim. Nie jest to jednak fiolet wg nauki o kolorach, tzn. niespektralny kolor pomiędzy czerwonym a fioletem na 'linii fioletów' na diagramie chromatyczności CIE1.

Chemia

Chiński fiolet ma chemiczną formułę BaCuSi2O6 i zawiera wiązanie miedź-miedź, co czyni ten związek bardziej niestabilnym niż Han Blue (wiązania metal-metal są rzadkie)1.

Zastosowanie w kontekście kulturowym

Purpura chińska (Han Purple), sztuczny pigment stworzony przez Chińczyków ponad 2500 lat temu, był używany w starożytnych dziełach sztuki, takich jak malowidła ścienne, słynni wojownicy terakotowi, ceramika, metaloplastyka i biżuteria2. 20021201051552 - Terracotta Army Yaohua2000, CC BY-SA 3.0, via Wikimedia Commons

Tajemnica składu

Badania, prowadzone od czasu odkrycia Han Purple w latach 90tych minionego wieku, ujawniły niezwykłe właściwości tego pigmentu, w tym zdolność do emitowania potężnych promieni światła w zakresie bliskiego podczerwieni2. Odkrycia tego dokonali fizycy kwantowi!

Zagadka fioletu chińskiego

Produkcję fioletu chińskiego zaczęto już 800 lat p.n.e wydaje się jednak, że nie znalazł zastosowania w sztuce aż do dynastii Qin i Han (221 p.n.e. do 220 n.e.), kiedy to został zastosowany na słynnych wojownikach terakotowych, a także na ceramice i innych przedmiotach2. Przed XIX wiekiem, kiedy nowoczesne metody produkcji sprawiły, że syntetyczne pigmenty stały się powszechne, istniały tylko niezwykle drogie fioletowe barwniki, kilka rzadkich fioletowych minerałów oraz mieszanki czerwieni i błękitu, ale nie było prawdziwego fioletowego pigmentu – z wyjątkiem tego sprzed kilkuset lat w starożytnych Chinach – napisał Samir S. Patel w Archaeology2. Z nieznanego powodu fiolet chiński całkowicie zniknął z użycia wraz z końcem dynastii Han. i pozostawał w zapomnieniu aż do jego ponownego odkrycia przez nowoczesnych chemików w latach 90. XX wieku. Od tego czasu kilka ważnych ośrodków naukowych (w tym Stanford) pracowało nad historycznym i naukowym znaczeniem2 tego pigmentu.

Źródła 1 Han purple and Han blue – Wikipedia 2 Han Purple: The 2,800-Year-Old Mystery Solved by Quantum Physicists – Ancient Origins

#kolory #barwniki #pigmenty #sztuka #art #writefreelypl #writefreely

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Widmo Brockenu, to zjawisko, z którym bardziej zaawansowany turysta górski spotkał się co najmniej raz w życiu. Zjawisko to, nazwane tak dlatego, że po raz pierwszy zaobserwowano je ze szczytu Brocken w górach Harzu, od dawna rozpala wyobraźnię turystów i taterników, którzy często nie są nawet świadomi, skąd bierze się zła wróżba powiązana z tym zdarzeniem.

Zjawisko polega na odbiciu powiększonego cienia obserwatora na chmurze, czemu zwykle towarzyszy tęczowe halo.

A legenda powstała w 1925 roku, kiedy to prawdopodobnie wymyślił ją taternik J.A. Szczepański, opowiadający wszem i wobec, że napotkanie widma, mamidła czy mnicha (bo i tak widmo Brockenu nazywano) oznacza przepowiednię śmierci dla tego, kto się z nim spotka.

Osobiście spotkałam mamidło w górach kilka razy, a żyję, choć raz faktycznie moje życie w górach wisiało na przysłowiowym włosku. Może zatem prawdą jest dalsza część przepowiedni, a mianowicie, że trzykrotne spotkanie mamidła uodparnia na nieszczęśliwe górskie wypadki (choć nie na głupotę, niestety). Wszystkich, którzy je spotkali i którzy snują smutne rozważania na temat szans swego dożycia sędziwego wieku, pocieszam: po trzech razach nie ma się już czego bać, ale ja wyszłam z życiem po pierwszym razie i po drugim również.

Wersja, jakoby trzeci raz zwiastował śmierć nieuchronną, to jakaś jeszcze nowsza interpretacja, wymyślona przez tych, co wiedzą, że dzwony, tylko nie wiedzą, w którym kościele.

