O przeciążeniu informacyjnym i komunikacyjnym
Zastanawiałam się, czy w ogóle powinnam ten tekst pisać – przecież zaraz ktoś wyskoczy z “ale co Ty niby możesz wiedzieć o przeciążeniu informacyjnym, przecież nie pracujesz w mojej branży!!” – i będzie miał rację. Tyle, że problem jest szerszy i nie dotyczy jednej branży – a w zasadzie wszystkich dziedzin życia i odnoszę (subiektywne) wrażenie, że z pokolenia na pokolenie się nasila.
Poniżej wrzucam więc (lepiej późno, niż wcale ;p) obiecany tekst o przeciążeniu informacyjnym, który przyszedł mi do głowy przed którymś długim weekendem. Zrezygnowałam wtedy z cotygodniowych prasówek i od razu pojawiła się myśl, że za te parę dni “spokoju” zapłacę “nadrabianiem zaległości” po powrocie, czyli w praktyce “rzucę okiem” na nagłówki i nie zagłębię się w treść. Bo dziennikarze, nie wiedzieć czemu, wolnych weekendów nie mają, chociaż gdyby mieli – to wyszłoby to z korzyścią dla wszystkich. I o ile przy prowadzeniu bloga to jeszcze pół biedy – bo zawsze można temat na jakiś czas odpuścić (co właśnie robię – prasówki wrócą, ale kiedyś, muszę się teraz skupić na innych rzeczach), o tyle w pracy już tak łatwo nie ma. I...nie tylko w pracy. Tematu przeciążenia informacyjnego nie da się w zasadzie oddzielić od tematu higieny cyfrowej (i paru innych kwestii).
Nie zamierzam romantyzować “starych, dobrych czasów” – bo wiem, że te, mimo zalet, miały sporo wad. Nie trzeba było szukać po nocach wiadomości potrzebnych do pracy – bo nie było gdzie, za to było wiadomo, że szef ma zawsze rację no i “czy się stoi, czy się leży...”. Pracowało się czasami krócej, czasami dłużej – ale jednak w określonych godzinach i nikt o dziwnych porach głowy nie zawracał – najpierw telefonów w ogóle nie było, potem był np. jeden na daną ulicę, szefostwo dostawało więc telefon “do sąsiada” lub kogoś z rodziny i mogło co najwyżej liczyć na to, że sąsiad w razie potrzeby akurat będzie w domu, przejdzie się do pracownika, który też akurat będzie w domu i przekaże mu wiadomość. Sama wychowałam się już z telefonem – ale na wakacjach trzeba się już było przejść na pocztę i zamówić rozmowę (ogarniał ktoś z dorosłych). Nie szukało się na grupach w socialmediach informacji o polecanych specjalistach – bo tylu specjalistów nie było. Rodzice nie pytali, jak wychowywać dzieci – było powszechnie wiadomo, że małe zamknąć w łóżeczku, potem wsadzić do chodzika, a starsze wygonić na dwór i przylać w razie potrzeby. Nauczyciel, który nie radził sobie z dzieckiem, nie wzywał rodziców prosząc o pilniejsze odebranie – po prostu dzieciak dostawał lanie przy całej grupie, a nieraz z jej udziałem (do tej pory pamiętam, jak musieliśmy karnie chodzić w kółeczku wokół jakiegoś niesfornego dziecka i każde z nas musiało mu wymierzyć karę cielesną – kto nie przylał lub przylał dwa razy, też dostawał lanie). Innymi słowy – nie twierdzę, że kiedyś było lepiej. Ale było inaczej, wiele ze wspomnianych problemów miał rozwiązać internet czy demokratyzacja informacji. Może jak nauczycielka przedszkolna wyczyta gdzieś, że nie powinno się wychowywać dzieci biciem – to przestanie? A uczeń dowie się, że jest nie tylko uczniem, ale też człowiekiem i ma jakieś prawa? No i rzeczywiście część problemów zostało – może nie globalnie rozwiązanych, ale przynajmniej uwzględnionych w działaniach czy to władzy, czy społeczeństwa. Tyle, że pojawiły się nowe.
