Codzienność gryzie

“Człowiek to homo loquens — istota posługująca się językiem, który umożliwia porozumiewanie się, a także kumulowanie wiedzy i doświadczeń.” Racjonalista<

Paradoks Czerwonej Królowej


Ostatnio trzy koleżanki poprosiły mnie o adres mojej playlisty, czyli miejsca, gdzie można odsłuchać moje wiersze z muzyką i śpiewem sztucznej inteligencji. Twierdzą, że są w tych piosenkach zakochane. Reszta zazwyczaj wyraża uprzejme zdziwienie, że SI potrafi robić “takie rzeczy”.

To i tak bardzo dobrze, tym bardziej, że wszyscy drżą przed tą okropną SI. Procentowo mniej więcej tak się kształtuje, w moim odczuciu, akceptacja dla sztucznej inteligencji w polskim społeczeństwie. (To nawet trochę pocieszające, bo aż strach pomyśleć, co nasze społeczeństwo mogłoby zrobić, gdyby miało powszechny dostęp do sztucznej inteligencji i ją zaakceptowało.) Rzadko kto myśli o niej jako o przydatnym narzędziu, każda dyskusja obraca się wokół tego, że sztuczna inteligencja wytnie w pień różne zawody, zastępując człowieka i przygotowując w ten czy inny sposób jego nieuchronny upadek. Tymczasem to chyba nie jest aż tak proste, no chyba, że umysł człowieka jest już w fazie stagnacji, przestał się rozwijać i nie ewoluuje. Jak dotąd na drodze ewolucji zawsze było tak, że kolejne przeszkody mobilizowały ten niezwykły narząd do rozwoju, dodawania nowych neuronów, i nowych zwojów. image host Czerwona Królowa, ilustracja wykonana przez SI Być może jednak jesteśmy już rzeczywiście na końcu ewolucji jako gatunek, ale jeśli tak, to jest mi zupełnie obojętne, co zajmie nasze miejsce, czy będzie to sztuczna inteligencja, czy inteligentny szczur. Bowiem już od czasów Alicji w krainie czarów znany jest tzw. paradoks Czerwonej Królowej, który mówi, że jeśli nie biegniemy dość szybko, to stoimy w miejscu. W kontekście biologicznym i ewolucyjnym, paradoks ten opisuje zjawisko, w którym organizmy muszą się nieustannie adaptować i ewoluować nie po to, aby zyskać przewagę, ale by po prostu utrzymać swoją obecną pozycję w stosunku do innych współewoluujących gatunków. Nasza, na razie irracjonalna, obawa przed SI sugeruje, że jesteśmy skłonni uważać tę powstającą nową “siłę intelektualną” za gatunek, który nam zagraża. Człowiek wszakże zawsze potrafił sobie radzić z gatunkami, które, w jego mniemaniu, mu zagrażały. Zazwyczaj kończyło się to dla nich nie najlepiej. Co mnie zadziwia w tym całym rozważaniu na temat sztucznej inteligencji jako potencjalnego czynnika destrukcyjnego, a nie rozbudowanego narzędzia, to fakt, że tak łatwo jesteśmy skłonni oddać pałeczkę kompetencji i uznać swoją słabość w porównaniu z tym czymś, co nawet nie jest jeszcze bytem wirtualnym. Obserwuję z rosnącym niepokojem, jak współczesny człowiek dobrowolnie abdykuje ze swojej pozycji twórcy na rzecz narzędzia, które sam stworzył. To fascynujący paradoks naszych czasów – z jednej strony dumnie kreujemy się na panów technologii, z drugiej – z dziwną pokorą przypisujemy sztucznej inteligencji niemal boskie atrybuty. Amazon, serwis, który do dziś nie przyjmuje książek pisanych w języku polskim, przez selfpublisherów, bo obawia się jakichś polskich przekrętów, przyjmuje masowo książki stworzone przez sztuczną inteligencję. Wystarczy, że algorytm generatywny stworzy przekonujący tekst lub obraz, a już gotowi jesteśmy uznać jego wyższość nad ludzką kreatywnością. Przypomina to sytuację, w której stolarz kłania się swojemu młotkowi, uznając go za lepszego rzemieślnika od siebie. Tymczasem sztuczna inteligencja pozostaje na razie tym, czym była od początku – wyrafinowanym narzędziem, procesorem danych, który przetwarza to, co my, ludzie, wcześniej stworzyliśmy. Nie posiada świadomości, nie rozumie kontekstu w sposób, w jaki my go rozumiemy, nie tworzy z potrzeby serca czy z głębi doświadczeń. Nie stworzy genialnego obrazu, jeśli nie wprowadzimy do jej mechanizmów tej naszej, wyjątkowej, genialnej instrukcji. To my, w swojej niepewności i może też lenistwie intelektualnym, projektujemy na nią cechy, których nie posiada. Może łatwiej jest nam uznać “wyższość” maszyny, niż zmierzyć się z własną kreatywnością i odpowiedzialnością za tworzone dzieła? Może w świecie przytłaczającym nas ilością informacji szukamy wymówki, aby oddać komuś część swojej sprawczości i zanurzyć się w wygodnej bezmyślności? Paradoksalnie, im bardziej rozwinięta staje się sztuczna inteligencja, tym wyraźniej widać, że nie zastąpi tego, co w człowieku najbardziej ludzkie – zdolności do autentycznego przeżywania, oryginalnej kreacji i głębokiego rozumienia kontekstu kulturowego. Może zamiast lękać się sztucznej inteligencji lub bezrefleksyjnie oddawać jej pole, powinniśmy nauczyć się mądrego korzystania z niej – jak z każdego innego narzędzia, które może wspierać, ale nie zastępować ludzkiej myśli i twórczości. image hostbs2.imgbox.com/52/f0/et8TB5PD_t.png” Obawy przed nowymi narzędziami były od zawsze. Już Sokrates* argumentował, że wprowadzenie pisma spowoduje, iż człowiek przestanie być mądry naprawdę, stanie się mądry pozornie. Ironia tego stwierdzenia polega na tym, że znamy je tylko dlatego, że zostało zapisane przez Platona. Przykładów takich niebezpiecznych wynalazków są dziesiątki. Wiele obaw się nie spełniło, na przykład jazda koleją z szybkością 50 km/h nie wywołuje chorób psychicznych, ale niektóre obawy były przynajmniej częściowo uzasadnione. Jak zwykle, nie zależało to od samego wynalazku, ale od tego, co z tym wynalazkiem zrobił człowiek. A zatem zacznijmy lepiej biec, zgodnie z paradoksem Czerwonej Królowej, bo to właśnie zadecyduje o naszej ewentualnej przewadze nad innymi bytami, w tym również wirtualnymi, jeśli kiedykolwiek algorytm spróbuje “wyewoluować” w byt wirtualny.

