Co łączy edukację w zakresie rodzicielstwa bliskości, wegetarianizmu i poszanowania prywatności? Pomijanie perspektywy feministycznej.

Parę razy chciałam się odezwać w takim czy innym temacie, ale uznałam, że lepiej zebrać to wszystko do kupy i wypuścić jako osobny tekst z okazji Dnia Kobiet. A że przypada on jutro, w piątek i planuję być wtedy zajęta panikowaniem z powodu niewyrobienia się z masą wcześniej zaplanowanych rzeczy ;) to publikuję dziś. Uprzedzając: to nie jest atak na jakąkolwiek organizację czy osoby utożsamiające się z którąś z opisywanych baniek, a raczej apel o refleksję. Jak zwykle wyszło mi krótko i zwięźle ;–) Także mając świadomość, jak bardzo niektórych odrzuca czytanie, wersja skrócona do długości tweeta brzmiałaby: “przekonując do jakichś zachowań czy idei uwzględnijcie perspektywę kobiet”. A teraz wersja w długości normalnej:

Wsadzę kij w mrowisko, a właściwie to dużą gałąź w wiele mrowisk i to takich, których sama jestem częścią. Wiecie, co łączy ekologię, rodzicielstwo bliskości, edukację, wegetarianizm, higienę cyfrową i masę innych, generalnie wartościowych środowisk i idei? Pomijanie perspektywy feministycznej. Także przez kobiety, także przez te nazywające się feministkami.

Pamiętam, jak swego czasu na grupie dot. pieluch wielorazowych rozgorzała dyskusja odnośnie tego, czy ich propagowanie nie uderza w wyzwolenie kobiet. Dowodziłam wtedy, że zdecydowanie nie – bo przecież nic nie stoi na przeszkodzie, by dzieckiem i praniem jego pieluch zajął się tatuś, podczas gdy matka realizuje się zawodowo i że to generalnie prywatna sprawa danej rodziny. Nie uwzględniłam szeregu uwarunkowań kulturowych, ekonomicznych i politycznych sprawiających, że zdecydowanie częściej to na kobiety spadają i obowiązki związane z dzieckiem, i cała krytyka społeczna (dobre i wciąż aktualne teksty napisała na ten temat Ilona Kostecka https://mumandthecity.pl/matka-polka/, https://mumandthecity.pl/matka-jest-wszystkiemu-winna/). Jakiś czas później, mając już zdecydowanie większą świadomość w temacie, z niepokojem słuchałam audycji, w której ktoś zachęcał, by mniej czasu spędzać w internecie, a zamiast tego skupić się na relacjach z bliskimi. Bo wiedziałam, że zupełnie inaczej taki komunikat odbierze facet, który wieczory spędza na reddicie, zwalając na żonę usypianie dzieci i sprzątanie po kolacji, a inaczej ofiara przemocy domowej, która pomyśli, że chyba rzeczywiście zasłużyła na te razy od męża, bo zamiast skupić się na jego potrzebach ośmieliła się porozmawiać z koleżanką (czy – o zgrozo! – kimś z organizacji pomocowej, czyli obcą osobą z internetu!) przez maila czy messengera.

Z czego to wszystko wynika? W jednym i drugim przypadku – tj. zarówno po stronie przekonujących, jak i przekonywanych – właśnie z kulturowego uwarunkowania kobiet.

W zasadzie to warunkowanie odbywa się, zanim jeszcze chłopiec czy dziewczynka przyjdzie na świat. Ledwo kobieta zajdzie w ciążę, dla społeczeństwa przestaje być człowiekiem, a staje się inkubatorem. Jeśli z nadzieją na pomoc bliskich i niższe koszta życia przeniesie się w rodzinne strony swoje lub męża – konserwatywne otoczenie szybko przypomni jej o “roli kobiety”. Jeśli zostanie w dużym mieście, partner (dot. też tych będących teoretycznie zwolennikami równouprawnienia) zwykle z automatu uzna, że to ona ma zostać z niemowlęciem w domu, podczas gdy to on będzie się realizować zawodowo. Innymi słowy przyszła matka – nieraz osłabiona ciążą, nie mająca siły się bronić i nie chcąc się denerwować “dla dobra dziecka”, atakowana przez społeczeństwo metodą “kropli drążącej skałę” – nasiąka seksistowską propagandą jeszcze zanim urodzi. Nawet, jeśli przed ciążą miała opinię wyzwolonej feministki. A jej dziecko doświadcza nacechowanych stereotypami zachowań już od pierwszych dni życia.

