Czy mamy prawo do przeżywania straty?
Czym jest strata? Wszyscy jej doświadczamy – ale czy mamy prawo ją odczuć? Przeżyć? Przepracować? Czy dajemy to prawo innym? Czy kiedykolwiek to prawo mieliśmy i dawaliśmy je innym?
Człowiek jest istotą społeczną. Ewolucja ukształtowała nas do życia wśród innych ludzi – bez tego byśmy nie przeżyli. Piotr Kropotkin słusznie zauważał, że pomoc wzajemna to nie tylko altruizm, ale też konieczna strategia przetrwania. Rytuały przejścia – łącznie z tymi dotyczącymi śmierci i pogrzebu – nigdy nie były sprawą stricte prywatną, zawsze dotyczyły mniejszej lub większej liczby członków społeczności. W niektórych kulturach na pogrzeb sprowadzano płaczki – i nie ma się co rozwodzić nad tym, czy zawodziły teatralnie, czy szczerze. Ważne, że dzięki nim rodzina też mogła sobie pozwolić na niepohamowany płacz – nawet, jeśli na co dzień była przyzwyczajona, że płakać nie wypada. Kulturowo zostaliśmy wychowani, że strata to śmierć kogoś z bliskiej rodziny, za kim mamy prawo – i obowiązek – płakać i nosić żałobę. Aż tyle – i tylko tyle.
Dlaczego “aż tyle”? Bo ile byśmy się nie rozpisywali o dzisiejszej znieczulicy i braku empatii – to kiedyś wcale nie było pod tym względem lepiej. Było inaczej. Troskę okazywano raczej czynami, niż słowami, do dzieci nie wypadało się przywiązywać – bo nie było wiadomo, czy przeżyją dzieciństwo. Powiedzenie o starcu, który cieszy się, gdy przeżyje marzec, nie wzięło się znikąd – na przednówku to właśnie osobom starszym wydzielano najmniej jedzenia. Brało się udział w rytuałach pogrzebowych – po czym szło się dalej. Nie było czasu, by długo kogoś opłakiwać i przeżywać swoje emocje. Znieczulica nie jest współczesnym wynalazkiem – była w nas obecna od zawsze.
Dlaczego “tylko tyle”? Bo chociaż żyjemy w innych czasach, chociaż tyle mówi się o emocjach, empatii, dobrej komunikacji – to wciąż chyba jedyną powszechnie akceptowalną postawą względem straty jest ostentacyjne przeżywanie śmierci kogoś z rodziny – w konkretny, wymagany przez społeczeństwo sposób. Chociaż w dobie migracji, mobilności i internetu te sposoby się zmieniają, to nie zmienia się jedna rzecz. To wciąż inni decydują, kto ma prawo przeżywać stratę, w jakiej formie i z jakiego powodu. To, czego chciał sam zmarły lub czego potrzebuje główny zainteresowany, de facto mało kogo interesuje. Mało kogo interesuje także to, czego potrzebują pozostali. W dobie rozmów o zdrowiu psychicznym troszczymy się o własne emocje – rzadko dostrzegając cudze, jeśli je dostrzeżemy – rzadko je rozumiemy, o akceptacji nie wspominając.
Boimy się rozmów o śmierci - ale nie boimy się wykorzystywać ją, by krzywdzić innych
Zmarły nie żyje – nie może się więc bronić. Jego godności musi bronić najbliższa osoba – zwykle współmałżonek, dziecko, rodzic czy przyjaciel – który jest w żałobie i może zwyczajnie nie być w stanie spełnić oczekiwań, które nałożył na niego nieżyjący bliski. Zjawi się bliższa czy dalsza rodzina domagając się, by skupić się na ich emocjach i ich oczekiwaniach – czasami szczerych i głębokich, czasami sprowadzających się do płytkiego “co ludzie powiedzą”. Tymczasem zmarły mógł mieć nieraz zupełnie inną wersję swojego pogrzebu, niż wyobrażała to sobie rodzina. Tyle, że on już nie żyje – to życie tych, którzy pozostali na świecie, wywróciło się teraz do góry nogami. Finalnie bliscy nieraz, zamiast łączyć się w żałobie, skupiają się na forsowaniu swojej wizji.