TBC

  • Opowiada o tym Platon w dialogu Fajdros. Sokrates wyraża tam obawę, że pismo, choć może wyglądać jak korzystny wynalazek, w rzeczywistości przynosi pewne zagrożenia, bowiem osłabia pamięć i ludzie przestają polegać na swoich umiejętnościach zapamiętywania i zamiast tego korzystają z zapisów zewnętrznych. Wg niego wiedza jest materią żywą i wymaga aktywnej refleksji oraz dialogu. Gdy zostaje zapisana, ludzie nabierają wrażenia, że wiedzą coś, tylko dlatego, że mają dostęp do tej zapisanej informacji. (Btw, Sokrates wiecznie żywy.)

https://open.substack.com/pub/monikaibetley/p/paradoks-czerwonej-krolowej?r=3ad945&utm_campaign=post&utm_medium=web&showWelcomeOnShare=true

SI śpiewa moje wiersze: https://tube.pol.social/w/p/vYDeVuC3ZRioH8Nu7W95gf

★ ★ ★ ★ ★ ★ ★ ★

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Zawracanie błota drągiem


Ech, Bieszczady, ech, Bieszczady, na Bieszczady nie ma rady, chciałeś sobie pokowboić, a tu trzeba krowy doić...

Śpiewaliśmy tak kiedyś przy ognisku, a było tych bieszczadzkich ognisk i piosenek co niemiara. Była w tych piosenkach tęsknota za przygodą, ale i trochę rozczarowania, że gdy już udało nam się tu dotrzeć, to rzeczywistość dawała nam popalić.

Powinnam zacząć inaczej, jak w moim ulubionym filmie “Pożegnanie z Afryką”. Nie, nie miałam farmy w Bieszczadach, ale byłam tam strażnikiem przyrody w czasach, gdy Park dopiero powstawał. To było takie społeczne strażowanie, za dobrych studenckich czasów. Trzeba było przejść szkolenie, zdać egzamin i dostawało się blachę, błogosławieństwo na drogę i darmowy kemping w bieszczadzkim błotku.

Domyślacie się, że niczym to nasze patrolowanie nie przypominało kowbojenia. No bo kowboj, wiadomo, chojrak jest, colt u pasa, strzelba przy siodle, a ty plecak na grzbiecie i kij w dłoni, bardziej dziada przypominasz niż kowboja, no i bez broni palnej to argumenty masz raczej mizerne: że przyroda, że nie wolno zrywać jagód, bo park. Jaki park, gówniarzu, wypierpapier….

_________

Byłam strażnikiem przyrody w Bieszczadach. Kilkadziesiąt lat temu, gdy Park Bieszczadzki dopiero powstawał. Znałam Bieszczady już wcześniej, gdy jeszcze się tam o Parku w ogóle nikomu nie śniło, ale gdy narodziła się ta idea, to jej przyklasnęłam z radością. Chodziłam po tych górach, zwracałam uwagę turystom, jak nie powinni postępować. Były to jednak inne czasy, turystów w Bieszczadach było niewiele więcej niż nas, strażników. Miejscowym tośmy nawet chyba raz czy dwa wiadro z jagodami zarekwirowali, do odbioru w zarządzie parku było, ale się właściciele nie zgłosili. Za to my najedliśmy się strachu, bośmy wcale nie myśleli, że nam to wiaderko tak łatwo oddadzą, a nie wiedzieliśmy, czy mściwi nie są… Ech, Bieszczady… image host