Dzieci już od małego słyszą, że dane zachowania czy rzeczy są przypisane chłopcom lub dziewczynkom. Nawet, jeśli maluchom trafią się feministyczni rodzice – to dzieci nie żyją w klatce i różne seksistowskie uwagi usłyszą od babć i dziadków, cioć i wujków, nauczycielek i nauczycieli, sprzedawców na stoisku odzieżowym czy ekspedientek w sklepie z zabawkami.

Mamy więc lalki i różowe ciasne sukienki dla dziewczynek oraz samochodziki i szarobure szerokie spodnie dla chłopców, bo wiadomo, że dziewczynka już jako 2latka powinna dążyć do figury lalki Barbie, a chłopiec już jako 2latek powinien być spasiony. Dziecko idzie do sklepu czy biblioteki – i z automatu ktoś proponuje mu coś stereotypowo chłopięcego lub stereotypowo dziewczęcego, a jak dzieciak wybierze coś niezgodnie ze stereotypem, to usłyszy “stosowny” komentarz. Zazwyczaj w tego typu sytuacjach udawało mi się ugryźć w język – i nie komentować, tudzież wejść w kulturalną rozmowę typu “dziewczynki mogą lubić autka, a chłopcy kreskówki z przygodami jakiejś bohaterki”, ale jak już limit mojej tolerancji na seksizm i głupotę zostawał przekroczony, to zdarzało mi się na pytanie “skarpetki dla chłopca czy dziewczynki?” odpowiedzieć “to skarpetki, na stopy, nie na genitalia”. Raczej bez zrozumienia po drugiej stronie. Widocznie wyraz “genitalia” był dla interlokutorów za trudny... A pytanie “dla chłopca czy dla dziewczynki?” słyszałam kupując wodę mineralną na sali zabaw albo plasterki w aptece. Serio, to brzmi jak mem, ale to rzeczywistość. Nie zliczę, ile razy byłam pytana o to, dlaczego moi chłopcy mają wózek dla lalek – mimo, iż przy dwójce synów wózki dla lalek mieliśmy raptem dwa. O to, dlaczego moje dzieci bawią się autkami, których mają więcej, niż są w stanie zliczyć, nie zapytał dotąd nikt. No, bo to takie oczywiste, że to dziewczynka powinna bawić się lalkami, rozwijając empatię i kompetencje opiekuńcze. Powinna – dbając jednocześnie o nienaganny wygląd – chodzić z wózkiem na spacery, przyzwyczajać się do tego, że nieraz trudno go przenieść po schodach czy innych wertepach, bo przecież kiedyś zostanie matką, więc niech już teraz się przyzwyczaja, że miasta nie są projektowane dla kobiet. Kojarzycie eksperyment ze słoną lemoniadą (opisaną chociażby tutaj https://jakwychowywacdziewczynki.pl/mowisz-corce-badz-grzeczna-ale-po-co/ )? Dziewczynki od najmłodszych lat wychowuje się inaczej. “Mała dama” powinna być miła, czysta, cicha, uczynna i wyrozumiała. Ewentualnie – mając świadomych rodziców – kilkadziesiąt razy usłyszy, jak Ci tłumaczą się obcym ludziom, że zabawa ich córki w błocie jest ok i że powiedzenie “nie” to oznaka asertywności. Jej brat w analogicznych sytuacjach podobnych tłumaczeń nie będzie musiał wysłuchiwać – nikt się nie doczepi, więc wyjaśnienia nie będą konieczne. Chłopcom częściej pozwala się pyskować, rozrabiać, brudzić się – wspomniani wyżej feministyczni rodzice będą musieli bronić swojego prawa do zwrócenia synowi uwagi (“nie czepiaj się go, to tylko chłopiec, chłopcy tak mają”), zabawy lalkami czy okazania słabości, bo przecież przyszły mężczyzna powinien być pewny siebie, zdecydowany i nie płakać. Dziecko idzie do szkoły – gdzie seksistowskimi tekstami i zachowaniami jest bombardowane już bardziej zdecydowanie, czy to ze strony nauczycieli, czy rówieśników, a jak jakiś rodzic zaprotestuje przeciwko prezentowaniu (z okazji Mikołajek czy Dnia Dziecka) uczniom zestawów lego i uczennicom lalek – co najwyżej otrzyma łatkę roszczeniowego i awanturującego się rodzica. Chłopiec molestuje koleżankę – zagląda jej pod spódnicę, strzela gumką od stanika? “Ale jakie molestowanie, to przecież niewinna zabawa”. Koleżanka coś mu odpyskuje? “Ale jak ona się wyraża i zachowuje, przecież jest dziewczynką, to nie wypada!”

