Comment on https://photog.social/@GalArt
“Człowiek to homo loquens — istota posługująca się językiem, który umożliwia porozumiewanie się, a także kumulowanie wiedzy i doświadczeń.” Racjonalista<
Comment on https://photog.social/@GalArt
🅾🅿🆃🆈🅺🅰 🅸 🆂🆉🆃🆄🅺🅰
“Wszystkie te postacie zostały naszkicowane na ich własne życzenie w domu, w którym spaliśmy w głębi stanu Georgia. Stary dżentelmen, który, nawiasem mówiąc, sam wybrał swoją postawę, przypadkiem rzucił okiem na Camera Lucida, gdy nasze rzeczy zostały wyniesione z powozu, i zechciał zobaczyć natychmiastowy dowód jej możliwości. “Niech mnie pan narysuje”, powiedział, “i wszystkich moich sześciu synów, a wtedy będę przekonany, że nie ma w tym przesady”. Byłem całkiem chętny, by zadowolić naszego przyjaznego gospodarza, który przyjął nas i choć nie prowadził tawerny, obiecał nam nocleg. W tych dzikich częściach kraju jest to zresztą powszechnie praktykowane i pobierane są regularne opłaty, choć wszystkie ustalenia są uważane za dobrowolne.”
Z książki: Forty etchings : from sketches made with the camera lucida, in North America, in 1827 and 1828 by Hall, Basil, 1788-1844
Camera lucida – ta stara sztuczka dawnych mistrzów w istocie przyczyniła się do rozwoju sztuki rysunku, a pośrednio także fotografii. Większość osób zna termin camera obscura (ciemny pokój), tymczasem camera lucida (jasny pokój) jest wynalazkiem nieco mniej znanym, ale równie fascynującym. Bazuje na zasadach opisanych przez Johannesa Keplera w XVII wieku, lecz została dokładniej opisana i opatentowana dopiero w 1807 roku przez angielskiego chemika i fizyka Williama Hyde’a Wollastona.
Ilustracja z Scientific American Supplement, 11 stycznia 1879 r.
Był to niezwykle użyteczny wynalazek, szczególnie dla rysowników i amatorów sztuki. Urządzenie składa się z pryzmatu optycznego (lub w niektórych wersjach – lusterka) zamocowanego na statywie. Użytkownik patrzył przez pryzmat, widząc jednocześnie obraz modela (lub obiektu) oraz płaszczyznę papieru. Dzięki temu mógł odrysowywać kontury z dużą dokładnością. Warto zaznaczyć, że camera lucida nie tworzy żadnego trwałego obrazu – jedynie optyczne złudzenie, które pomaga rysować.
Pomysł ten intrygował artystów i naukowców przez wieki. Nawet ponoć Leonardo da Vinci eksperymentował z podobnymi technikami optycznymi (choć nie z camera lucida jako taką), używając luster do odwzorowywania perspektywy. Brakuje jednak dowodów, by którekolwiek z jego dzieł powstało, pomocą takiego urządzenia. Może jednak Mistrz nie potrzebował takich pomocy?
Dziś urządzenia inspirowane camerą lucidą wciąż cieszą się popularnością wśród artystów i hobbystów. Na Amazonie współczesne wersje tego wynalazku można kupić za około 100 dolarów.
Jeśli ktoś chciałby skonstruować camerę lucidę samodzielnie, jest to dość proste. W Internecie można znaleźć wiele schematów. Jednym z nich jest projekt autorstwa Tima Hunkina, który zamieszczam poniżej.
Schemat konstrukcji
Trudno jednak oczekiwać, że przy pomocy domowej camera lucida powstaną wielkie dzieła sztuki. Zawsze jednak może to być pewna pomoc dla początkujących artystów.
#blog #codziennosc #writefreelypl #writeblog
Comment on https://photog.social/@GalArt
Nauczyłam się pływać dopiero wtedy, kiedy moje dzieci zaczęły chodzić na basen. Moja nienawiść do basenów, a nawet to pływania, wywodziła się z wczesnego dzieciństwa, kiedy mój starszy brat przytopił mnie w rzece. Po prostu wcisnął mi głowę pod wodę i przytrzymał, bez złych zamiarów. Po pierwsze musisz się przestać bać zanurzać głowę, powiedział. Miałam wtedy z pięć lat, a on jedenaście. Notabene, jego wiedza na temat pływania była czysto teoretyczna.