Po wielu latach spędzonych na innych ścieżkach, w górach polskich, włoskich i amerykańskich, wróciłam w moje stare Bieszczady. Próbuję znaleźć znajome szlaki, rozglądam się po złażonych kiedyś drogach… I tęsknota mnie bierze za tą dzikością i nieporządkiem, które kiedyś po cichutku w duszy przeklinałam, nie przeczuwając nawet, że może być gorzej. Bo choć Park się pięknie rozrósł, to wiele zmian na szlakach trudno uznać za pozytywne. I choć włożono wiele trudu w jego rozwój, to zrobiono to bez sensu, i bez zrozumienia dla idei turystyki pieszej. A wystarczyło zapytać stare dobre PTTK, jak się szlaki trasuje, by wielu tych błędów uniknąć.

Bieszczady to góry niezbyt strome, w lasach od zawsze były ścieżki, którymi chodzili Bojkowie, Łemkowie, partyzanci, drwale, smolarze, a na koniec turyści. A jakże, chodziliśmy, mlaskając tłustym bieszczadzkim błotem, które odwdzięczało się nam, amortyzując nasze upadki. Od wieków ludzie dreptali pod górę, i wjeżdżali wozami, zygzakami, które obrazowo nazwano zakosami. Takie zakosy bardzo oszczędzają siły przy wchodzeniu, a kolana przy schodzeniu. Wiedzą to autochtoni górskich okolic, wiedzieli to działacze PTTK, trasując szlaki w Tatrach. Ale zapomniały o tym władze Bieszczadzkiego Parku Narodowego, które do trasowania szlaków wysłały najwyraźniej ludzi niedoświadczonych. Młodych, szybkich i napalonych. — Leć Kaziu, machnij ten szlak na Jawornik, byle szybko. No to poleciał, Kaziu, i machnął prawie pionowo w górę, bo góra niewysoka, to co mu wisi, nie będzie łaził zakosami po starej drodze zrywkowej, którą od wielu lat chodzili turyści, tylko myk, szybko w górę, znaki namalował, dumny, że sprawił się tak zgrabnie. — Idźcie, chłopaki, zróbcie ten szlak, co go Kaziu machnął, tylko migiem. I poszła, drużyna pierścienia, drogą na jawornikowy Mordor, zryła ziemię, gdzie Kaziu znaki namalował, tabliczki postawiła, że schodzić ze ścieżki nie wolno, i zadowolona. Minął rok, dwa, może pięć, a tu na Kaziowej stromej ścieżynie błoto co roku wzbiera, leje się po stromiźnie, co coraz bardziej głęboką i zaognioną ranę przypomina. Gdzie jej tam, do łagodnej i płytkiej blizny, ledwie widocznej a dla nóg przyjaznej, którą dreptałam ongiś, przed parkowymi czasy. Rana w jawornikowym cielsku błotem jak krwią wzbiera po każdej ulewie, a błoto to już wcale kroków nie amortyzuje, tylko turystów w dół porywa, krzywdzi i kaleczy. — Bierzcie się chłopaki za siekierki, trzeba stok umacniać, bo całkiem się nam rozlezie. Ruchy, ruchy… No to wzięli, chłopaki, siekierki i piły, i poszli w jawornikowym lesie nowe wspaniałe poprawki robić. Umyślili, że w poprzek błotnistej rany szwy założą, że ją spoją tymi bukowymi drągami jak chirurgicznymi szwami, żeby się ta błotnista krew lać przestała. Nacięli młodych buczków i dawaj, jeden nad drugim układać, bo stromizna duża i jeden za mało, żeby stopień zrobić. To trzy, albo i cztery bale na jeden stopień trzeba. Że wysokość duża? Co tam, turysta po to łazi, żeby się zmęczyć.

Pospinali tymi pniakami brzegi rany, a tu deszcz znowu leje, raną błoto nadal płynie, spod bali wodospadami wypływa, a czasem to i pniak jakiś ze sobą porwie. Popatrzyli, ramionami wzruszyli na tę dziwną, nieokiełznaną naturę Bieszczad, i postawili więcej tabliczek, aby z drogi nie zbaczać, bo tu rekultywacja przyrodniczego otoczenia się odbywa. image host

Sznyty na cierpiącym ciele Jawornika nic a nic się zagoić nie chcą. Łagodna droga zrywkowa, którą można było kiedyś sobie pójść na spacer na Jawornik (bo wszak to nie Mont Everest, tylko niewielki leśny pagórek, którego nie trzeba “zdobywać”, na który wchodzić się powinno powoli, smakując zapach lasu i kolor liści), zarosła kompletnie, choć jeszcze tu i tam ją widać, gdy kto wie, gdzie szukać. Nie tylko góra cierpi wskutek działań Parku i napalonego Kazia.