Niezależnie od tego, czy zostaliśmy wychowaniu w środowisku konserwatywnym, czy w postępowym – w mniejszym lub większym stopniu wzrastaliśmy właśnie w takiej atmosferze i w takiej samej wychowujemy nasze dzieci. Nawet w związkach o partnerskim nastawieniu kobiety poświęcają statystycznie więcej czasu na obowiązki domowe od swoich partnerów – bo od małego warunkuje się nas, że mamy troszczyć się o innych, nie konfliktować się, dbać o bliskich i być uczynne. W katolickim społeczeństwie od lat wpaja nam się “twoja wina, twoja wina, twoja bardzo wielka wina” – i nawet, gdy porzucimy kościół, jego rolę w obwinianiu przejmuje rodzina, inna grupa, do której należymy, czy reszta społeczeństwa. Dlatego kobiety będą bardziej podatne na komunikaty “robisz źle, ponieważ...”, częściej będą czuć się winne z powodu niespełniania norm grupy, częściej będą też krytykowane, gdy takiej czy innej idei powiedzą “nie”. Kilka przykładów:

Rodzicielstwo bliskości? Matka powinna spełniać każdą potrzebę dziecka nie doprowadzając do tego, by to chociaż zakwiliło, siedzieć non stop z dzieckiem przez min. 3 lata (a niektórzy powiedzą, że do szkoły średniej włącznie – takie rewelacje na grupach dot. edukacji domowej, nie polecam), karmić wyłącznie piersią – non stop patrząc się przy tym na dziecko – bo jeśli podczas karmienia czyta książkę lub przegląda fora dla matek to zaburza więź, ale jednocześnie przy tym nie zasnąć, bo narazi dziecko na upadek i niebezpieczeństwo, nie mieć żadnych własnych potrzeb, chyba siedzieć w pampersie (bo za duże ryzyko, że dziecko zapłacze, gdy matka pójdzie do toalety), kąpać się wyłącznie z potomkiem – ale tak, by ten się nie rozpłakał, zapewnić maluchowi osobny pokój i drogie zabawki Montessori. A poza tym zawsze być uśmiechniętą, nie przerzucać na dzieciaka swoich lęków (nauka przedszkolaka czy szkolniaka podstaw pierwszej pomocy czy telefonów alarmowych odpada), nie stosować kar i nagród i liczyć na to, że dziecko samo nabierze motywacji wewnętrznej – niezależnie od tego, czy chodzi o nadwrażliwe niemowlę, które trzeba przewinąć i zabrać na rehabilitację, czy o dziecko szkolne, któremu motywacja zewnętrzna pomogłaby w zmuszeniu się do odrobienia lekcji ze znienawidzonego przedmiotu. Czas snu matka powinna przeznaczyć na lekturę książek, oczywiście tych dotyczących rozwoju dzieci, bo sen to fanaberia dla leniwych. Zawalasz coś z tego? Jesteś najgorszą matką na świecie. Dajesz się złapać w te sidła, wszystko robisz zgodnie z nimi, a Twoje dziecko mimo to zachowuje się jak prawdziwe dziecko, a nie program komputerowy działający wedle instrukcji i np. jako trzymiesięczniak nie nabrało “motywacji wewnętrznej” do szczepienia? Widocznie robisz coś nie tak. Miałam nieprzyjemność zadawać się ze środowiskami mamusiek utożsamiających się z tym nurtem i szczerze mówiąc była to jedna z najbardziej toksycznych grup ludzi, z jakimi kiedykolwiek miałam do czynienia. I teoretycznie do rodzicielstwa bliskości można zachęcać także ojców – tylko wtedy jest tak, jak w tym tekście Ilony Kosteckiej. Ojcu się wszystko wybacza, a jeśli popełni jakiś błąd – to winna jest jego żona/partnerka...