Potem, w szkole, mieliśmy lekcje pływania na odległym basenie. Żeby uczestniczyć w zajęciach, trzeba było mieć specjalny kostium. Specjalność kostiumu polegała na tym, że musiał być bawełniany, z bawełny nierozciągliwej, i koniecznie biały, ponieważ tylko taki, według zarządzających basenem, zapewniał kontrolę czystości kostiumów.
Kostium musiał być nierozciągliwy, aby można go było od czasu do czasu wygotowywać. Rozciągliwość w tamtych czasach zapewniała guma, wpleciona w splot lub wszyta w materiał, która w wysokiej temperaturze by się rozpadła. Kostium gotowało się jak pościel, w dużym kotle z mydlinami. W rezultacie wszystkie dziewczynki ubrane były w kostiumy wprawdzie czyste, ale pokraczne, nieestetycznie przylepione do ciała i – zazwyczaj – przezroczyste po namoczeniu.
Tego moja, wyniesiona z domu, purytańska wstydliwość naprawdę nie lubiła. No, i jeszcze ten prysznic po zajęciach, kiedy wszystkie musiałyśmy zdjąć kostiumy i kąpać się na golasa. Już nawet nie wspominam wrzasków trenera czy trenerki i tego okropnego drąga, którym odpychali od brzegu mniej sprawne w pływaniu dzieci, które z przerażeniem w oczach próbowały chwycić się brzegu basenu. A, warto jeszcze wspomnieć chlor, obecny w wodzie i powietrzu. Skóra przesiąkała nim tak, że trudno było zetrzeć tę woń nawet mydłem.
Basen był dla mnie koszmarem. A ponieważ byłam dzieckiem samodzielnym i samo-zarzadzającym, zdobyłam dla siebie zwolnienie z zajęć. I nie chodziłam na basen. Aż do czasu, gdy uczyć pływać zaczęły się moje dzieci... Ale to już inna historia.
✎✎✎✎✎✎✎✎✎✎✎✎✎✎✎✎✎✎✎✎
#blog #codziennosc #writefreelypl #writeblog #wspomnienia #szkoła
Comment on https://photog.social/@GalArt
Czapla śnieżna, Kalifornia, aut. J. M. Betley
Czapla śnieżna (Egretta thula) jest eleganckim ptakiem z rodziny czaplowatych, charakterystycznym dla obszarów Ameryki Północnej, Środkowej i Południowej. Występuje głównie na mokradłach, nad brzegami rzek, jezior i w estuariach.
Wygląd
Upierzenie: Całkowicie białe, które nadaje jej niemal eteryczny wygląd. Dziób: Czarny, cienki, prosty, idealnie przystosowany do chwytania ryb i drobnych organizmów.
Nogi: Długie i czarne, z żółtymi stopami, które są kluczową cechą identyfikacyjną (czaple często używają ich do wabienia ofiar w wodzie, machając nimi jak przynętą).
Oczy: Żółte, z niewielkim kawałkiem nagiej, żółtej skóry u nasady dzioba.
Rozmiar: Dorasta do około 60-70 cm wysokości, z rozpiętością skrzydeł około 100 cm.
Zachowanie:
Czapla śnieżna jest niezwykle aktywnym i energicznym łowcą. Podczas polowania często się porusza, biega i rozpościera skrzydła, aby przepłoszyć ryby. To dynamiczne podejście odróżnia ją od wielu innych czapli, które preferują atak z przyczajenia.
Comment on https://photog.social/@GalArt
W moim rodzinnym pruderyjnym domu, gdzie nikt nie odważył się powiedzieć na tyłek dupa, od samego dzieciństwa prześladował mnie jeden widok. Była ta ogromna, na pół ściany, prawdopodobnie naturalnej wielkości, kopia obrazu Rubensa “Porwanie córek Leukippa”. Notabene rodzice mylnie nazywali ten obraz “Porwanie Sabinek”.
Każdy, kto zna twórczość Rubensa wie, że przedstawione na nim córki Leukippa są zupełnie obnażone, mają oczywiście rubensowskie kształty, a obraz pełen jest przemocy seksualnej.
Obraz ten towarzyszył mojemu dzieciństwu, a potem młodości, i nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego rodzice tak bardzo go lubili. Być może uważali go za jakąś lokatę kapitału, być może kupili go okazyjnie i wydawało im się, że zrobili świetny interes. Pamiętam też, że obraz miał niewielką usterkę: niedokończone malowanie dłoni kobiety.