Cierpią też turyści, którym coraz trudniej schodzić, a coraz łatwiej coś sobie złamać lub skręcić. Bo jakże schodzić w tym bieszczadzkim błocie, gdy stopnie mają po pół metra wysokości, a czasem nawet do pasa sięgają?

image host

Byłam tam, widziałam. Starą drogę, co nią kiedyś drzewo zwożono, też widziałam. Pnie się łagodnie w górę, na niepozorny grzbiet Jawornika, zarośnięta i nieużywana, z roku na rok mniej wyraźna, jak moje wspomnienie o powojennych Bieszczadach, które stworzyli na nowo turyści, a Park Narodowy przyszedł już na gotowe. I tych turystów nie uszanował.

★ ★ ★ ★ ★ ★ ★ ★

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Hagi-yaki: Tradycyjna ceramika japońska z fascynującą historią

Hagi-yaki to wyjątkowa ceramika pochodząca z małego miasteczka w Japonii, która kryje w sobie fascynującą historię i piękno.

Historia Hagi

Hagi to niewielka miejscowość położona w prefekturze Yamaguchi[1], niegdyś znanej jako prowincja Nagato. Przez stulecia ziemiami tymi władał samurajski klan Ouchi, sąsiadujący z klanem Mori[2]. Los tych ziem często zależał od wyników pojedynczych bitew i politycznych decyzji.

Na początku XVII wieku rodzina Mori otrzymała prawo do wybudowania zamku w Hagi[3]. To właśnie oni sprowadzili z Korei mistrzów garncarskich, którzy nie tylko odkryli wspaniałe złoża glinki idealnej do wypalania naczyń, ale także nauczyli tej sztuki Japończyków.

Renoma Hagi-yaki

W Japonii istnieje przysłowie: “Ichi Raku, ni Hagi, san Karatsu”[4]. Oznacza to: “Czarki Raku są najlepsze, drugie są z Hagi, a trzecie z Karatsu”. To przysłowie świadczy o wysokiej randze ceramiki z Hagi w japońskiej kulturze.

Podobno samo Hagi też jest miejscem godnym polecenia do zwiedzania nie tylko ze względu na swoją wspaniałą historię polityczną i licznych ludzi, którzy zmienili bieg polityki w Japonii, ale także ze względu na bogactwo zabytków. Niestety, nigdy w Japonii nie byłam, a moja miłość do sztuki tego kraju ma charakter zupełnie platoniczny.

Cechy charakterystyczne Hagi-yaki

Ceramika wytwarzana w Hagi do dziś nosi nazwę Hagi-yaki, co stało się swoistą marką tych wyrobów. Unikalna glinka (glinka z regionu Hagi charakteryzuje się wysoką zawartością krzemionki i stosunkowo niską zawartością żelaza) i technologia wytwarzania sprawiają, że ceramika z Hagi jest rozpoznawalna na pierwszy rzut oka. Piękne kolory szkliwa nadają jej bardzo szczególny wygląd.

Co ciekawe, wraz z upływem czasu i stałym użytkowaniem, kolory tych wyrobów się zmieniają. Dzieje się tak za sprawą mikroskopijnych porów, które zamykają się w wyniku napełniania czarek zieloną herbatą czy innymi płynami[5].

Tradycja i innowacja

Najbardziej widoczną cechą ceramiki z Hagi jest małe wycięcie na krawędzi dna naczynia. Ta cecha ma interesującą historię. Według dawnych regulacji shoguna, ceramiki z Hagi mogli używać wyłącznie samurajowie. Przepisy przewidywały jednak, że jeśli zostanie wyprodukowany wyrób wadliwy, to można go sprzedać każdemu.

Sprytni rzemieślnicy zaczęli więc celowo wycinać mały ząbek na obrzeżu dna naczyń, co pozwalało na natychmiastowe uznanie wyrobu za “wadliwy”[6]. Chociaż czasy samurajskie dawno minęły, to wycięcie stosuje się do dziś jako znak rozpoznawczy ceramiki Hagi-yaki.

Współczesne Hagi-yaki

Współczesna produkcja Hagi-yaki zachwyca różnorodnością form i rozmiarów. Choć asortyment jest szeroki, to właśnie czarki do sake i herbaty oraz miseczki do ryżu zyskały największą sławę. Te wytwory sztuki garncarskiej przyciągają uwagę nie tylko przystępną ceną, ale przede wszystkim niezwykłym pięknem. Co ciekawe, ich urok podbija serca zarówno Japończyków, jak i zagranicznych miłośników ceramiki. Hagi-yaki bowl

Sekretem uniwersalnego uroku Hagi-yaki jest charakterystyczna paleta barw. Mistrzowie ceramiki stosują glazury w subtelnych, pastelowych odcieniach. Stonowane szarości, delikatne błękity czy ciepłe, jesienne brązy sprawiają, że naczynia te z łatwością komponują się z różnorodnymi stylami wnętrzarskimi, dodając im nutę japońskiej elegancji.

W świecie japońskiej sztuki, proweniencja dzieła odgrywa kluczową rolę. Dla koneserów Hagi-yaki, certyfikat potwierdzający wykonanie przez uznanego mistrza jest bezcenny. Choć dla niewprawnego oka dwie czarki mogą wydawać się identyczne, ta opatrzona sygnaturą cenionego artysty może osiągać zawrotne ceny, nawet tysiąckrotnie przewyższające wartość podobnego, lecz anonimowego wyrobu[7]. To pokazuje, jak wielką wagę w japońskiej kulturze przywiązuje się do tradycji i kunsztu rzemieślniczego.


