Rant na fajerwerki (ze środka niczego)

Piszę te słowa siedząc przy stole w małej kuchni. Kuchnia mieści się w drewnianym domku, a drewniany domek leży gdzieś w środku niczego. To będzie wpis o tym dlaczego się tu znalazłem.

Ponad cztery lata temu przygarnęliśmy z żoną psa z fundacji zbierającej szczeniaki po wsiach.

Piksel jest niedużym, rudym kundelkiem. Ci którzy go znają mówią, że ma “charakter” – charakter objawiający się głównie reagowaniem agresją lękową na wszystkie przechodzące psy i mężczyzn.

Ale nie zawsze tak było.

Pamiętam Piksela jeszcze jako pięciomiesięcznego szczeniaka, pamiętam jaki był radosny, ciekawski, jak dogadywał się z psami dużo większymi od siebie i jak potrafił do każdego człowieka podchodzić ufnie, żeby się przywitać. I kiedy wspominam tamte czasy nie mogę pozbyć się wrażenia, że wszystko zmieniło się trzydziestego pierwszego grudnia 2020 roku.

Piksel miał wtedy pięć miesięcy i od kilku tygodni poznawał świat – po serii obowiązkowych szczepień chroniących przed wszelkim paskudztwem mógł nareszcie wychodzić na spacery i powoli uczyć się załatwiać potrzeby fizjologiczne na zewnątrz. W związku z tym trzeba było odbywać z nim więcej spacerów niż z dorosłym psem; zgodnie z najlepszymi wzorcami absolutnie nie reagowaliśmy na to jak załatwiał się w domu, entuzjastycznie chwaliliśmy wszystko, co zostawiał od siebie na zewnątrz i stopniowo zmniejszaliśmy liczbę spacerów, żeby przyzwyczaić go do wychodzenia o stałych porach. Wtedy jednak – w grudniu 2020 – byliśmy na etapie mniej więcej pięciu spacerów dziennie.

Moja żona pracowała stacjonarnie (i nadal tak pracuje), więc byliśmy z Pikselem sami w domu i zbieraliśmy się właśnie do wyjścia. Siedemnasta to była godzina jednego z naszych spacerów. A więc szelki, smycz, kurtka, buty – i wychodzimy.

Uszliśmy może pięćdziesiąt metrów, kiedy z balkonu na drugim piętrze bloku naprzeciwko – dokładnie nad naszymi głowami, w odległości może piętnastu metrów – ktoś odpalił fajerwerki.

Kątem oka zdążyłem jeszcze zobaczyć kobietę za kierownicą przejeżdżającego samochodu – oderwała ręce od kierownicy i klaskała w dłonie podziwiając pokaz.

Pies zawył, zaczął szczekać i w panice rzucił się do ucieczki. Gdyby nie smycz, to pewnie bym go wtedy stracił – rzucił się w panice przed siebie, a ja biegłem za nim – poza osiedle, na skraj lasu, gdzie Piksel wczołgał się pod rosnące tam krzaki i zagrzebał w opadłych liściach.

Siedział tam i dygotał, wbijając we mnie przerażone spojrzenie. Wczołgałem się za nim, również dygocząc – tyle, że z żądzy mordu. Głaskałem go, próbując uspokoić nas obydwu, a później wziąłem go na ręce i poniosłem w kierunku domu, cały czas myśląc WY PIERDOLONE SKURWYSYNY, JEST SIEDEMNASTA.

Po drodze mijaliśmy jeszcze jakichś chłopaczków, którzy już-już-biegiem pędzili na skraj lasu, żeby ustawić w dobrym punkcie swoją baterię fajerwerków. Błyskali już zapalniczką kiedy ich mijałem, więc z odległości wywrzeszczałem w ich kierunku, żeby może się KURWA wstrzymali, bo ja tu niosę psa w napadzie paniki.

Łaskawcy wstrzymali się jakieś trzydzieści sekund, więc pod blok wracaliśmy w akompaniamencie huku i błysków jakieś sto metrów za naszymi plecami.

Żona wróciła do domu zaraz potem i następne parę godzin spędziliśmy próbując wszelkimi sposobami uspokoić psa. Szczelnie zamknięte okna, głośno grający telewizor, próby zajęcia czymkolwiek (jedzenie, zabawki) – nic nie przynosiło rezultatów. Ostatecznie poddaliśmy się i resztę wieczoru przesiedzieliśmy z nim w kącie mieszkania, głaszcząc go i płacząc nad jego losem.

Uważam, że to tego dnia właśnie mój pies zmienił się z normalnego, pozytywnego szczeniaka w przerażonego każdym głośnym dźwiękiem frustrata, reagującego agresją lękową na wszystko i wszystkich.

Od tamtej pory co roku wyjeżdżamy całą trójką w miejsce, gdzie – według zapewnień właścicieli – nie będzie fajerwerków. Z tym ich brakiem bywa różnie: czasem słychać je gdzieś w oddali przez dwadzieścia minut, czasem (jak rok temu) jakiś pojeb postanowi odpalić je tuż obok, chociaż jest zakaz. Ale mimo to nie mieliśmy powtórki z 2020, kiedy wyszliśmy nieświadomi wprost w armageddon. Tyle plusów. Minusy natomiast są niebagatelne:

  1. Brak fajerwerków oznacza brak ludzi – i szerzej: brak cywilizacji – w najbliższym otoczeniu, co nie zawsze jest fajne i musi to przyznać nawet taki mizantrop jak ja. Pomijam już wypadki losowe, gdzie do najbliższego lekarza / weterynarza jechalibyśmy pewnie z godzinę. Ale środek lub skraj lasu oznacza dzikie zwierzęta, co w połączeniu z psem może być groźne. Fun fact: polska populacja wilków się odradza, wiedzieliście?

  2. Wyjazd z całą rodziną to fajna sprawa – ale na wiosnę lub w lecie, ewentualnie wczesną jesienią, kiedy jest ciepło, zielono, można rozkoszować się spacerami po okolicy i wygrzewać w promieniach słońca. Konieczność wyjazdu na przełomie grudnia i stycznia oznacza spacery w siąpiącym deszczu i błocie po kostki. Może i sympatycznie siedzieć sobie i jeść dobre rzeczy w ciepłym drewnianym domku, ale nie ma że boli – pies musi wyjść na co najmniej trzy spacery w ciągu dnia, w tym co najmniej jeden dłuższy.

  3. Co roku muszę uwzględnić taki wyjazd w moim planie urlopowym, a także budżecie (na który aktualnie nie narzekam, ale wiadomo, że w dzisiejszych czasach sytuacja może się zmieniać dynamicznie). Wynajem domów na odludziu na Sylwestra nie jest tani (niektórzy liczą sobie potrójną stawkę za okres 30 grudnia – 2 stycznia). Połączmy to z faktem, że wyjeżdżamy na tydzień... I mamy parę tysięcy, które mógłbym spożytkować lepiej.

Winę za to wszystko ponoszą ludzie z głową we własnej dupie. Te wszystkie sebixy, które “muszą se w sylwka pierdolnąć” (we wszystkich znaczeniach tego słowa). “Psiembiorcy”, którzy handlują tym gównem i co roku szerzą propagandę, że “to przecież nic złego, sobie postrzelać, każdy powinien móc, a pieski i kotki to lepiej niech wtedy zostaną w domu, a w ogóle to mój pies się nie boi”.

Chuj wam na grób, okurwieńcy.

Zczeźnijcie.