Trudno nam w ogóle o śmierci rozmawiać – jakby sama rozmowa miała ją przyspieszyć. Jeśli temat wypływa – to jako bezpośrednia lub zawoalowana groźba, a nie jako temat rozmów przy rodzinnym obiedzie. Przecież jesteśmy nowocześni, więc o śmierci najczęściej rozmawiamy z agentem ubezpieczeniowym, bo z bliskimi nie wypada. Przecież zrobiłoby się wtedy tak jakoś nieswojo i nieprzyjemnie. O tym, jak ma wyglądać czyjś pogrzeb, to już w ogóle – bo jaki pogrzeb, jak można takie głupoty opowiadać, lepiej zająć się realnymi sprawami, jak kampania prezydencka i nowa komedia na Netflixie. Ewentualnie, jeśli ktoś podejmie temat, zdiagnozujemy mu depresję i wyślemy do psychiatry – bo przecież powszechnie wiadomo, że umierają jedynie ludzie z depresją, więc jak ich się nafaszeruje lekami, to pogrzebów w ogóle nie będzie.
Trudno nie odmówić sensu logice unikania tematu – bo i tak żadne rozmowy nie przygotują nas na śmierć. A potem, w najtrudniejszym okresie, zaczną się kłótnie o to, czy pogrzeb ma być świecki, czy kościelny, mały, czy duży, kogo o nim powiadomić, kogo nie.
Kiedyś jednym z najbardziej okrutnych zachowań wydawało mi się celowe ureligijnianie zmarłego – powiem szczerze, że impulsem, który finalnie skłonił mnie do zrobienia apostazji była śmierć mojego wykładowcy – zdeklarowanego ateisty, którego nekrolog – o mocno religijnym charakterze – wisiał na drzwiach wydziału. Potem (za pośrednictwem znajomych) nieraz słyszałam o sytuacji, w której umierał ktoś, komu z kościołem nie było po drodze, najbliżsi domagali się świeckiego pogrzebu – ale zjawiała się dalsza rodzina i wymuszała zmianę decyzji. Wiadomo, szanować to trzeba opinię i uczucia ciotki, a nie jakiegoś tam zmarłego – który i tak już nie żyje, czy jakiejś tam jego żony czy córki – która albo “zawsze była bezbożna, więc dobrze jej tak i niech ma za karę”, albo “najwyraźniej z tej żałoby postradała zmysły” i tylko zdecydowany nacisk wszystkich “moherów” z rodziny jej te zmysły przywróci. Nieważne, czego chciał zmarły, nieważne, czego chcą jego bliscy – ważne, że miał w rodzinie jakiegoś religijnego oszołoma (najczęściej z takich religijnych na pokaz, bo prawdziwy katolik nie domagałby się świętokradczego pogrzebu w imię “co ludzie powiedzą”), któremu się uczucia religijne obraziły, więc reszta rodziny musi swoje uczucia (najwyraźniej gorsze, bo tylko “ludzkie”, a nie “religijne”) poświęcić, nie mając sił i zasobów na awantury z oszołomem.
Nie wiem jednak, czy bardziej okrutne nie jest niepowiadamianie przyjaciół zmarłego o jego pogrzebie. Zjawisko, które będzie się z czasem nasilać – bo żyjemy w coraz większym rozproszeniu i przyjaciele, chociaż emocjonalnie blisko, fizycznie są daleko. Czasami takie zachowanie wynika z braku zasobów psychicznych, czasami z innych ograniczeń, czasami stanowi akt zemsty. Trzeba wtedy ostentacyjnie pokazać, że to rodzina była naprawdę blisko, a przyjaciel nawet nie zjawił się na pogrzebie. W tym kontekście modne jest ostatnio narzekanie, jak to mało ludzi przyszło na pogrzeb Iksińskiego, który miał przecież tylu znajomych na Facebooku. A kolega czy koleżanka dowiaduje się z socialmediów i tego, ktoś jej bliski nie żyje, i tego, jaką to nielojalną osobą się okazała, nie zjawiając się na uroczystości pogrzebowej, o której nie miała pojęcia.