Przypisy: [1] Prefektura Yamaguchi – jedna z 47 prefektur Japonii, położona w regionie Chugoku na zachodnim krańcu wyspy Honsiu. [2] Klany Ouchi i Mori – potężne rody samurajskie, które odegrały znaczącą rolę w historii Japonii okresu Sengoku (1467-1615). [3] Zamek w Hagi – zbudowany w 1604 roku przez klan Mori po przegranej w bitwie pod Sekigaharą. [4] “Ichi Raku, ni Hagi, san Karatsu” – japońskie przysłowie określające ranking najlepszych ceramik do herbaty. [5] Zjawisko zmiany koloru ceramiki Hagi-yaki – nazywane w Japonii “siedmioma przemianami Hagi”. [6] Historia “wady” w ceramice Hagi-yaki – przykład kreatywnego obejścia restrykcyjnych przepisów feudalnej Japonii. [7] Znaczenie certyfikatu mistrza – w japońskiej sztuce autentyczność i proweniencja dzieła często mają większe znaczenie niż jego wygląd zewnętrzny.

#ceramika #sztuka #Japonia

Inne ciekawe wpisy na blogu:

Bieszczady

O Bieszczadach

10 miejsc na idealny wypoczynek w naturze

Widmo Brockenu

O SI

O Sztucznej Inteligencji

★ ★ ★ ★ ★ ★ ★ ★

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Nie ważne, czy masz rację. Ważne jak głośno i agresywnie oznajmisz swoje zdanie.

Duże okna mojego mieszkania wychodzą bezpośrednio na przedszkole. Uwielbiam hałas, który robią dzieci, nigdy mi nie przeszkadzał, a mieszkam tak już 40 lat.

Ostatnio ktoś zamontował dzieciom nową zabawkę, drewniany blat imitujący kuchnię. Gdzie kuchnia, tam garnki. I zabawa na całego. Sama bym się tak chętnie z dziećmi pobawiła. Niestety moje już bardzo dorosłe.

Kiedy jednak dzieci idą do domów, garnki powinny być cicho. A już na pewno, gdy zapada noc. Po północy patelnia nie powinna prześcigać się z garnkiem, które z nich dźwięczy donośniej.

Niestety, w “moim” przedszkolu garnki wiszą całą noc na haczykach wbitych w deski. Póki deszcz nie pada, jest ok. Kiedy jednak zaczyna padać, za oknem zaczyna się perkusyjna kakofonia. Dźwięk garnków i patelni niesie się po maleńkiej uliczce i wpada prosto do naszego otwartego okna.

Poszłam dziś poprosić panie wychowawczynie, aby na noc składały naczynia kuchenne na półkę, bo tam by nie hałasowały w deszczu. I wtedy usłyszałam od jednej z pań:

  • A co, parapety i rynny też na noc zwijacie?

Pani ma ze 30 lat, ja 70. Jeszcze 20 lat temu żadna z wychowawczyń w tym przedszkolu tak by się nie odezwała do starszej osoby. Czasy się zmieniły, teraz każdy może powiedzieć co chce, byle głośno i z przytupem. Niestety chamstwo mnie zawsze zatyka, nigdy nie umiem na nie na czas odpowiedzieć. Powinnam zapytać:

  • A co, wy zawsze zostawiacie garnki i patelnie wiszące na haczykach przed domem?

Ale nie zapytałam, bo mnie zatkało. Nie szpanuję na wyższe sfery inteligenckie. Jestem sobie zupełnie zwykłą emerytką. Ale zawsze zapominam języka w gębie, gdy staje przede mną ktoś taki, jak ta pani wychowawczyni naszych, waszych dzieci.

U mnie w domu mówiło się o takich osobach wyszczekany. Znaczy umie odszczeknąć. Natychmiast. Bez zastanowienia, bez kalkulacji, czy wypada, czy to kogoś nie zaboli, czy nie zrobię komuś moim odszczeknięciem przykrości lub krzywdy.

Rodzice nie szanowali takich ludzi. A ja się ich po prostu bałam.

Nie odszczeknęłam, ale nie odpuszczę. Jeśli gary nadal będą wisieć i hałasować, będę interweniować. Noc jest, aby spać.