Przy okazji: o ile część powyższych uwag i komentarzy to zdecydowana przesada, to już sama idea nurtu wydawała mi się teoretycznie słuszna i chwalebna. Skupić się na potrzebach dziecka, być wobec niego empatycznym, uczyć kompromisowego rozwiązania konfliktów w miejsce dowodzenia “kto ma rację”, zwracać uwagę na mocne strony itp. Brzmi dobrze. Wciąż jednak miałam przeczucie, że coś jest tutaj nie tak – ale nie potrafiłam określić, co konkretnie. Teraz już wiem, co. Właśnie ten brak perspektywy feministycznej. Weźmy konflikt dwójki przedszkolaków, chłopca i dziewczynki, którzy otrzymają podobny komunikat: “masz prawo czuć złość, nie spodobało ci się zachowanie koleżanki/kolegi, ponieważ...” (bez negatywnego oceniania) i zostaną zachęceni, by poszukać kompromisowego rozwiązania. Na pierwszy rzut oka wygląda pedagogicznie, nowocześnie i w idealnym świecie pewnie tak to powinno wyglądać. Tyle, że nie żyjemy w idealnym świecie, nasze dzieci nie żyją w próżni i otrzymują od małego masę stereotypowych przekazów. W ten sposób dziewczynka, przekonywana przez babcie, dzieci z placu zabaw czy obcych ludzi z ulicy, że ma być miła, ustępliwa i ugodowa zrozumie “niby mam prawo czuć złość, ale powinnam być miła, zrozumieć zachowanie tego chłopca, wybaczyć mu zamiast oddawać bo na pewno nie chciał źle i dalej się z nim bawić”. Chłopiec z kolei, który zewsząd słyszy, że ma być pewny siebie, że może rozrabiać, bo “to tylko zabawa” i “chłopcy tak mają” zrozumie “ok, popchnąłem tę dziewczynkę pierwszy, ale jak mnie odepchnęła to i tak nikt nie stanął jednoznacznie po jej stronie i jej też zwrócono uwagę, nikt na mnie nie nakrzyczał, nie dostałem żadnej kary, koleżanka znów się ze mną bawi, więc chyba rzeczywiście jako chłopiec mogę więcej, mogę rozrabiać, to nic złego, jak znów coś zrobię dziewczynce, bo przecież nic się nie stanie”.

Kolejne przykłady: edukacja, medycyna, terapia, rehabilitacja. Znów: zwykle spadają na matki. To one obrywają za niedopilnowanie dziecka w odrabianiu lekcji – nawet, jeśli nie są samodzielnymi matkami, to one słyszą wszystkie te negatywne uwagi ze strony lekarzy czy terapeutów, to one muszą “świecić oczami” – nawet, jeśli to mąż/partner nie wywiązał się z jakiegoś ojcowskiego zobowiązania i obiecał ćwiczyć z dzieckiem, gdy żona będzie w delegacji, a tego nie zrobił. I weźmy teraz wszystkie te apele, aby rodzice mniej zajmowali się pracą i swoimi potrzebami, a więcej czasu poświęcali dzieciom. Jak odbierze to ojciec, który takie coś usłyszy jeden czy dwa razy, najczęściej w formie “obcy człowiek pisze coś w internecie”, a jak matka, dla której to będzie tysiąc pierwsza tego typu uwaga?

Dalej: ekologia, wegetarianizm i zdrowy styl życia. Znów – kobiety, jako te od dzieciństwa warunkowane do empatii i poczucia winy, częściej będą się czuć odpowiedzialne za to, że szkodzą planecie. A jednocześnie statystycznie to na nie częściej spadają prace związane z domem, ogrodem czy opieką nad potrzebującymi pomocy członkami rodziny. Mężczyźni, warunkowani od małego, by być pewnymi siebie, nie przejmować się opiniami innych, a już zwłaszcza tym, co mówią “jakieś obce baby” co najwyżej pogardliwie prychną czy wybuchną śmiechem, gdy zwróci im się uwagę na mięsny kotlet czy buty ze skóry. W ogóle nie czując potrzeby, by się tłumaczyć, jeśli jednak poczują – raczej nie będą mieć problemu, by rzucić bluzgiem czy odpyskować, bo nikt im nie powie, że mężczyźnie nie wypada używać takiego języka. To kobieta oberwie za to, jakich pieluch używa jej dziecko. I to ona będzie musiała zrezygnować z pracy zawodowej – gdy żłobek odmówi przyjęcia dziecka w wielorazówkach. To ona oberwie od innych kobiet, że jest złą i wygodną matką zabijającą planetę, bo jej niemowlę używa pieluch jednorazowych (szczerze? to najbardziej ekologiczną postawą jest antynatalizm, więc jeśli już, to wszyscy rodzice “zabijają planetę” przez sam fakt wydania dziecka na świat) lub – w drugą stronę – że jest ekoświrką, skoro nie chce zdecydować się na pampersy. Widział ktoś kiedyś, by mężczyźnie przewijającemu dziecku pampersa ktoś zarzucił, że niszczy planetę? Bo ja kojarzę co najwyżej peany nt. tego, jakim to cudownym jest ojcem. Z żywieniem podobnie, zresztą czy jeżdżenie samochodem 10 km po warzywa do lokalnych rolników na pewno jest takie eko? A jak babka pojedzie rowerem z przyczepką, w której umieści dziecko, to jej zarzucą, że nie dba o jego bezpieczeństwo, bo jak to tak, ulicą z dziećmi, przecież mężczyźni wychowani od małego, by bawić się samochodzikami w wyścigi i wypadki, bo wózki dla lalek są “dziewczyńskie”, muszą pędzić 140km/h przy ograniczeniu do 90km/h i jak potrącą jakąś rowerzystkę z dzieckiem, to też będzie jej wina...