Pamiętam, że jako mała dziewczynka, wychowywana, jak już powiedziałam, w pruderyjnym domu, starałam się na ten obraz w ogóle nie patrzeć.
Kiedy wreszcie, długo po śmierci taty, mama postanowiła spieniężyć nasz skarb rodzinny w postaci tego obrazu i wezwała rzeczoznawcę, który miał ocenić jego wartość, okazało się, że jest to nawet nienajgorsza kopia, a przede wszystkim duża kopia, w rezultacie wartość tego obrazu można było wycenić na metry kwadratowe plus coś za wartości artystyczne.
Nie dane mi było poznać szczegółowej wyceny obrazu, wiem jednak, że z pewnością nie był wart tyle, na ile liczyła mama. Dlatego nie zasilił domowej kasy, wisiał jeszcze do śmierci mamy na ścianie, strasząc przemocą i wyuzdaniem niektórych mniej wyrobionych artystycznie gości, a potem wędrował razem z moim bratem po jego rozlicznych mieszkaniach i domach. A kiedy jego ostatnie mieszkanie strawił doszczętnie ogień, okazało się, że to wspaniałe dzieło przetrwało, ponieważ nie zostało jeszcze rozpakowane po ostatniej przeprowadzce. I tak obnażone córki Leukippa zawisły na chwilę w maleńkim mieszkanku socjalnym mojego brata, budząc zgorszenie zaglądających przez okno sąsiadów, aby na koniec skończyć jako rekompensata za niewielką pomoc sąsiedzką, prawdopodobnie w postaci wielkiego rulonu, i gigantycznej ramy oddzielnie, w jakiejś piwnicy, albo na strychu.
Comment on https://photog.social/@GalArt
Powiem szczerze: jestem zafascynowana fenomenem blogologii. Zastanawiam się, czy powstają już jakieś prace naukowe na temat blogów, blogowania i wpływu, jaki te czynności mają na życie człowieka.
Bo że mają, to pewne. Czym byłoby nasze życie bez tych blogów, blogasków, flogów, komciów i komentów, i jak to się tam jeszcze to wszystko nazywa... A tak serio, to sądzę, że blogi mają i będą mieć duże znaczenie. Niestety głównie dla ich twórców. Bowiem blog jest jak wentyl bezpieczeństwa, przez który uchodzi nadmiar pary. Dla nas, ludzi XXI wieku, wkręconych w absurdalne trybiki zawodowo-polityczno-medialne, blog bywa prawdziwym zbawieniem.
Błogosławieństwem, rzec można, które ratuje nas czasem przed nadciśnieniem, udarem mózgu i zawałem serca.
Na blogu my som pany, śrubki, które zeskoczyły z trzpieni, wolnomyśliciele, królowie życia! Na blogu możemy wykrzyczeć, co nas mierzi, wkurza, denerwuje, możemy też szeptać, mruczeć i szczebiotać. Możemy pisać o tym, o czym nie chcą słuchać znajomi. Możemy się pochwalić zdjęciami, których nikt nie chce oglądać, wiedzą, która już nikogo poza nami nie obchodzi. Skryci w przepastnej czeluści Internetu możemy rzucać gromy na bliskich, dalekich, szefów i podwładnych, polityków i dziennikarzy.
Krótko mówiąc: możemy pokazać gest Kozakiewicza każdemu, kto według nas na to zasłużył. Panu, pani, o i tamtej pani... (Oops, nie pani, proszę pani, tylko tej drugiej pani, tej której nie lubię.) Gest Kozakiewicza elegancko zapakowany w mądre słowa, porywające paralele, intrygujące porównania.
Jednym blog pozwala zachować szacunek dla siebie, innym pozbierać myśli, jeszcze inni stawiają blog w nadziei, że uda się na nim kogoś ukrzyżować. I tu dochodzimy do sedna sprawy: ręce zajęte stukaniem w klawisze nie chwycą gwoździ i młotka, nie sięgną po nóż i nie wpakują lufy pistoletu do ust ani swemu właścicielowi, ani nikomu innemu. Wraz z literkami uchodzi z nas para, złość, zdenerwowanie, krystalizują się myśli, które tłukły sie po głowie bezładnie, a złorzeczenia zmieniają się we w miarę oględne słowa krytyki. Zamiast prowokować do zbrodni, rękoczynów oraz napaści z zamiarem pobicia, para idzie w gwizdek i powstaje BLOGOSŁAWIONY OWOC ŻYWOTA: WPIS. Amen.