#blog #codziennosc #zycie #kultura

★ ★ ★ ★ ★ ★ ★ ★

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

🎼🎶🎶🎶🎶
Zablokowało mnie. Może to kwestia niepokoju, co przyniesie przyszłość. Nie, nie ta odległa, ale ta najbliższa, która wykuwa się właśnie w jakimś laboratorium histopatologicznym. Czekam na wyniki. Czekam... Trudno mi zmieścić się z pisaniem w tym całym czekaniu. Na szczęście jest jeszcze wiele rzeczy, które muszę robić w międzyczasie: zmiana opatrunków, gotowanie, sprzątanie, zmiana opatrunków. No i syn wyciągnął na wierzch moje stare wiersze i zasugerował, abym zrobiła z nich piosenki za pomocą serwisu Suno. Tak, żebym się trochę oderwała od zmartwień. To był fajny pomysł - trochę mnie oderwał. Na chwilę. **Suno** tworzy dla człowieka muzykę lub piosenki. Z muzyką jest łatwiej, bo interpretacja piosenek, zwłaszcza takich ciut poetyckich i w języku polskim, to dla niego duże wyzwanie. Czasem jedną piosenkę szlifuję cały długi wieczór, a i tak efekt jest niezadowalający. Bo Ai nie umie przeczytać polskiego słowa, bo czyta je po angielsku... Albo jak kiedyś, przełożyło cały wiersz na czeski, albo chorwacki, i zaśpiewało, nie wiadomo co, bo w nieznanym języku słowiańskim. Pomyślałam sobie, że to fajny sposób na ożywienie od dawna martwych wierszy. Martwych, a może zastygłych w letargu. Skoro mam już tę blokadę pisanie, to niech choć AI zrobi użytek z moich dawnych prób poetyckich. Książeczki z wierszami i tak nikt nie kupi.
★ ★ ★ ★ ★ ★ ★ ★

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Tegoroczne wakacje będą dziwne. Szykuje nam się po wakacjach spore zamieszanie, a te kilka dni, które teraz spędzimy w miejscu pięknym i jeszcze nie rozdeptanym przez turystów, ma nam dać siłę do wytrwania następnych kilku miesięcy. Nie wiem, czy uda nam się całkiem wyłączyć myślenie o trudnym czasie, który nas czeka, ale bardzo chcielibyśmy, żeby te kilka dni dało nam zapomnieć choć na chwilę o rzeczywistości. Codzienność gryzie i dlatego ten niecodzienny wyjazd ma być balsamem dla duszy. Czy uda się? Czy zdołamy wyłączyć strach i obawę? Bardzo bym chciała.

★ ★ ★ ★ ★ ★ ★ ★

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Wpis archiwalny (Homoloquens)

Jestem osobą starej daty, z komputerami mam do czynienia od 1982 roku, a w Internecie siedzę od początku (tego polskiego początku). Tym samym czuję się „laikiem uprawnionym“ do formułowania pewnych uogólnień. Przyznaję, w zamierzchłych czasach korzystałam z Napstera, ale od czasu jego kłopotów i hucznego zamknięcia starałam się nie ściągać z Internetu niczego, czego ściąganie nie było pobłogosławione przez właścicieli praw autorskich i majątkowych. Najwyżej odsłuchiwałam na stronie i jeśli lubiłam, próbowałam kupić. Zwykle się udawało. Poza jedną piosenką: „In a broken dream“ Roda Stewarta, moim zdaniem najlepszą w jego twórczości. Tę jeszcze wcześniej próbowałam kupić w USA. Nie udało się – nakład wyczerpany. I dopiero za Napstera ściągnęłam ją z netu. Po prostu nie mogłam jej nie mieć. Od tego czasu reklamuję ją, gdzie mogę. Myślę, że już odpracowałam moje przewinienie.

Moim zdaniem im agresywniejsze działania podejmują autorzy w celu obrony swych praw majątkowych, tym większą szkodę sobie wyrządzają. Po tym, jak pan Kazik rozprawił się ze swym wielbicielem, który od lat prowadził stronę opisującą jego twórczość, obiecałam sobie, że nie będę już kupować tego pana, bo zwyczajnie przestałam go lubić. Dwie oryginalne płytki opchnęłam komuś za grosze i od razu poczułam się lepiej.

Z drugiej strony przypominam sobie, jaką „medialną karierę“ zrobił w naszym domu Therion, podłapany gdzieś w Internecie przez syna. Było to w czasach, gdy ten szwedzki zespół był w Polsce zupełnie nieznany. Trzy czy cztery ściągnięte nielegalnie melodie leciały u nas do znudzenia, aż syn, gdy dowiedział się, że ojciec jedzie do Szwecji, zaordynował: Musisz mi kupić wszystie płyty Theriona, jakie znajdziesz. Po tygodniu mąż wrócił triumfalnie z dwiema płytkami, notebene uchodziwszy się pierwiej jak ksiądz po kolędzie. Od tego czasu Therion panował w naszym domu niepodzielnie przez lat kilka, a liczba oryginalnych płyt znacznie urosła.

Bardzo podobnie przebiegła u nas kariera Marizy. Usłyszałam gdzieś w necie jej piękne pieśni fado i nie mogłam się powstrzymać od poinformowania rodziny, że z prezentów to interesuje mnie tylko Mariza w oryginale. Nigdy bym jednak jej pewnie nie poznała, gdyby reklamowano ją w necie 30 sekundowymi dżinglami. Po prostu nigdy czegoś takiego nie słucham – jak można ocenić, czy się coś lubi po 30 sekundach? Szczerze mówiąc, nie wiem, czy strona, na której słuchałam Marizy po raz pierwszy, była legalna. Ale zadziałała jak najlepsza reklama – mam już sporą biblioteczkę fado, same oryginalne płyty.