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Kupiłam używaną wieżę firmy Sony. Można powiedzieć, że z zamierzchłych czasów, bo ma nawet odtwarzacz płyt magnetofonowych. Nie ma żadnych wejść na USB, za to można do niej załadować trzy płyty CD na raz. Od bardzo dawna już nie słuchałam muzyki z taką przyjemnością jak ostatnio. Wyciągnęłam wszystkie moje stare kasety i nieco młodsze płyty CD, ustawiłam wszystko jak kiedyś, i słucham z dziką rozkoszą.

Jakoś nie udało mi się wciągnąć w Spotify, może dlatego, że nie lubię słuchać muzyki, gdy pracuję na komputerze.

Choć nie, źle mówię. Jeśli ta muzyka gra gdzieś w oddaleniu i jest cicha, i nie absorbuje mojej uwagi, to owszem, nawet lubię.

Przywiozłam ze Stanów półtorej setki kaset magnetofonowych, z moją ulubioną muzyką z lat 60- 70- i 80-tych. Czyli z lat mojej młodości. Nadal je bardzo lubię. Większość użytkowników Spotify nawet nie wie, że tacy wykonawcy istnieli. No i dobrze. Ja nie wiem nic, albo prawie nic, o współczesnych wykonawcach, a nowoczesna muzyka szczerze mówiąc działa mi na nerwy. Oczywiście, są wyjątki. Te wyjątki mam na płytach CD. Jednakże to kasety magnetofonowe mają dla mnie wartość wspomnieniową. Większość z nich nagrałam, korzystając z dość zaawansowanej wieży mojego znajomego Amerykanina. Miał on ogromną bibliotekę tak zwanych soundtracków, czyli dużych kaset na taśmę magnetyczną, które chyba się w Europie nigdy nie pojawiły. Muzyczna biblioteka Tima składała się przede wszystkim z muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej, typu pop i country, która była mu niezbędna w trakcie dalekich tras eighteenwheelerem. Nagrywałam też rock z naszego uniwersyteckiego radia, bo dzięki tej zaawansowanej wieży można było piosenki ładnie poskładać bez reklam i niechcianych fragmentów. W rezultacie te stare kasety, zwykle rockowe składanki najbardziej popularnych wówczas utworów, są zdecydowanie ciekawsze do słuchania niż liczne zakupione kasety oryginalne, które zawsze zawierają zarówno przeboje, jak i utwory nieco gorsze. No i dlatego słucham przede wszystkim tych kaset. Zamówiłam nawet pilota do mojej nowej starej wieży , pilota, na którym jest klawisz z dumnym napisem TAPE. Myślę, że nikt z młodzieży by już nie wiedział, do czego ten guziczek służy.

A ja go teraz pyk. I gram. Znowu gram, po 40 latach.

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

To było tak: od dawna myślałam o tablecie do pisania, znaczy takim z prawdziwą klawiaturą. Pisywałam na tabletach i smartfonach, nie mówiąc o moim staple hardware, czyli laptopie robiącym za peceta, ale każda z tych opcji miała swoje wady i od dawna wydawało mi się, że mały laptop z ekranem dotykowym będzie dla moich pisarskich celów najlepszy.

No to zrobiłam sobie prezent na dzień kobiet, choć nigdy tego komunistycznego (sic!) święta nie obchodziłam.

Choć, gdy napisałam to zdanie, przyszło mi do głowy, że jednak raz je obeszłam.

Właściwie to nie wiem, czy ja je obeszłam, czy ono obeszło mnie. Było to na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy pracowałam w pewnej szanowanej instytucji wydawniczej na stanowisku redaktora tekstów naukowych. W dniu kobiet gruchnęła wieść, że korytarzem zbliża się dyrekcja z orszakiem. Otworzyły się drzwi i wparowali: sekretarka dyrektora z tacą maleńkich paczuszek. [Kto wtedy żył, to pamięta te jednorazowe rajtki, sprzedawane w małych plastikowych torebeczkach.] Za sekretarką szedł dyrektor, jak zwykle poprzedzany przez swoje gigantyczne EGO. Ego coś mówiło, a dyrektor wręczał obowiązkowego tulipana. [Nóżką do góry, bo tulipanki były słabowite i łebek im opadał jak niemowlakowi w nosidełkach.] Na końcu szła kobitka nieznanej mi pracowej proweniencji, która niosła wielki metrowy wydruk komputerowy z tabelą: |DATA | NAZWISKO | POKWITOWANIE|.