Comment on https://photog.social/@GalArt
Kontynuuję porządki we wspomnieniach z moich podróży
Teatro Romano w Volterze W roku 2012 teatr nie był jeszcze dostępny dla turystów
Został zbudowany w I wieku p.n.e., w okresie panowania cesarza Augusta, i jest położony na zboczu wzgórza, w pobliżu Porta Fiorentina, tuż przy murach miejskich. Ta lokalizacja jest typowa dla rzymskich teatrów, które często wykorzystywały naturalne ukształtowanie terenu do konstrukcji widowni.Konstrukcja teatru obejmowała półkolistą widownię z rzędami kamiennych siedzeń, orchestrę (półkoliste miejsce przed sceną), scenę z dekoracyjną fasadą i system korytarzy i przejść dla widzów
Teatr został odkryty dopiero w latach 50. XX wieku podczas prac wykopaliskowych. Wcześniej był częściowo zasypany i niewidoczny. Po odkryciu przeprowadzono prace konserwatorskie, które pozwoliły na zabezpieczenie i wyeksponowanie tego cennego zabytku.
Obecnie Teatro Romano w Volterze jest częścią kompleksu archeologicznego, który można zwiedzać. Ze względu na swoje położenie oferuje nie tylko możliwość poznania rzymskiej architektury, ale również piękne widoki na okoliczną dolinę.Surowy krajobraz północnej Toskanii
Ten interesujący kompleks wykopalisk jest jednym z najważniejszych świadectw obecności rzymskiej w Volterze i stanowi dowód na znaczenie miasta w okresie rzymskim.W sezonie letnim teatr czasami służy jako miejsce przedstawień i koncertów, co pozwala na chwilowy powrót do jego oryginalnej funkcji sprzed dwóch tysięcy lat.
Zdjęcia fotoptikon © 2012
#blog #codziennosc #writefreelypl #writeblog
Comment on https://photog.social/@GalArt
To i tak bardzo dobrze, tym bardziej, że wszyscy drżą przed tą okropną SI. Procentowo mniej więcej tak się kształtuje, w moim odczuciu, akceptacja dla sztucznej inteligencji w polskim społeczeństwie. (To nawet trochę pocieszające, bo aż strach pomyśleć, co nasze społeczeństwo mogłoby zrobić, gdyby miało powszechny dostęp do sztucznej inteligencji i ją zaakceptowało.) Rzadko kto myśli o niej jako o przydatnym narzędziu, każda dyskusja obraca się wokół tego, że sztuczna inteligencja wytnie w pień różne zawody, zastępując człowieka i przygotowując w ten czy inny sposób jego nieuchronny upadek. Tymczasem to chyba nie jest aż tak proste, no chyba, że umysł człowieka jest już w fazie stagnacji, przestał się rozwijać i nie ewoluuje. Jak dotąd na drodze ewolucji zawsze było tak, że kolejne przeszkody mobilizowały ten niezwykły narząd do rozwoju, dodawania nowych neuronów, i nowych zwojów. Czerwona Królowa, ilustracja wykonana przez SI Być może jednak jesteśmy już rzeczywiście na końcu ewolucji jako gatunek, ale jeśli tak, to jest mi zupełnie obojętne, co zajmie nasze miejsce, czy będzie to sztuczna inteligencja, czy inteligentny szczur. Bowiem już od czasów Alicji w krainie czarów znany jest tzw. paradoks Czerwonej Królowej, który mówi, że jeśli nie biegniemy dość szybko, to stoimy w miejscu. W kontekście biologicznym i ewolucyjnym, paradoks ten opisuje zjawisko, w którym organizmy muszą się nieustannie adaptować i ewoluować nie po to, aby zyskać przewagę, ale by po prostu utrzymać swoją obecną pozycję w stosunku do innych współewoluujących gatunków. Nasza, na razie irracjonalna, obawa przed SI sugeruje, że jesteśmy skłonni uważać tę powstającą nową “siłę intelektualną” za gatunek, który nam zagraża. Człowiek wszakże zawsze potrafił sobie radzić z gatunkami, które, w jego mniemaniu, mu zagrażały. Zazwyczaj kończyło się to dla nich nie najlepiej. Co mnie zadziwia w tym całym rozważaniu na temat sztucznej inteligencji jako potencjalnego czynnika destrukcyjnego, a nie rozbudowanego narzędzia, to