Internet jest znakomitym miejscem do reklamowania swej twórczości. Artyści trzęsący się z obawy, że ktoś nielegalnie ich zobaczy lub podsłucha, narażają się na niechęć, a przynajmniej na obojętność. Tymczasem, jak mówi Cory Doctorow, „Problemem nie jest piractwo, problemem jest niewidoczność“. Otóż to, prawdziwym problemem twórców jest ich niewidoczność, zapomnienie, nieobecność. Można oczywiście przypominać o sobie skandalami, ekscesami, pokazywaniem się u boku męża-prezydenta czy procesami o odszkodowania za naruszenie praw majątkowych, ale czy to czasem nie jest kuchenne wejście do Panteonu?

Ja rozumiem – każdy chce mieć czerwone Porsche czy terenowego Lexusa z napędem na 4 koła. Również artysta. Ale prawdziwa sztuka to nie sztabka złota – nie da się jej wycenić na podstawie masy i ceny za uncję. Kto się bierze za sztukę, ten wypływa dość niepewną łódeczką na bardzo burzliwe wody. Czy zyska uwielbienie tłumów zależy nie tylko od jego talentu, ale i od jego osobowości – ale na pewno nie zależy od zastępu prawników, którzy w dzień i w nocy strzec będą jego praw majątkowych. Czasem nielegalnie ściągnięta piosenka może się stać przebojem otwierającym wrota kariery.

Pewnie nikt już nie pamięta, poza matuzalemami takimi jak ja, kartek dźwiękowych tłuczonych za komuny bez jakiegokolwiek szacunku dla praw majątkowych. To dopiero był przemysł piracki. Z tych kartek (no i z Radia Luksemburg) dowiadywaliśmy się, co się śpiewa za granicą – i to nie wschodnią. Czy zaszkodziło to tym sławom? Czy Paul McCartney rwał włosy na myśl, że całe demoludy słuchają pirackich nagrań „Michelle“? Czy Aznavour pochlastał się z rozpaczy, że jego „Apres l’amour“ wysyłano do ukochanej na kartce dźwiękowej z gigantyczną różą w technikolorze?

Najbardziej piratów lęka się była modelka Carla Bruni – ile zaśpiewała w życiu? Ile jej piosenek zyskało światową sławę? Dwie, trzy? Czy nie jest tak, że najbardziej trzęsą się o nielegalne ściąganie ci, których dorobek jest mikry? A tym samym strzelają sobie w stopę – obwarowując swój malutki dorobeczek, skazują się na nieobecność, a nieobecność dla artysty jest gorsza niż spiratowanie jego twórczości.

Iluż to malarzy marzyło po cichu, aby do ich pracowni włamał się ktoś i skradł cały ich dorobek, łącznie z paletą, dając tym samym powód do ogłoszenia światu, że „malarz X jest jednak wielkim malarzem, bo ktoś się nieźle natrudził, by znieść z poddasza po piorunochronie trzydzieści półtorametrowych płócien. Pewnie to był włam na zamówienie, a odbiorcą jest jakiś bogaty koneser“. Policyjną wiadomość powtórzyły by wszystkie bulwarówki, a następnego dnia malarz otrzymałby pewnie ofertę zorganizowania wystawy, pewnie nawet od kilku galerii.

Warto byłoby się zastanowić, co bardziej się opłaca. Czy darmowa reklama w necie, czy twórczość wystawiona za stalową kratą, jak szympans w ZOO, ze znakiem ostrzegawczym: „Nie zbliżać się, bo choć krewniak, to opluwa i rzuca odchodami“?

Warto byłoby się zastanowić, czy stawiamy na dziś, czy na jutro naszej kariery? Czy wchodzimy do Panteonu już dziś, ale cichcem od tylca, czy kiedyś, za to wejściem frontowym? Korzyści z obwarowania twórczości zakazami mogą dać twórcy doraźne zyski i wystarczyć nawet na Porsche. Ale co potem? Od czego odcinać kupony, jeśli powoli odjeżdżamy tym swym porschakiem w artystyczny niebyt?

#blog #prawaautorskie #kontrowersje

★ ★ ★ ★ ★ ★ ★ ★

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Chiński fiolet, znany również jako Han Purple, to syntetyczny pigment z grupy krzemianów (barium copper silicate), który został opracowany w Chinach i był używany w starożytnych Chinach od okresu Zachodniego Zhou (1045–771 p.n.e.) do końca dynastii Han (około 220 n.e.)1.

Kolor

Fiolet chiński w czystej formie jest ciemnoniebieski, zbliżony do indygo. Jest to fiolet, definiowany jako kolor pomiędzy czerwonym a niebieskim. Nie jest to jednak fiolet wg nauki o kolorach, tzn. niespektralny kolor pomiędzy czerwonym a fioletem na 'linii fioletów' na diagramie chromatyczności CIE1.

Chemia

Chiński fiolet ma chemiczną formułę BaCuSi2O6 i zawiera wiązanie miedź-miedź, co czyni ten związek bardziej niestabilnym niż Han Blue (wiązania metal-metal są rzadkie)1.

