Dzień, w którym przekonałem się, że nie jestem półbogiem
Jak każdy polski kierowca byłem przekonany, ba – wiedziałem – że jestem świetny. Nie straszne mi ciężkie warunki, śliska nawierzchnia... zawsze dam sobie radę. Moją supermocą była długa jazda. Taka naprawdę długa, naście godzin bez przerwy, czasem dłużej. Trasa w te i z powrotem do centralnych Niemiec? Nie ma sprawy, na jeden strzał, z przerwą na tankowanie. Gdańsk – Kraków? Pikuś, ruszajmy choćby teraz. Szybki wypad do Pragi?
Aż do pewnego pięknego dnia, gdy pędząc S7 zasnąłem za kierownicą i tylko krzyk pasażerki uratował nas przed wypadnięciem za barierki. W ostatniej chwili udało mi się odbić w lewo; skończyło się na skasowanym całym boku samochodu, na szczęście ofiar w ludziach brak. Po tym zdarzeniu dotarło do mnie, że nie jestem żadnym królem szos. tylko debilem, który dotychczas po prostu miał szczęście.
Po co o tym piszę? Bo czasem musimy dostać od życia po ryju, by dotarła do nas własna marność. Czasem musisz się publicznie zbłaźnić na firmowym evencie, byś zrozumiał, że już nie kontrolujesz swego picia. Albo zasłabnąć na środku ulicy, by zacząć szanować swój organizm. Albo na kolanach prosić ukochaną, by wróciła...
Każdy z nas ma swoją barierkę na S7.