Dla kontrastu: kartka z przeszłości. Mojemu wujkowi zmarł kolega, który miał jakiegoś przyjaciela – wdowa po zmarłym znała tylko imię, nazwisko i dzielnicę zamieszkania. Wujek – bez gwarancji sukcesu – postanowił zaryzykować i przejść się po pewnym dużym, krakowskim osiedlu. Chodził od klatki do klatki, czytał nazwiska (RODO wtedy nie było), gdy nazwisko się zgadzało – pukał do drzwi i pytał. Udało mu się znaleźć poszukiwanego człowieka po 3 czy 4 dniach – przyjaciel zdążył na pogrzeb.
Ale wszelkie kłótnie dotyczące samej ceremonii przebija chyba postawa, by nikogo nie informować o śmierci – czy to na prośbę samego zainteresowanego, wyrażoną jeszcze za życia, czy z woli najbliższej mu osoby. Nie, nie o pogrzebie – a o śmierci. Ktoś nagle znika, nagle nie ma z nim kontaktu – i pozostałe, bliskie mu osoby nie wiedzą, czy się obraził, wyjechał, czy zmarł. Karanie milczeniem rodziców, rodzeństwa, partnera czy przyjaciół osoby zmarłej, za prawdziwe lub wyimaginowane winy.
Zatroszczcie się o dobre relacje z waszymi bliskimi – oraz, w miarę możliwości, z osobami, które są im formalnie najbliższe. Przegadajcie temat, póki macie na to czas.
Nie dajemy innym prawa do żałoby - a jedynie prawo do spełnienia naszych oczekiwań
Ale jest też druga strona medalu – bo nie każdy chce płakać po zmarłym. Czasami dlatego, że nie czuł z nim emocjonalnej więzi. Czasami czuł – ale negatywną. Czasami był blisko – ale zwyczajnie potrzebuje “otrzepać się i iść dalej”, bo tak w danym momencie skonstruowana jest jego psychika. Jedni przeżywają stratę płacząc, inni uciekając w pracę, jeszcze inni – bawiąc się. Co więcej, ta sama osoba na różnych etapach życia może przechodzić żałobę na różne sposoby – i nie ma w tym nic złego. Nigdy nie wiemy, co się dzieje w głowie drugiego człowieka – ani w jego czterech ścianach. Ale mimo to dajemy sobie prawo do oceniania. Bo “my byśmy...”.
Tyle, że my nie chodzimy w butach drugiego człowieka. Nie żyjemy ani jego życiem, ani jego emocjami. Tymczasem ktoś może tłumić jednocześnie żal za rodzicem, który “bił i pił”, więc nie wypada za nim płakać – jak i – chyba jeszcze bardziej społecznie nieakceptowalną – radość, że wreszcie skończyły się lata przemocy i poniżania. Zwykle sam jeszcze nie rozpozna swoich, nieraz sprzecznych, emocji – a zostanie zmuszony do wyspowiadania się z nich ludziom, którzy nie siedzą w jego skórze. Czegokolwiek nie zezna – i tak zostanie uznany winnym. W imię słynnego “bo ja na jego miejscu...” i “bo nie wypada”.
Gdy my czujemy rozpacz po stracie krewnego, ktoś inny czuje ulgę – bo jego krewny był przemocowcem. Gdy opłakujemy ukochanego dziadka, z którym mieliśmy masę miłych wspomnień – ktoś inny może się ucieszyć ze śmierci swojego, który pojawił się w życiu dopiero w momencie, gdy komornik zaczął wchodzić na pensje, ściągając środki na utrzymanie nigdy nie widzianego dziadka w jakimś DPSie. Ktoś inny może prozaicznie nie czuć nic – jeśli ze zmarłym nie był w żaden sposób emocjonalnie związany. Nieraz żałoba po żywych, którzy w taki czy inny sposób zniknęli z naszego życia, jest dużo bardziej intensywna, niż po zmarłych. To całkiem naturalne, bo wbrew pozorom i powszechnemu mniemaniu – strata to nie tylko śmierć bliskiej osoby.
Tracimy nie tylko tych, którzy umarli
Trudne emocje budzi to nie tylko śmierć. W zasadzie każda zmiana w naszym życiu wiąże się z większą lub mniejszą stratą. Utrata partnera, zmiana pracy, przeprowadzka, choroba, kłótnia, rozczarowanie – we wszystkich tych sytuacjach coś tracimy, nawet, jeśli zyskujemy coś innego. Dziecko ma prawo bardziej przeżyć utratę ulubionej zabawki, niż śmierć kogoś z rodziny, z kim nie było zżyte – nawet, jeśli jako dorośli mu to prawo odbieramy.