Ale problem nie dotyczy tylko matek. Statystycznie to kobiety bardziej przejmują się wyglądem – więc to na nie spada ogarnianie, czy kosmetyki nie są testowane na zwierzętach, czy ubrania zostały wytworzone w etyczny sposób. To one zajmują się domem – więc albo muszą się więcej napracować za pomocą środków ekologicznych, albo oberwą za zabijanie środowiska “ostrą chemią”. Skrytykował ktoś kiedykolwiek faceta za to, że takiej “ostrej chemii” używa? Mężczyzna raczej dostanie pochwalę, że w ogóle dba o dom. I tyle się tych pochwał nasłucha, że gdy usłyszy gdzieś “lepiej byś octu i sody używał”, może po prostu odpyskować “doceń, że w ogóle sprzątam, bo wielu facetów tego nie robi”. Wymagając, by nie stosować w ogrodzie szkodliwej chemii czy nie podlewać przydomowych ogródków – wymagamy tego od kobiet, bo to najczęściej one zajmują się przydomowymi warzywnikami. Ich mężowie siedzą nieraz w tym czasie w klimatyzowanych pomieszczeniach w korpo i jakoś apeli czy zarządzeń samorządów, by firmy ograniczyły klimatyzację w pomieszczeniach, bo to zużywa energię i szkodzi środowisku, jakoś nie słyszałam.

A jak już jesteśmy przy korpo – to nieraz, zwłaszcza ze strony tzw. lewicy, widzę hejt skierowany w stronę pracujących tam ludzi. Bo wiadomo, że prawdziwy lewak czy lewaczka musi iść do pracy u lokalnego Janusza Biznesu w małej miejscowości, żeby się “nie wywyższać” i “nie zajmować się zastępczymi problemami” (tłumaczenie: zajmowanie się zastępczymi tematami jest np. wtedy, gdy jako osoba LGBT regularnie doświadczasz przemocy w małej konserwatywnej społeczności, więc uciekasz żyć do dużego miasta). Ewentualnie można stworzyć spółdzielnię – nie masz z kim? To co z Ciebie za lewaczka? Widocznie się wywyższasz i izolujesz od ludzi i ich problemów. Można też pracować w lokalnej fabryce, by tam kręcić związki zawodowe. Btw byłam kiedyś właśnie w takim “anarchistycznym” związku zawodowym – i zrezygnowałam, bo w razie problemów w pracy nie można było liczyć nie tylko na jakąkolwiek pomoc, ale nawet komunikację z ich strony. No ale byłam tylko kobietą na umowie zleceniu, a nie pracującym na etacie facetem z dużych zakładów walczącym o podwyżkę. I teoretycznie wszystkie te uwagi są kierowane pod adresem i kobiet, i mężczyzn – ale to kobietom (czy innym osobom z grup dyskryminowanych) częściej trudno jest znaleźć godną pracę w małej miejscowości, częściej Janusz Biznesu będzie rzucał seksistowskimi tekstami. Ze strony środowisk OS (otwarte oprogramowanie – linuksiarze itp.) nieraz słyszy się narzekania na to, że kobiety w IT pracują głównie w korpo – to może zapytajcie, dlaczego i jakie cudowne mają doświadczenia ze strony tzw. środowisk OS.

Kolejny przykład: wychowanie dzieci w zgodzie ze światopoglądem. W rodzinach katolickich – to zwykle matka prowadzi do kościoła, w rodzinach ateistycznych – to zwykle matka walczy ze szkołą, by dziecko nie miało okienka, gdy jego koledzy mają religię. W obu przypadkach to ona oberwie ze strony swojego środowiska, że czegoś nie dopilnowała. I znów – z racji wychowania do bycia ugodową i czucia się zawsze winną – to kobiecie trudniej jest oprzeć się naciskom otoczenia czy rodziny.