fakt, że tak łatwo jesteśmy skłonni oddać pałeczkę kompetencji i uznać swoją słabość w porównaniu z tym czymś, co nawet nie jest jeszcze bytem wirtualnym. Obserwuję z rosnącym niepokojem, jak współczesny człowiek dobrowolnie abdykuje ze swojej pozycji twórcy na rzecz narzędzia, które sam stworzył. To fascynujący paradoks naszych czasów – z jednej strony dumnie kreujemy się na panów technologii, z drugiej – z dziwną pokorą przypisujemy sztucznej inteligencji niemal boskie atrybuty. Amazon, serwis, który do dziś nie przyjmuje książek pisanych w języku polskim, przez selfpublisherów, bo obawia się jakichś polskich przekrętów, przyjmuje masowo książki stworzone przez sztuczną inteligencję. Wystarczy, że algorytm generatywny stworzy przekonujący tekst lub obraz, a już gotowi jesteśmy uznać jego wyższość nad ludzką kreatywnością. Przypomina to sytuację, w której stolarz kłania się swojemu młotkowi, uznając go za lepszego rzemieślnika od siebie. Tymczasem sztuczna inteligencja pozostaje na razie tym, czym była od początku – wyrafinowanym narzędziem, procesorem danych, który przetwarza to, co my, ludzie, wcześniej stworzyliśmy. Nie posiada świadomości, nie rozumie kontekstu w sposób, w jaki my go rozumiemy, nie tworzy z potrzeby serca czy z głębi doświadczeń. Nie stworzy genialnego obrazu, jeśli nie wprowadzimy do jej mechanizmów tej naszej, wyjątkowej, genialnej instrukcji. To my, w swojej niepewności i może też lenistwie intelektualnym, projektujemy na nią cechy, których nie posiada. Może łatwiej jest nam uznać “wyższość” maszyny, niż zmierzyć się z własną kreatywnością i odpowiedzialnością za tworzone dzieła? Może w świecie przytłaczającym nas ilością informacji szukamy wymówki, aby oddać komuś część swojej sprawczości i zanurzyć się w wygodnej bezmyślności? Paradoksalnie, im bardziej rozwinięta staje się sztuczna inteligencja, tym wyraźniej widać, że nie zastąpi tego, co w człowieku najbardziej ludzkie – zdolności do autentycznego przeżywania, oryginalnej kreacji i głębokiego rozumienia kontekstu kulturowego. Może zamiast lękać się sztucznej inteligencji lub bezrefleksyjnie oddawać jej pole, powinniśmy nauczyć się mądrego korzystania z niej – jak z każdego innego narzędzia, które może wspierać, ale nie zastępować ludzkiej myśli i twórczości. bs2.imgbox.com/52/f0/et8TB5PD_t.png” Obawy przed nowymi narzędziami były od zawsze. Już Sokrates* argumentował, że wprowadzenie pisma spowoduje, iż człowiek przestanie być mądry naprawdę, stanie się mądry pozornie. Ironia tego stwierdzenia polega na tym, że znamy je tylko dlatego, że zostało zapisane przez Platona. Przykładów takich niebezpiecznych wynalazków są dziesiątki. Wiele obaw się nie spełniło, na przykład jazda koleją z szybkością 50 km/h nie wywołuje chorób psychicznych, ale niektóre obawy były przynajmniej częściowo uzasadnione. Jak zwykle, nie zależało to od samego wynalazku, ale od tego, co z tym wynalazkiem zrobił człowiek. A zatem zacznijmy lepiej biec, zgodnie z paradoksem Czerwonej Królowej, bo to właśnie zadecyduje o naszej ewentualnej przewadze nad innymi bytami, w tym również wirtualnymi, jeśli kiedykolwiek algorytm spróbuje “wyewoluować” w byt wirtualny.
TBC
SI śpiewa moje wiersze: https://tube.pol.social/w/p/vYDeVuC3ZRioH8Nu7W95gf
Comment on https://photog.social/@GalArt
Ech, Bieszczady, ech, Bieszczady, na Bieszczady nie ma rady, chciałeś sobie pokowboić, a tu trzeba krowy doić...
Śpiewaliśmy tak kiedyś przy ognisku, a było tych bieszczadzkich ognisk i piosenek co niemiara. Była w tych piosenkach tęsknota za przygodą, ale i trochę rozczarowania, że gdy już udało nam się tu dotrzeć, to rzeczywistość dawała nam popalić.