Jedna z ważnych rzeczy, których sobie nie uświadamiamy: możemy czuć stratę nie tylko wtedy, gdy tracimy daną relację – ale gdy zmienia się jej charakter. Jak dziwnie by to nie brzmiało: mamy prawo przeżyć po kimś żałobę, by nabrać do niego dystansu. Jeśli dobra koleżanka, z którą często się widywałaś, wyprowadziła się za granicę, a dobry kolega z biura zmienił pracę i teraz, zamiast widzieć się codziennie przez wiele godzin, jedynie rozmawiacie sporadycznie przez telefon – to jak najbardziej ma prawo Ci ich brakować. To zupełnie inny kaliber, niż śmierć kogoś bliskiego – ale to nie oznacza, że nic się nie stało. Masz prawo czuć się źle.
Odbieramy innym prawo do przeżywania straty
Przechodzimy przez różne burze i zawirowania w naszym życiu – to naturalne. Problem polega na tym, że nie pozwalamy czy to sobie, czy – tym bardziej – innym, przeżywać straty w sposób, w jaki tego potrzebują. W imię nieśmiertelnego “bo my byśmy...”. Czy ktoś przeżył śmierć bliskiej osoby, rozwód, czy zmaga się z jakimś innym problemem – to już tutaj sprawa drugorzędna.
Jest społeczny konsensus co do tego, by osobę w kryzysie wspierać – ale już mało kogo interesuje, w jaki sposób. Zamiast dać prawo do przeżycia straty dajemy – w dobrej lub złej wierze – prawo do naszego towarzystwa i nieproszonych rad.
W ten sposób człowiek, który nieraz potrzebuje po prostu czasu, ciszy, odpoczynku i spokoju dostaje ciągłe wizyty nieproszonych gości przekonanych, że jedynym słusznym sposobem na radzenie sobie ze stratą jest przebywanie wśród innych ludzi. Bo trzeba kogoś gdzieś wyciągnąć – “byle nie siedział i się nie zadręczał”, bo trzeba komuś znaleźć hobby (najlepiej to samo, które ma osoba “pocieszająca”).
Osobną kategorię stanowią tutaj różni ekstrawertyczni znawcy mieszkający w dużych miastach, tudzież w mniejszych miejscowościach – ale od tak wielu lat, że zdążyli nawiązać znajomości jeszcze przed pandemią. Za pośrednictwem telefonu, komunikatora czy wideorozmowy zaczną polecać krewnym czy znajomym tzw. „wyjście do ludzi” – nie informując przy tym, skąd tych ludzi wziąć. „Empatycznie” dodadzą, że sami mają tylko kilku czy kilkunastu bliskich przyjaciół, więc „rozumieją problem”. Warszawiakowi z tysiącem znajomych ma Facebooku nieraz nie przyjdzie do głowy, że ktoś w swojej miejscowości może nie tylko nie mieć przyjaciół, ale nawet znajomych, bo prozaicznie nie miał gdzie ich poznać.
Inni, chcąc pocieszyć przyjaciela czy krewnego w żałobie, wyciągają go do miejsc, które sami lubią. Jeżdżą z nim tam, gdzie sami chcą i dzielą się pasjami, które to im sprawiają przyjemność – więc jemu też powinny. Sugerują, że wszystkie rzeczy po zmarłym trzeba od razu wyrzucić, żeby nie zalegały, nie dręczyły i nie wywoływały wspomnień – a bliski chcący brać w tym procesie udział i zachować jakieś pamiątki spotka się co najwyżej ze zbulwersowanymi pytaniami, że niby po co...
Ale jeśli ktoś sam z siebie obierze taką strategię, bo łatwiej mu przetrawić stratę zajmując się pracą, pasją czy dobrą zabawą – to usłyszy, że nie ma szacunku do zmarłego, że najwyraźniej mu na nim nie zależało, że nie wypada, że powinien jeszcze poczekać, zamiast tak szybko i ostentacyjnie ruszać ze swoim życiem dalej. A w jaki sposób poczekać? Oczywiście najlepiej przyjmując towarzystwo “pocieszycieli”, którzy ochocze wesprą w rozdrapywaniu niezagojonych ran...