Zastosowanie w kontekście kulturowym

Purpura chińska (Han Purple), sztuczny pigment stworzony przez Chińczyków ponad 2500 lat temu, był używany w starożytnych dziełach sztuki, takich jak malowidła ścienne, słynni wojownicy terakotowi, ceramika, metaloplastyka i biżuteria2. 20021201051552 - Terracotta Army Yaohua2000, CC BY-SA 3.0, via Wikimedia Commons

Tajemnica składu

Badania, prowadzone od czasu odkrycia Han Purple w latach 90tych minionego wieku, ujawniły niezwykłe właściwości tego pigmentu, w tym zdolność do emitowania potężnych promieni światła w zakresie bliskiego podczerwieni2. Odkrycia tego dokonali fizycy kwantowi!

Zagadka fioletu chińskiego

Produkcję fioletu chińskiego zaczęto już 800 lat p.n.e wydaje się jednak, że nie znalazł zastosowania w sztuce aż do dynastii Qin i Han (221 p.n.e. do 220 n.e.), kiedy to został zastosowany na słynnych wojownikach terakotowych, a także na ceramice i innych przedmiotach2. Przed XIX wiekiem, kiedy nowoczesne metody produkcji sprawiły, że syntetyczne pigmenty stały się powszechne, istniały tylko niezwykle drogie fioletowe barwniki, kilka rzadkich fioletowych minerałów oraz mieszanki czerwieni i błękitu, ale nie było prawdziwego fioletowego pigmentu – z wyjątkiem tego sprzed kilkuset lat w starożytnych Chinach – napisał Samir S. Patel w Archaeology2. Z nieznanego powodu fiolet chiński całkowicie zniknął z użycia wraz z końcem dynastii Han. i pozostawał w zapomnieniu aż do jego ponownego odkrycia przez nowoczesnych chemików w latach 90. XX wieku. Od tego czasu kilka ważnych ośrodków naukowych (w tym Stanford) pracowało nad historycznym i naukowym znaczeniem2 tego pigmentu.

Źródła 1 Han purple and Han blue – Wikipedia 2 Han Purple: The 2,800-Year-Old Mystery Solved by Quantum Physicists – Ancient Origins

Inne ciekawe wpisy na blogu:

Bieszczady

O Bieszczadach

10 miejsc na idealny wypoczynek w naturze

Widmo Brockenu

O SI

O Sztucznej Inteligencji

#kolory #barwniki #pigmenty #sztuka #art #writefreelypl #writefreely

★ ★ ★ ★ ★ ★ ★ ★

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely

Widmo Brockenu, to zjawisko, z którym bardziej zaawansowany turysta górski spotkał się co najmniej raz w życiu. Zjawisko to, nazwane tak dlatego, że po raz pierwszy zaobserwowano je ze szczytu Brocken w górach Harzu, od dawna rozpala wyobraźnię turystów i taterników, którzy często nie są nawet świadomi, skąd bierze się zła wróżba powiązana z tym zdarzeniem.

Zjawisko polega na odbiciu powiększonego cienia obserwatora na chmurze, czemu zwykle towarzyszy tęczowe halo. Zdjęcie poniżej obrazuje sposób powstania widma, ale nim nie jest. To tylko przykład, że zupełnie zwykłe zjawiska przechodzą do historii, a nawet obracają się w legendę, dzięki czyjejś bujnej wyobraźni.

Powyższe zdjęcie przedstawia obraz, który powstał na chmurze śniegu wzniesionej przez gwałtownie hamującego narciarza, uchwycony migawką aparatu fotograficznego od przeciwnej strony chmury, czyli od strony, z której normalnie widma Brockenu nie obserwujemy.

A legenda powstała w 1925 roku, kiedy to prawdopodobnie wymyślił ją taternik J.A. Szczepański, opowiadający wszem i wobec, że napotkanie widma, mamidła czy mnicha (bo i tak widmo Brockenu nazywano) oznacza przepowiednię śmierci dla tego, kto się z nim spotka.

Osobiście spotkałam mamidło w górach kilka razy, a żyję, choć raz faktycznie moje życie w górach wisiało na przysłowiowym włosku. Może zatem prawdą jest dalsza część przepowiedni, a mianowicie, że trzykrotne spotkanie mamidła uodparnia na nieszczęśliwe górskie wypadki (choć nie na głupotę, niestety). Wszystkich, którzy je spotkali i którzy snują smutne rozważania na temat szans swego dożycia sędziwego wieku, pocieszam: po trzech razach nie ma się już czego bać, ale ja wyszłam z życiem po pierwszym razie i po drugim również.

Widmo Brockenu na chmurze nad Trotternishem w Szkocji

Wersja, jakoby trzeci raz zwiastował śmierć nieuchronną, to jakaś jeszcze nowsza interpretacja, wymyślona przez tych, co wiedzą, że dzwony, tylko nie wiedzą, w którym kościele.

★ ★ ★ ★ ★ ★ ★ ★

Comment on https://photog.social/@GalArt

https://writefreely.pl Czytaj blogi na Writefreely