Powinnam zacząć inaczej, jak w moim ulubionym filmie “Pożegnanie z Afryką”. Nie, nie miałam farmy w Bieszczadach, ale byłam tam strażnikiem przyrody w czasach, gdy Park dopiero powstawał. To było takie społeczne strażowanie, za dobrych studenckich czasów. Trzeba było przejść szkolenie, zdać egzamin i dostawało się blachę, błogosławieństwo na drogę i darmowy kemping w bieszczadzkim błotku.
Domyślacie się, że niczym to nasze patrolowanie nie przypominało kowbojenia. No bo kowboj, wiadomo, chojrak jest, colt u pasa, strzelba przy siodle, a ty plecak na grzbiecie i kij w dłoni, bardziej dziada przypominasz niż kowboja, no i bez broni palnej to argumenty masz raczej mizerne: że przyroda, że nie wolno zrywać jagód, bo park. Jaki park, gówniarzu, wypierpapier….
_________
Byłam strażnikiem przyrody w Bieszczadach. Kilkadziesiąt lat temu, gdy Park Bieszczadzki dopiero powstawał. Znałam Bieszczady już wcześniej, gdy jeszcze się tam o Parku w ogóle nikomu nie śniło, ale gdy narodziła się ta idea, to jej przyklasnęłam z radością. Chodziłam po tych górach, zwracałam uwagę turystom, jak nie powinni postępować. Były to jednak inne czasy, turystów w Bieszczadach było niewiele więcej niż nas, strażników. Miejscowym tośmy nawet chyba raz czy dwa wiadro z jagodami zarekwirowali, do odbioru w zarządzie parku było, ale się właściciele nie zgłosili. Za to my najedliśmy się strachu, bośmy wcale nie myśleli, że nam to wiaderko tak łatwo oddadzą, a nie wiedzieliśmy, czy mściwi nie są… Ech, Bieszczady…
Po wielu latach spędzonych na innych ścieżkach, w górach polskich, włoskich i amerykańskich, wróciłam w moje stare Bieszczady. Próbuję znaleźć znajome szlaki, rozglądam się po złażonych kiedyś drogach… I tęsknota mnie bierze za tą dzikością i nieporządkiem, które kiedyś po cichutku w duszy przeklinałam, nie przeczuwając nawet, że może być gorzej. Bo choć Park się pięknie rozrósł, to wiele zmian na szlakach trudno uznać za pozytywne. I choć włożono wiele trudu w jego rozwój, to zrobiono to bez sensu, i bez zrozumienia dla idei turystyki pieszej. A wystarczyło zapytać stare dobre PTTK, jak się szlaki trasuje, by wielu tych błędów uniknąć.
Bieszczady to góry niezbyt strome, w lasach od zawsze były ścieżki, którymi chodzili Bojkowie, Łemkowie, partyzanci, drwale, smolarze, a na koniec turyści. A jakże, chodziliśmy, mlaskając tłustym bieszczadzkim błotem, które odwdzięczało się nam, amortyzując nasze upadki. Od wieków ludzie dreptali pod górę, i wjeżdżali wozami, zygzakami, które obrazowo nazwano zakosami. Takie zakosy bardzo oszczędzają siły przy wchodzeniu, a kolana przy schodzeniu. Wiedzą to autochtoni górskich okolic, wiedzieli to działacze PTTK, trasując szlaki w Tatrach. Ale zapomniały o tym władze Bieszczadzkiego Parku Narodowego, które do trasowania szlaków wysłały najwyraźniej ludzi niedoświadczonych. Młodych, szybkich i napalonych. — Leć Kaziu, machnij ten szlak na Jawornik, byle szybko. No to poleciał, Kaziu, i machnął prawie pionowo w górę, bo góra niewysoka, to co mu wisi, nie będzie łaził zakosami po starej drodze zrywkowej, którą od wielu lat chodzili turyści, tylko myk, szybko w górę, znaki namalował, dumny, że sprawił się tak zgrabnie. — Idźcie, chłopaki, zróbcie ten szlak, co go Kaziu machnął, tylko migiem. I poszła, drużyna pierścienia, drogą na jawornikowy Mordor, zryła ziemię, gdzie Kaziu znaki namalował, tabliczki postawiła, że schodzić ze