Kolejny złoty środek na pocieszenie? Dołożenie komuś dodatkowych zajęć i obowiązków, bez zważania na to, że w zaistniałej sytuacji te obecne już i tak za bardzo ciążą...
Tajemnica Poliszynela: matka, która w ciężkich chwilach, gdy potrzebuje spokoju, ciszy czy wsparcia, słysząca, jak to dobrze, że ma małe dzieci, bo dzięki nim przynajmniej nie siedzi w ciszy, ma się czym zająć i ma jakieś zajęcie, nie morduje cioć i wujków “dobra rada” jedynie dlatego, że nie ma na to sił, przy dzieciach nie wypada no i wyrok byłby jak za przyzwoitego człowieka...
Popularną opcją jest też odsuwanie i dewaluowanie przyjaciół – podkreślanie, jak to liczy się tylko rodzina, a nie “obcy ludzie”, wpędzanie w wyrzuty sumienia, że ktoś ośmiela się planować spotkanie z niewidzianą od 3 lat koleżanką, bo przecież w ciężkich chwilach “rodzina jest wszystkim”. Rodzina powinna się wspierać, a ktoś, kto przeżywa żałobę, ma święty obowiązek wspierać innych krewnych w żałobie – skupienie się na własnych potrzebach byłoby skrajnie egoistyczne i świadczyło o braku empatii. Jeśli ktoś tego błogosławieństwa rodzinnego “wsparcia” psychicznie nie wytrzyma – będzie można odstawić szopkę “ojej, kolejna tragedia, ale dlaczego, nie było żadnych znaków, rodzina taaaak wspierała!” – a wspomniana koleżanka, choćby na odwołane w ostatniej chwili spotkanie jechała z zagranicy, o śmierci bliskiej osoby dowie się z Facebooka w formie “tylko rodzina zjawiła się na pogrzebie” – o ile dowie się w ogóle, bo przecież wiadomo, że przyjaciel to obcy, a zmarły “nie miał nikogo, poza rodziną”.
Jeśli ktoś zmaga się ze stratą mniej ostateczną, pozwalamy sobie na zdecydowanie więcej. Niezależnie od odczuć samego zainteresowanego, taka przeżycie jest w społecznej ocenie mniej dotkliwsze, a często w ogóle nie uchodzi za stratę. Socialmedia nasiliły zjawisko, ale już wcześniej ocenialiśmy czyjeś życie w kategoriach “albo-albo” i odmawialiśmy innym prawa do własnych odczuć. Co może usłyszeć ktoś, kto właśnie stracił pracę, komu rozpadł się związek, kto tęskni za dawnym miejscem zamieszkania? Nieśmiertelne “nie przesadzaj!”, “jesteś przewrażliwiony!”, “ale o co Ci chodzi!”. Dostaniemy całą litanię wad tego, co straciliśmy – i pół biedy, jeśli sami zaczniemy temat. Zaczniemy płakać za byłym mężem? Przyjaciółka od razu uraczy nas wyzwiskami pod jego adresem. Wspomnimy o miłych wydarzeniach z byłej pracy? Dowiemy się, że chyba coś jest z nami nie tak, skoro “bronimy” szefa-tyrana. Zaczniemy z nostalgią opowiadać o naszej starej kawalerce? Rozmówca stwierdzi, że nie rozumie, jak mogliśmy mieszkać w takiej ciasnocie i dlaczego nie cieszymy się teraz większym mieszkaniem. Po śmierci zmarłego domownika z kolei będziemy namawiani na gruntowny remont czy przeprowadzkę, dla naszego dobra oczywiście – niezależnie od tego, czy my sami mamy na taką rewolucję ochotę. Ważne, że nasze otoczenie ma.
Jakbyśmy budując przyszłość musieli spalić wszystkie mosty i obrócić w niwecz to, co za nami, bo we współczesnym świecie czymś niezrozumiałym wydaje się budowanie na fundamentach przeszłości, zamiast na jej zgliszczach.
Musimy więc zacisnąć zęby i iść dalej, patrząc ślepo do przodu i nie oglądając się za siebie – bo do przeszłości już nie wrócimy i trzeba się skupić na tym, co będzie. Nie pozwalamy sobie na akt domknięcia czy na celebrowanie wspomnień – bo zaraz nam ktoś zarzuci, że przesadzamy i niepotrzebnie rozpamiętujemy. A potem mamy problemy z teraźniejszością – bo odcięliśmy się od przeszłości, zamiast na niej budować lub przynajmniej ją przepracować.