A juści, pokwitowałam odbiór przysługującej mi jednorazówki, bo czasy były nie takie jak dziś, kiedy dobra wszelakie leżą na ulicy i tylko miotła się nimi — z rzadka — interesuje.

d-analog-foma-BWa-07 zdjęcie własne: Stara miotła mało zainteresowana sprzątaniem

Od tego czasu mam wstręt do dnia kobiet i nawet umyślnie piszę go z małej litery. Choć, muszę przyznać, że piszę na moim nowym najśliczniejszym poleasingowcu, przecudnej urody, i pisze mi się bardzo przyjemnie. Siedzę sobie bowiem na tapczanie — z nóżkami w górze — i jest mi bosko.

Ale nie wszystko było tak super od razu. Pierwszy egzemplarz, jaki przyniosłam do domu, dostał, chyba ze szczęścia, że go adoptowałam, rzucawki błogostanowej i po uruchomieniu, a następnie zainstalowaniu dwóch niezbędnych do pisania programów, zaczął otwierać losowe okienka i to w tempie większym niż ja zamykałam. Wyglądało to tak, jakby jakiś złośliwy gnom przejął mój pulpit i robił sobie jaja z mojej miny, którą pewnie widać było w kamerce. Albo może sprzedawca sprzedał mi też niechcący wirusa?

Zebrałam więc manatki i poszłam wymienić. Pan się zdziwił, że tak szybko, a jak mu powiedziałam, że zainstalowałam itp. to spojrzał na mnie, na włos tyleż potargany, co siwizną gęsto pokryty, i zapytał z niezmierzonym zdziwieniem: — To pani umie sama instalować? Ale potem już był całkiem normalny. No i chyba się poczuwał, bo powiedział, że wynajdzie mi z pozostałych im jeszcze kilkudziesięciu egzemplarzy najśliczniejszy. Znaczy szukał takiego z niestartymi literkami, nie wytartą płytką dotykową i wszystkimi potrzebnymi nalepkami. I znalazł.

I to będzie mój najśliczniejszy dzień kobiet w życiu!

#wspomnienia #dzienkobiet #blog #writefreelypl #pisanie #codziennosc

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Jak przejawia się ADHD u staruszek? Nie wiem, jak u innych, ale u mnie to łapanie dziesięciu srok za ogon. Obecnie tłumaczę trzy książki na raz. Jedna z nich to *GUMA DWUCHROMIANOWAz J . CRUWYS RICHARD

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Czasem wydaje mi się, że tylko mnie zależy na tych rodzinnych wspomnieniach. Na pewno nie zależy na nich Staśkowi. Pod tym względem jest podobny do swojego ojca, który nie lubił wracać pamięcią do przeszłości. A mój ojciec? No cóż, o ile pamiętam, to był świetnym gawędziarzem, ale wspominał raczej tylko jakieś krotochwilne, anegdotyczne zdarzenia, które przecież nie mogą stanowić całej historii rodziny. O tragicznych zdarzeniach rzadko mówił, a już na pewno nie mnie, bo przecież byłam tylko dzieckiem.

W rezultacie co mi zostało? Opowieści brata, pewnie nieco przetworzone, bo każdy gawędziarz zmienia trochę treść opowieści wg własnego uznania.

Stąd wzięło mnie na poszukiwania genealogiczne. To się zaczęło wraz z Internetem — na początku to były jakieś szczątkowe informacje, dziś to prawdziwa skarbnica, jeśli umie się oddzielić ziarno od plew. Niestety, prawie wszystko jest dziś w necie płatne, a płaci się za kota w worku. Pewien znany serwis genealogiczny, firmowany nazwiskiem właściciela i jego tytułem naukowym, jest pełen błędów i to błędów zawinionych przez tegoż właściciela, bo wyraźnie podkreśla on, że osobiście zamieszcza nowe informacje i dane. Jak to wygląda? Przesłałam mu kiedyś dane o mojej rodzinie, bo na stronie były duże dziury informacyjne. Po jakimś czasie zajrzałam na stronę i ku mojej zgrozie zastałam pod fiszką mojej rodziny prawdziwy groch z kapustą — pomylone daty, imiona, koneksje.

No cóż, na miejscu tego pana bym się tak nie chwaliła, że zmiany wprowadzam sama, bo jakość tego wprowadzania podaje w wątpliwość wartość merytoryczną całej strony. Ale i tak korzystam z tej strony, za opłatą oczywiście, bo jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Muszę tylko sprawdzać pewne dane osobiście, bo po prostu już temu serwisowi nie ufam.