ścieżki nie wolno, i zadowolona. Minął rok, dwa, może pięć, a tu na Kaziowej stromej ścieżynie błoto co roku wzbiera, leje się po stromiźnie, co coraz bardziej głęboką i zaognioną ranę przypomina. Gdzie jej tam, do łagodnej i płytkiej blizny, ledwie widocznej a dla nóg przyjaznej, którą dreptałam ongiś, przed parkowymi czasy. Rana w jawornikowym cielsku błotem jak krwią wzbiera po każdej ulewie, a błoto to już wcale kroków nie amortyzuje, tylko turystów w dół porywa, krzywdzi i kaleczy. — Bierzcie się chłopaki za siekierki, trzeba stok umacniać, bo całkiem się nam rozlezie. Ruchy, ruchy… No to wzięli, chłopaki, siekierki i piły, i poszli w jawornikowym lesie nowe wspaniałe poprawki robić. Umyślili, że w poprzek błotnistej rany szwy założą, że ją spoją tymi bukowymi drągami jak chirurgicznymi szwami, żeby się ta błotnista krew lać przestała. Nacięli młodych buczków i dawaj, jeden nad drugim układać, bo stromizna duża i jeden za mało, żeby stopień zrobić. To trzy, albo i cztery bale na jeden stopień trzeba. Że wysokość duża? Co tam, turysta po to łazi, żeby się zmęczyć.
Pospinali tymi pniakami brzegi rany, a tu deszcz znowu leje, raną błoto nadal płynie, spod bali wodospadami wypływa, a czasem to i pniak jakiś ze sobą porwie. Popatrzyli, ramionami wzruszyli na tę dziwną, nieokiełznaną naturę Bieszczad, i postawili więcej tabliczek, aby z drogi nie zbaczać, bo tu rekultywacja przyrodniczego otoczenia się odbywa.
Sznyty na cierpiącym ciele Jawornika nic a nic się zagoić nie chcą. Łagodna droga zrywkowa, którą można było kiedyś sobie pójść na spacer na Jawornik (bo wszak to nie Mont Everest, tylko niewielki leśny pagórek, którego nie trzeba “zdobywać”, na który wchodzić się powinno powoli, smakując zapach lasu i kolor liści), zarosła kompletnie, choć jeszcze tu i tam ją widać, gdy kto wie, gdzie szukać. Nie tylko góra cierpi wskutek działań Parku i napalonego Kazia.
Cierpią też turyści, którym coraz trudniej schodzić, a coraz łatwiej coś sobie złamać lub skręcić. Bo jakże schodzić w tym bieszczadzkim błocie, gdy stopnie mają po pół metra wysokości, a czasem nawet do pasa sięgają?
Byłam tam, widziałam. Starą drogę, co nią kiedyś drzewo zwożono, też widziałam. Pnie się łagodnie w górę, na niepozorny grzbiet Jawornika, zarośnięta i nieużywana, z roku na rok mniej wyraźna, jak moje wspomnienie o powojennych Bieszczadach, które stworzyli na nowo turyści, a Park Narodowy przyszedł już na gotowe. I tych turystów nie uszanował.
Comment on https://photog.social/@GalArt
Hagi-yaki to wyjątkowa ceramika pochodząca z małego miasteczka w Japonii, która kryje w sobie fascynującą historię i piękno.
Hagi to niewielka miejscowość położona w prefekturze Yamaguchi[1], niegdyś znanej jako prowincja Nagato. Przez stulecia ziemiami tymi władał samurajski klan Ouchi, sąsiadujący z klanem Mori[2]. Los tych ziem często zależał od wyników pojedynczych bitew i politycznych decyzji.
Na początku XVII wieku rodzina Mori otrzymała prawo do wybudowania zamku w Hagi[3]. To właśnie oni sprowadzili z Korei mistrzów garncarskich, którzy nie tylko odkryli wspaniałe złoża glinki idealnej do wypalania naczyń, ale także nauczyli tej sztuki Japończyków.
W Japonii istnieje przysłowie: “Ichi Raku, ni Hagi, san Karatsu”[4]. Oznacza to: “Czarki Raku są najlepsze, drugie są z Hagi, a trzecie z Karatsu”. To przysłowie świadczy o wysokiej randze ceramiki z Hagi w japońskiej kulturze.