Dalej: ochrona prywatności i higiena cyfrowa. Swego czasu rzucił mi się w mediach społecznościowych wpis pewnego ojca – pana z branży IT, który wychodząc gdzieś na spacer z dzieckiem wziął ze sobą smartfona i komentował coś na twitterze. Byłam w szoku. To tak można? Spędziłam sporo czasu na placach zabaw, widywałam matki wpatrzone w ekran – i zwykle towarzyszyły temu, czasami szeptane, a czasami otwarcie kąśliwe komentarze innych, że na placu zabaw to powinno się patrzeć na dziecko, a nie na ekran. A tutaj facet nie tylko zajmuje się twitterem podczas spaceru z córką czy synem, ale też publicznie o tym pisze, nawet się nie tłumacząc. A z racji branży, w której pan pracuje, prawdopodobieństwo, że zetknął się z tymi wszystkimi materiałami dotyczącymi higieny cyfrowej jest dużo większe, niż w przypadku losowej matki z placu zabaw. Dlaczego w takim razie to kobieta zawsze w takiej sytuacji poczuje się winna, odruchowo będzie wszystkim tłumaczyć, że akurat musiała sprawdzić wiadomość z e-dziennika, przypomnieć mężowi o kupnie mleka lub odpowiedzieć na maila? Pamiętam wpis na blogu pewnej edukacyjnej influencerki, zagorzałej przeciwniczki ekranów dla dzieci. Odsądzała od czci i wiary matki, które widziała na oczy przez kilkanaście minut, pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz w swoim życiu – bo te dały dziecku smartfona w sklepie czy w poczekali u lekarza. Jednocześnie nie miała najmniejszego problemu, by dzielić się zdjęciami i wrażeniami z życia swojego dziecka – wiem, jak jej dziecko się nazywa, wygląda, co lubi a czego nie lubi, jakie zabawki edukacyjne reklamuje. I babce należy się zdecydowana krytyka za sharenting – tyle, że taka należy się też uprawiającym go ojcom, a rzadko kiedy realnie na nich spada, a jeśli już – to rzadko kiedy się nią przejmą. Powszechnie krytykuje się matki za dzielenie się rodzicielskimi doświadczeniami (więc i prywatnością potomstwa) z obcymi ludźmi w internecie, zapominając o jednym istotnym szczególe: obcy ludzie z internetu (tudzież “obcy” w znaczeniu “nie z rodziny”, z którymi rozmawia się przez internet) to nieraz jedyne osoby, z którymi zamknięta w domu matka może porozmawiać, podzielić się trudami, wątpliwościami i radościami. A te siłą rzeczy dotyczą dziecka – gdy jakaś mama ośmieli się mówić czy myśleć o czymś innym, od razu ktoś sprowadzi ją do parteru. W czasie gdy jej mąż/partner nie tylko rozwija się i rozmawia z kolegami z pracy, ale może też któregoś wieczoru wyjść z nimi na przysłowiowe piwo i nikt go nie zapyta “a kto zostanie z dzieckiem?”. Dużo łatwiej jest nie dzielić się prywatnością dzieci w internecie, jeśli nie spędza się z nimi całego dnia. Ale to kobieta jest tą złą i winną, bo wrzuciła na facebooka zdjęcia ze spaceru czy wspólnej zabawy, mężuś zajęty imprezowaniem z kolegami nie wrzucił, okazując tym samym szacunek do bliskich, więc jego zachowanie jest już ok.

Kolejny przykład: święta i to, jak powinny wyglądać. Jako osoba, która od lat nie jest związana z kościołem katolickim gazetek parafialnych nie czytam i na katolickie serwisy nie wchodzę. A mimo to wszędzie słyszę o magii świąt. O tym, jak to powinno się być w ich trakcie empatycznym, wyrozumiałym i dobrym dla swoich bliskich, jakim to zamachem na rodzinę i tradycję jest wyjazd z najbliższymi w góry czy do ciepłych krajów, jak to dom musi lśnić czystością, bo inaczej wstyd i jak to na stole powinno być 12 potraw – najlepiej samodzielnie przygotowanych, jakim to nietaktem jest niezaproszenie takiej czy innej toksycznej ciotki lub niezjawienie się na Wigilii u toksycznych dziadków, jak to powinno się spędzać czas z bliskimi, a nie z obcymi (czy obcy są rozumiani jako “ci z internetu”, czy jako “znajomi ze szkoły”, to już kwestia drugorzędna). Osobiście z bliskimi mam dobry kontakt – a mimo to, jako autystka, po jednym intensywnym wieczorze czuję się tak przebodźcowana, że muszę odpocząć przez kilka dni. A co ma powiedzieć kobieta, która do bliskich jedzie nie na jeden wieczór, ale na kilka dni – lub zaprasza całą dużą rodzinę do siebie? Która “do najbliższych” jedzie sama – bo rodzice są homofobami i czekają, aż “lesbijstwo” jej przejdzie, tudzież są zagorzałymi katolikami i nie uznają, że jej mąż po ślubie cywilnym to rodzina? Która zastanawia się nad rozstaniem z przemocowym partnerem – i od grona ciotek przy świątecznym stole słyszy, że zamiast tego powinna postarać się o dziecko, bo “zegar tyka”? Która jest matką – i przy stole słyszy masę nieproszonych i przemocowych porad wychowawczych? I to ona jest tą złą, bo zamiast dać się mieszać z błotem przez rodzinę szybciej odchodzi od stołu, żeby popisać z mężem/dziewczyną? Bo nie chce słuchać tych złotych rad, że “sama jest winna przemocy partnera i jak da mu dziecko, to ten się na pewno zmieni” – więc zamiast spędzać czas z bliskimi woli się gdzieś zaszyć i zastanowić nad swoim życiem? Która “bezczelnie” broni swojego dziecka, nie wpychając w nie karpia na siłę, przez co “nie przekazuje mu żadnych tradycji i żadnych wartości”? Która ośmieliła się chodzić do pracy, korzystać z toalety, jeść i spać – zamiast się roztroić na rzecz kompulsywnego sprzątania i gotowania, bo bliscy bywają gorsi od sanepidu, a kupno gotowych potraw świadczy o lenistwie? Bo nie powstrzymała wujka, dorosłego faceta, przed daniem dziecku n-tego jajka z czekolady lub – przeciwnie – powstrzymała “odbierając dziecku dzieciństwo”? Bo nie rozplanowała dokładnie każdej chwili świąt (kiedy niby? gdy dwoma rękami lepiła pierogi, kolejnymi dwoma polerowała podłogi, a w kolejnych trzech trzymała siatki z zakupami miała jej jeszcze wyrosnąć ósma ręka do rozpisania wszystkich planów?). Lub – co gorsza – rozplanowała, ale ktoś jednak stwierdził, że ma już dość spędu rodzinnego i woli wyjść do znajomych, ktoś inny – że włączy telewizor a ktoś jeszcze inny, że woli posiedzieć w socialmediach niż pograć w planszówki z wujkami. Serio?? Albo – o zgrozo – babka zmęczona tą całą przedświąteczną bieganiną, wymyślaniem, kupowaniem, sprzątaniem, gotowaniem, usługiwaniem itp. drugiego dnia świąt, zamiast odciągać kuzynostwo od telewizora i dzieci brata od smartfona, postanowi odpuścić i wejść na Tik Toka. Zbrodnia, nie? I....ok. Niby wprost się nie mówi, że te wszystkie zalecenia i dobre rady dotyczą wyłącznie kobiet – zwykle są wypowiadane ogólnie, ale jakoś nigdy nie słyszałam, by ktoś czepiał się mężczyzny, że pierogi kupił, zamiast samodzielnie ulepić. I czy jakikolwiek facet pomyślał kiedyś “o rety, nie wypastowałem podłogi, co sobie o mnie teraz ciocia Marysia pomyśli?” Btw zauważyłam powszechny w Polsce dziwny zwyczaj – towarzyszący chyba wszystkim świętom – sprowadzający się do tego, że po skończonym posiłku panie idą do kuchni posprzątać, a panowie w tym czasie zajmują się jakimiś przyjemnościami. Może rozmawiają wtedy o tym, jak to równouprawnienie zagraża pozycji mężczyzn? Bo według najnowszego badania IPSOS uważa tak co drugi mężczyzna w Polsce...