2012-12-08-22-17-03

To trochę jak z ChatGPT — prosisz go o informacje, on ci wysmaży piękną odpowiedź, a ty i tak musisz wszystko sprawdzić, bo łże jak bura suka. Gdy go przyłapiesz na kłamstwie, przyznaje, że napisał coś bez sensu i dziękuje za poprawki. Ale to nie znaczy, że drugi raz na to samo pytanie odpowie dobrze. Potrafi nawet fabrykować tytuły książek, podawać wymyślone spisy treści i wiele innych uciesznych rzeczy. Dlatego myślę, że pragnąc zdobyć relatywnie wiarygodne informacje, będziemy jeszcze długo grzebać w książkach samodzielnie. Chyba że zmądrzeje AI. Ale panu doktorowi M. już nic chyba nie pomoże.

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

(a miał być Samotny Biały Żagiel)

Kontynuując na emeryturze to, co robiłam jako tłumacz wolny strzelec, czuję się trochę jak Statek Widmo: pojawiam się na horyzoncie, a potem znikam, i nikt tak naprawdę nie wie, czy istnieję jako selfpublisher, czy może jestem jakimś mirażem. Problem z tym selfpublishingiem mam jeden: brak mi menedżera, który zadbałby o reklamę moich książeczek. A sama nie potrafię, no i jako chaotyczna osoba z umysłowym ADHD po prostu nie jestem w stanie skupić się na tej czynności. Tym bardziej, że przecież tu chodzi o pisanie, tłumaczenie, a nie sprzedawanie. To zupełnie inny rodzaj działania.

W rezultacie naprawdę jestem jak Statek Widmo, pływam po morzu selfpublishingu, buja mną, kołysze, czasem osiadam na mieliźnie, ale tak naprawdę to ledwie mnie widać, i to tylko z daleka.

To się teraz poreklamuję w miejscu, w które mało kto zagląda.

Sami widzicie, jak to ze mną jest.

https://books2read.com/OpowiadaniaJanaNerudy

image-1


Jan Neruda (1834-1891)

Jan Neruda był jednym z niewielu dziewiętnastowiecznych czeskich pisarzy, którzy wywarli wpływ na literaturę czeską. Wyróżnił się niemal w każdym dziale literackim: w publicystyce, poezji, beletrystyce, erystyce dramatycznej, szkicach z podróży, felietonach, itd. W krytyce satyrycznej na tematy społeczne, historyczne i literackie Neruda nie miał sobie równych ani w Czechach, ani w Austrii. Jego Malostranské povidky (Opowieści z Małej Strany) są napisane w duchu nostalgicznych felietonów, a zbiór poezji Písně kosmické (Pieśni kosmiczne) były za życia pisarza uznawane za jego najlepsze dzieło.

Niepowtarzalny sposób przekazu w jego felietonach często budził zgorszenie zmanierowanego towarzystwa, a przywiązanie do języka ojczystego nie znajdowało uznania na niemieckich salonach. Zarzucano mu też bezwyznaniowość.


Swego czasu przetłumaczyłam i wydałam w postaci ebooka kilka opowiadań Nerudy. Nie, nie tłumaczyłam z czeskiego, bo tego języka nie znam. Jako podstawy użyłam dwudziestowiecznych przekładów Nerudy na język angielski — oczywiście przekładów w domenie publicznej, bo po przejściu na emeryturę tłumaczę już tylko takie. Wierzę, że były wierne oryginałowi, bo przekładając je na polski, wyraźnie poczułam duszną atmosferę praskiej Belle Epoque, czeskiej bohemy, słowiańszczyzny przytłoczonej niemieckimi wpływami.

Tłumacząc Jana Nerudę po raz pierwszy poczułam żal, że nie znam czeskiego, i że już nie zdążę się go nauczyć. Bo jednak tłumaczenie z przekładu to nie to samo, co z oryginału. A sądząc po wersjach angielskich mogłabym się w pismach tego autora zakochać.

W zbiorku, który wydałam, znajduje się bodaj najsławniejsze opowiadanie Jana Nerudy Wampir.

Sami zobaczcie, jak nieudolna jestem marketingowo: zamiast ten tytuł umieścić na okładce, aby przyciągał uwagę, dałam tam tytuł mojego ulubionego opowiadania Dziennik reportera.

Jaka ja jestem niedzisiejsza...

#selfpublishing #translating #ebooks

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely