Superman (2025)
Bez sensu tak czas na wstępy marnować. Rozbieg brać, pionki na szachownicy mozolnie rozstawiać. Dziś pierwszy akt to branie widzów za idiotów; uczenie podstaw prawdziwych ekspertów. Kim Superman jest, większość zainteresowanych wie, reszta niech odrobi wcześniej pracę domową i zobaczy inny film, albo Wikipedię przejrzy.
Jeszcze chwilę temu superbohaterów oskarżano o łopatologię. Każda nowa postać w uniwersum oznaczała nowy film według starego schematu. Schemat nie pozwalał się zgubić, nie dawał przestrzeni do namysłu. Najprostszy detal musiał zostać objaśniony.
Superman (2025) to wachnięcie w drugą skrajność – stworzenie pierwszego filmu w serii, który raczej przypomina odcinek serialu z połowy sezonu. Zabieg (rzecz jasna) w kinie znany, ale niemal nieobecny w głównym nurcie. Stąd też obawy niektórych krytyków o biednych widzów, którzy nawet jeśli nadążą za komiksową historią, mogą doświadczyć niepokojącego uczucia niepewności.
Obawa to zdziadziała i klasistowska, bo sprowadza widzów do tępej masy, o którą należy dbać, żeby nie zgubiła się przy pierwszym niekonwencjonalnym ruchu. Z drugiej strony jest to oznaka braku wyczucia konwencji, którymi kierują się internetowe krótkie formy.
Patrząc szerzej, zerwanie z klasycznym pierwszym aktem to nie nowość, a raczej standard w ostatnich latach. Wystarczy wspomnieć obie części Spider-Verse, gdzie każdy z filmów zaczyna się od punktu kulminacyjnego — jakiejś przedakcji — nigdy niewspomnianej później historii. Propp powiedziałby, że kompletnie zbędne to; że to nie służy fabule; że przedstawienie postaci zostaje i tak zdublowane we wprowadzeniu do historii.
Tyle że to nie ma znaczenia.
Nastąpiła nowa logika: stan wojny o uwagę. Film przestał od pierwszych minut komunikować się z przekonanymi, bo gdy posiada się abonament na seanse, czy streaming, początek filmu staje się wersją demonstracyjną. Pierwszy akt to test, próba zdobycia uwagi, w której użyteczność fabularna schodzi na dalszy plan.
Chyba jeszcze nikt nie widzi tego trendu, a może pośpieszyłem się z ich wytknięciem. Jeśli jednak nowa struktura stanie się standardem, a krytycy zaczną o tym pisać, znów dowiemy się o kolejnej śmierci kina i następnym pokoleniu, które do tego doprowadziło.