A osobami zaangażowanymi społecznie, edukującymi i wkręconymi w propagowanie idei, są często same kobiety. Matka propagująca rodzicielstwo bliskości nigdy nie napisze drugiej kobiecie “zostaw dziecko z mężem i idź do koleżanki na kawę” (a przynajmniej ja nigdy się z takim komunikatem nie spotkałam, a spędziłam w tym środowisku parę zdecydowanie za długich lat). Nauczyciel(ka) czy lekarz/ka, jeśli nawet pomyśli, że jakiś problem mógłby zostać rozwiązany przez ojca lub przez niego spowodowany – co najwyżej zruga matkę, by ta z mężem/partnerem porozmawiała i go przekonała, bo skoro nie przekonała – to jej wina (słynne “męża trzeba sobie wychować”, jakby to było kolejne dziecko, a nie dorosły człowiek). Zapalona wegetarianka raczej nie powie “odpuść wegetarianizm, jeśli przez to musiałabyś gotować osobne obiady” (dodatkowo osobne, bo przy alergiach w jednej rodzinie i bez wegetarianizmu bywa kilka diet jednocześnie) – raczej stwierdzi, by zachęcić resztę rodziny do wegetarianizmu. Nie uwzględni, że przez to zwala na kobietę jeszcze więcej odpowiedzialności, a ta wpadnie już nie tylko w wyrzuty sumienia powodowane “jedzeniem zwierząt”, ale także w te powodowane niemożnością przekonania reszty rodziny. Ktoś pomagający osobom w trudnej sytuacji ekonomicznej teoretycznie wrzuci takie samo ogłoszenie prosząc o pomoc dla samotnej matki i samotnego ojca – ale odbiór społeczny na te 2 apele będzie zupełnie inny.

I wiem z czego to wynika – bo sama robię identycznie. Wprawdzie rzadziej, niż kiedyś, ale wciąż zdecydowanie za często nie uwzględniam kontekstu feministycznego. Nieraz po to, by “skupić się na konkretnym problemie”, “nie mieszać wątków” i “nie zniechęcać ludzi” – jakby kobiety nie stanowiły połowy ludzkości. Mogę napisać dobry tekst dotyczący praw kobiet i uwzględnić w nim wszystko, co trzeba – ale już pisząc taki o poszanowaniu prywatności dziecka nie myślę – chociaż powinnam – o tym, że mój tekst zdecydowanie bardziej dotknie kobiety, niż mężczyzn. A przecież zamiast pisać po raz n-ty o higienie cyfrowej mogłabym po prostu powiedzieć “mamo, masz prawo pisać maila na placu zabaw, Twoje dziecko ma też ojca, niech on się nim zajmie”. Zamiast polecać ku refleksji podcast dot. spędzania świąt z bliskimi i bez smartfona mogłabym zachęcać, by olać w święta toksycznych bliskich i zrobić w tym czasie coś dla siebie, nie bacząc na ich wieczną krytykę. A zamiast krytykować rodziców, czyli w większości matki, za dzielenie się prywatnością dzieci z obcymi ludźmi w internecie można zacząć apelować do ojców. Jeśli zrozumieją, że ich partnerka/żona nie przestała być człowiekiem przez fakt zostania matką, że ma prawo mieć swoje życie i zainteresowania, jeśli tatusiowie bardziej się zaangażują w obowiązki domowe i opiekę nad potomkiem, jeśli nie będą się panicznie bać zostać z niemowlakiem w domu pisząc co 5 minut smsmy “kiedy wracasz??!!” – gdy żona ośmieli się wyjść bez dziecka do sklepu, to czy na ochronę prywatności dzieci nie wpłynie to lepiej, niż wpędzanie ich matek w większe poczucie winy? Matka, która czuje, że ma prawo interesować się czymś innym niż jej dziecko – nie będzie się bała pisać w internecie o czymś innym. Mogąc wyjść na spotkanie z przyjaciółmi nie będzie mieć takiego ciśnienia, by podzielić się czymś w internecie – bo prozaicznie będzie mieć znajomych także poza internetem. I rzadziej będzie wylewać swoje frustracje na mamuśkowych grupach – bo zwyczajnie będzie mniej sfrustrowana. Są inicjatywy typu “kobiety w IT” czy “mamo, pracuj” – i chwała im za to, ale nie kojarzę żadnych analogicznych typu “pieluchy wielorazowe – kurs dla ojców”, czy “męskie sprzątanie po świątecznym obiedzie”. A szkoda.

#feminizm #dzienkobiet #8marca #kobieta #kobiety #matka #ojciec #rodzicielstwo #ekologia #edukacja #lekarze #terapia #wegetarianizm #prywatność #higienacyfrowa #sharenting