Jeśli widzimy, że ktoś mimo naszych usilnych starań, nadskakiwania, siedzenia na głowie, wyciągania na imprezy, przypominania o pracy, dzieciach, obowiązkach rodzinnych i dokładania coraz to nowych zajęć wciąż wygląda na przybitego, wysyłamy go na terapię. Terapia ma być cudownym nowoczesnym panaceum na wszystkie bolączki tego świata – skoro rodzina nie daje rady czegoś naprawić, to terapeuta na bank sobie poradzi. Ignorujemy przy tym, że zawód psychologa jest dopiero w procesie regulacji, że niejeden tzw. “specjalista” czy inny “couch personalny” bardziej zaszkodzi, niż pomoże, że nieraz dana osoba przepracowałaby sobie coś sama, gdyby tylko miała na to przestrzeń i czas. Dziś jednak płakać można tylko na terapii, o ustalonej porze, najlepiej online – tak, żeby domownicy wokół słyszeli. Tak jest “nowocześnie”, “postępowo” i “naukowo” – a po godzinie delikwent ma wrócić szczęśliwy do pracy, pieluch lub na imprezę i lepiej niech już nie przesadza: nie ma co płakać, przecież był na terapii, popłacze sobie znów za tydzień o 17.00, siedząc przed monitorem obok domowników i rozmawiając z psychologiem łączącym się z autobusu. Może i technologia nie rozwiązuje naszych problemów, ale umożliwia połączenie z człowiekiem, który je rozwiąże, bez konieczności zostawiania w domu płaczących dzieci czy zatroskanej teściowej. A prywatność? Cóż, jeśli się o nią upomnimy, od zmartwionej rodziny zawsze możemy usłyszeć, że przesadzamy i zachowujemy jak przewrażliwione nastolatki.
Żebym została dobrze zrozumiana: nie neguję, że dobrze przeprowadzona terapia psychologiczna może pomóc uporać się z niejednym problemem, ułatwiając życie i pacjentowi, i jego otoczeniu. Polecałabym ją każdemu, kto tylko czuje, że jej potrzebuje, ma na nią zasoby i zaufanego specjalistę. Problemem jest coś innego – wciskanie ludziom terapii w momencie, kiedy to, czego potrzebują, to odpoczynek, cisza, spokój i pobycie sam na sam ze swoimi myślami. Tak długo, jak tego potrzebują, a nie od godziny do godziny. Kobieta, która przeżyła coś traumatycznego, umawia się do psychologa? “Bardzo dobrze!” Chce jechać na weekend do przyjaciółki? “No jeszcze czego, niech się leniwe babsko zajmie lepiej dziećmi i domem, będzie mieć zajęcie, to jej od razu głupoty z głowy wylecą”. Ktoś nie radzi sobie z emocjami i chce się zapisać na cotygodniową terapię? “No ok, skoro musi i potrzebuje...”. Chciałby sobie wyjechać w spokoju na weekend, żeby pobyć sam na sam z myślami i dziennikiem? “ALE JAK TO SAM? Przecież na smutki najlepiej pomaga towarzystwo innych ludzi, jak ktoś tego nie rozumie, to niech sobie idzie na terapię...”
W imię “bo my byśmy…” odbieramy innym prawo do przeżywania straty w stosowny dla nich sposób. Licytujemy się na cierpienie. Oceniamy, nie znając potrzeb. Narzucamy się ze swoją obecnością lub nieobecnością z góry zakładając, że tak będzie dla drugiej osoby lepiej. Nie umiemy być blisko – będąc jednocześnie daleko i nawet nie próbujemy się tego nauczyć. Nie rozmawiamy o problemach, gdy jest dobrze – bo nauczyiliśmy się żyć szybko, powierzchownie i przyjemnie – więc nie potrafimy się do nich odnieść, gdy robi się źle. Mimo, iż mówi się o “epidemii samotności” – nie dajemy ludziom prawa do samotności i ciszy, gdy tego potrzebują.
Zamiast zakładać z góry, że wiemy lepiej, czego potrzebuje druga osoba – nauczmy się szanować swoje i cudze potrzeby i emocje. Ktoś może mieć inne, niż nasze.