Podobno samo Hagi też jest miejscem godnym polecenia do zwiedzania nie tylko ze względu na swoją wspaniałą historię polityczną i licznych ludzi, którzy zmienili bieg polityki w Japonii, ale także ze względu na bogactwo zabytków. Niestety, nigdy w Japonii nie byłam, a moja miłość do sztuki tego kraju ma charakter zupełnie platoniczny.
Ceramika wytwarzana w Hagi do dziś nosi nazwę Hagi-yaki, co stało się swoistą marką tych wyrobów. Unikalna glinka (glinka z regionu Hagi charakteryzuje się wysoką zawartością krzemionki i stosunkowo niską zawartością żelaza) i technologia wytwarzania sprawiają, że ceramika z Hagi jest rozpoznawalna na pierwszy rzut oka. Piękne kolory szkliwa nadają jej bardzo szczególny wygląd.
Co ciekawe, wraz z upływem czasu i stałym użytkowaniem, kolory tych wyrobów się zmieniają. Dzieje się tak za sprawą mikroskopijnych porów, które zamykają się w wyniku napełniania czarek zieloną herbatą czy innymi płynami[5].
Najbardziej widoczną cechą ceramiki z Hagi jest małe wycięcie na krawędzi dna naczynia. Ta cecha ma interesującą historię. Według dawnych regulacji shoguna, ceramiki z Hagi mogli używać wyłącznie samurajowie. Przepisy przewidywały jednak, że jeśli zostanie wyprodukowany wyrób wadliwy, to można go sprzedać każdemu.
Sprytni rzemieślnicy zaczęli więc celowo wycinać mały ząbek na obrzeżu dna naczyń, co pozwalało na natychmiastowe uznanie wyrobu za “wadliwy”[6]. Chociaż czasy samurajskie dawno minęły, to wycięcie stosuje się do dziś jako znak rozpoznawczy ceramiki Hagi-yaki.
Współczesna produkcja Hagi-yaki zachwyca różnorodnością form i rozmiarów. Choć asortyment jest szeroki, to właśnie czarki do sake i herbaty oraz miseczki do ryżu zyskały największą sławę. Te wytwory sztuki garncarskiej przyciągają uwagę nie tylko przystępną ceną, ale przede wszystkim niezwykłym pięknem. Co ciekawe, ich urok podbija serca zarówno Japończyków, jak i zagranicznych miłośników ceramiki.
Sekretem uniwersalnego uroku Hagi-yaki jest charakterystyczna paleta barw. Mistrzowie ceramiki stosują glazury w subtelnych, pastelowych odcieniach. Stonowane szarości, delikatne błękity czy ciepłe, jesienne brązy sprawiają, że naczynia te z łatwością komponują się z różnorodnymi stylami wnętrzarskimi, dodając im nutę japońskiej elegancji.
W świecie japońskiej sztuki, proweniencja dzieła odgrywa kluczową rolę. Dla koneserów Hagi-yaki, certyfikat potwierdzający wykonanie przez uznanego mistrza jest bezcenny. Choć dla niewprawnego oka dwie czarki mogą wydawać się identyczne, ta opatrzona sygnaturą cenionego artysty może osiągać zawrotne ceny, nawet tysiąckrotnie przewyższające wartość podobnego, lecz anonimowego wyrobu[7]. To pokazuje, jak wielką wagę w japońskiej kulturze przywiązuje się do tradycji i kunsztu rzemieślniczego.
Przypisy: [1] Prefektura Yamaguchi – jedna z 47 prefektur Japonii, położona w regionie Chugoku na zachodnim krańcu wyspy Honsiu. [2] Klany Ouchi i Mori – potężne rody samurajskie, które odegrały znaczącą rolę w historii Japonii okresu Sengoku (1467-1615). [3] Zamek w Hagi – zbudowany w 1604 roku przez klan Mori po przegranej w bitwie pod Sekigaharą. [4] “Ichi Raku, ni Hagi, san Karatsu” – japońskie przysłowie określające ranking najlepszych ceramik do herbaty. [5] Zjawisko zmiany koloru ceramiki Hagi-yaki – nazywane w Japonii “siedmioma przemianami Hagi”. [6] Historia “wady” w ceramice Hagi-yaki – przykład kreatywnego obejścia restrykcyjnych przepisów feudalnej Japonii. [7] Znaczenie certyfikatu mistrza – w japońskiej sztuce autentyczność i proweniencja dzieła często mają większe znaczenie niż jego wygląd zewnętrzny.
Comment on https://photog.social/@GalArt