“Człowiek to homo loquens — istota posługująca się językiem, który umożliwia porozumiewanie się, a także kumulowanie wiedzy i doświadczeń.” Racjonalista<
Czy nigdy nie czujesz zawstydzenia własnym szczęściem? Ja wiem, szczęście nie jest od tego, szczęście nie ma tłumić człowieka lecz go uskrzydlać. Dlatego jest szczęściem.
Od kiedy przestałam wierzyć, że w kwestii szczęścia czy nieszczęścia macza palce jakaś wyższa istota, przestałam się też buntować, kiedy widzę, że kogoś dotyka nieszczęście.
Zostało tylko zawstydzenie i świadomość, że choć życie nie jest rosyjską ruletką, to jednak w bardzo dużym stopniu podlega prawom probabilistyki.
Dlatego każdego ranka mam ochotę dziękować matce naturze, losowi, przypadkowi (sama nie wiem komu, bo jak można dziękować przypadkowi?) za każdy dzień zdrowia mojej rodziny, mojego, moich znajomych i przyjaciół. Świadomość kruchości ludzkiego życia, a właściwie świadomość jego kompletnej nieprzewidywalności, sprawia, że zamiast dumy ze status quo czuję coś w rodzaju onieśmielenia.
Dlatego nigdy nie pytaj, komu bije dzwon. Bije on tobie.
Miałam kilka lat temu spore szczęście: spotkałam aż trzech patriotów na raz. Patrioci siedzieli na schodkach sklepu Całodobowego i kołysząc się w takt silnika samochodu dostawczego, rozmawiali o patriotyzmie. Prym wiódł niewysoki mężczyzna z czterodniowym co najmniej zarostem i szklistym wzrokiem. Kiedy próbowałam wejść do sklepu, złapał mnie za łydkę i spojrzał pełnymi łez oczami w górę i ciemnym sznaps-barytonem ze czkawką powiedział z mocą:
– My jesteśmy pa, patriotami, psze pani. Prawdziwymi po, Polakami. Nam żadna po, policja tego nie zabroni. Patriotami jesteśmy!
I zaczął nucić Pierwszą Brygadę.
Z trudem oswobodziłam nogę i próbowałam pogłębić dyskusję:
– A co to znaczy być patriotą, proszę pana? Co patriotycznego pan tu robi? Czy to siedzenie na schodkach to patriotyzm?
– Pa, patriotyzm, właśnie. Ruscy jak Polskę najechali, to nawet takie starsze paniusie jak pani g, gwałcili! Nie przebierali! A my pani nie damy zgwałcić! Obronimy panią, w, własną pie,piersią! Ot co!
– Ale zabory już się skończyły, i wojna też! O ile wiem, nie spodziewamy się najazdu Rosjan w najbliższym czasie – powiedziałam, zręcznie przechodząc nad śpiącym kawałkiem ciała drugiego patrioty.
– A o EUUURO pani nie słyszała? O meczu pani nie słyszała? A o przemarszu ruskich ki, kiboli pani nie słyszała? No to my też będziemy maszerować – w przeciwnym kierunku! Jak prawdziwi pa, patrioci – psze pani. Obronimy panią i inne kobity, przed tymi najeź..cami.
Reszta wypowiedzi patrioty utonęła za jego pazuchą, gdzie zaczął nagle czegoś nerwowo szukać, po czym triumfalnie wyciągnął zza wielowarstwowej czeluści swego rozchełstanego odzienia butelkę brzoskwiniówki. Spojrzał na nią miłośnie, potem schylił się, zabawnie balansując ciałem w celu uniknięcia upadku na głowę i potrząsnął dwoma pozostałymi patriotami.
– Nie damy zgwałcić tej pani, co, chłopaki?
Powołani do życia patrioci z ociąganiem oderwali głowy od ściany Całodobowego, a jeden nawet otworzył oczy i patrząc na mnie z spytał Naczelnika z niedowierzaniem:
– Gwałcić? Tę panią? Coś ci się w głowie pojeb..., Pikulec...
Stadion Dziesięciolecia powstał w 1955 roku i od początku były trudności z zapełnieniem go. Zwykle było tak, jak na tej fotografii zrobionej pod koniec lat sześćdziesiątych znakomitym aparatem Druh – jedna strona dość pełna, druga świeci pustkami. Byłam na tym stadionie tylko dwa razy – raz na jakimś towarzyskim meczu międzypaństwowym, z wujem, który rozkręcał polską piłkę nożną jeszcze przed wojną, a drugi raz poszukując egzotycznych przypraw do potraw chińskich. Z pierwszego spotkania wyniosłam zachwyt nad umiejętnościami gości, z drugiego paczuszkę przypraw, których nazwy do dziś nie znam – i których w związku z tym nie używam.
Zabawne, ale wielkie uroczystości na Stadionie Dziesięciolecia robiono z wielkim przepychem i nakładem środków. Kiedy patrzę dziś na to zdjęcie od razu przychodzą mi na myśl obchody na cześć Kim Ir Sena. Ale może się mylę? Może jednak miały więcej sensu?
Odwiedziłam rodzinę. Na cmentarzu. Tuż przed deszczem, szłam pod wiatr, dokoła leżały połamane gałęzie. Nabrzmiałe żyły korzeni pulsowały pod asfaltem, którym wylano ścieżkę. Nagle zwróciłam uwagę na delikatny zapach – jak gasnące kadzidełko. To światełka, nieliczne światełka na grobach tych, których dziś odwiedzono. Zasmuciłam się – nie miałam dziś ze sobą ani kwiatów, ani lampek, tylko nożyce do trawy i grabki.
A ten zapach był taki piękny, właśnie na tle woni wiatru. O ile subtelniejszy niż w święto zmarłych. Delikatniejszy, ale dobitny poprzez kontrast z zapachem wiatru i deszczu. Poczułam się naprawdę szczęśliwa. Taki piękny jest ten cmentarz, taki niezwykły, taki pobudzający wyobraźnię. Taki jak zawsze, a jednak za każdym razem inny. Uśmiechnęłam się do Awdzi jak zwykle i poszłam lekkim krokiem w stronę bramy. W nabrzmiałych żyłach cmentarnych drzew grało życie.