Pomijając ludzi wykluczonych cyfrowo – nie mamy już problemu z brakiem dostępu do informacji. Wręcz przeciwnie – jesteśmy nimi otoczeni ze wszystkich stron, a szum komunikacyjny wdarł się we wszystkie dziedziny naszego życia. Nie wiem, czy jest jakaś branża wolna od nadmiaru informacji, z którymi pracownicy muszą być w mniejszym lub większym stopniu “na bieżąco”. Nowe trendy w gastronomii, marketingu, informatyce, archiwistyce – obstawiam, że każdy mógłby tutaj dorzucić coś od siebie. Niby zawsze trzeba się było uczyć nowych rzeczy – ale na zupełnie inną skalę, niż obecnie. Pokolenie naszych rodziców czy dziadków pracowało nieraz w tym samym miejscu od ukończenia szkoły do emerytury, podczas gdy przedstawiciele pokolenia naszego czy – tym bardziej – naszych dzieci, często zmieniają i miejsce zamieszkania, i pracę, i branżę. Klient zawsze może wysłać nam wiadomość w sobotę o 22:07, a 10 minut później kolejną – z pretensjami, że nie odpowiedzieliśmy. Szef zawsze może nas wezwać z urlopu z pilnym telefonem. I zanim jakiś wysokiej klasy specjalista stwierdzi “zawsze można nie brać telefonu służbowego na wakacje” niech uwzględni, że nie każdy jest “wysokiej klasy specjalistą”, nie każdy ma telefon służbowy, nie każdy mieszka na tyle blisko dużego miasta, by przebierać w ofertach pracy. Skoro jesteśmy w temacie: to samo tyczy się także nieużywania X-twittera, Instagrama czy Whats'appa. Słyszałam już głosy typu “zawsze jest jakieś wyjście, zawsze można się wyprowadzić, wyjechać, zmienić pracę” – i inne teksty z kategorii “jak biedni nie mają chleba, to niech jedzą ciastka” (btw Maria Antonina tak nie powiedziała – jakby ktoś się zastanawiał, czy dezinformacja istniała przed Facebookiem czy TikTokiem, to owszem, jak najbardziej istniała). Najlepsze są tutaj uwagi kierowane w stronę rodziców, sprowadzające się do “trzeba było nie rodzić dzieci”, ilekroć ktoś wspomni o jakichś problemach z potomstwem. Generalnie już widzę tę osobę z małej miejscowości, która bierze sobie do serca te wszystkie dobre rady, więc zostawia komputer, telefon, rzuca pracę, chorą matkę zostawia bez opieki na “łasce boskiej”, 12latka upycha w oknie życia i “szczęśliwa” wyjeżdża w przysłowiowe Bieszczady.
Ale nie trzeba wcale pracować zawodowo, żeby czuć się przeciążonym informacyjnie. To już w dużej mierze zasługa socialmediów – oraz ludzi uznających je za swój główny kanał komunikacyjny. Szukasz lekarza, prawnika, korepetytora, firmy remontowej? Kiedyś wystarczała poczta pantoflowa, teraz niby też działa, ale... ludzie są mniej skorzy do spotykania się i zawierania nowych znajomości (pisałam kiedyś o tym), a przez wzgląd na częste przeprowadzki nieraz znajdujemy się w miejscu, w którym nikogo nie znamy i nie mamy kogo spytać. Pozostaje więc Google (ludzie z poza bańki “prywatnościowej” nawet nie będą świadomi istnienia innych wyszukiwarek...) – wyrzucające nieraz nieaktualne namiary, albo grupy w mediach społecznościowych. A tam owszem, potrzebny namiar nieraz dostaniemy – ale będziemy musieli go wyłuskać spośród masy innych komentarzy. Koleje wrota piekieł to pod tym względem grupy rodzicielskie. Kojarzycie ten mem od “dziecko się zatrzasnęło w pokoju, jest pożar, co robić” (https://kwejk.pl/obrazek/3239563/pozar.html)? Wcale nie jest przejaskrawiony, powiedziałabym nawet, że wręcz przeciwnie – bo na przeciętnej grupie byłoby – zamiast kilkunastu – kilkadziesiąt czy kilkaset odpowiedzi, przez które trzeba się przebić. Jednocześnie uwzględniając, jak wygląda w Polsce edukacja czy służba zdrowia – nie ma się co dziwić, że rodzice szukają informacji u obcych ludzi w internecie. Uległam kiedyś myśli “będę się słuchać lekarki a nie obcych mamusiek z grupy na fb” – i od wielu lat żałuję, bo to “obce mamuśki z facebooka” okazały się bardziej kompetentne od wspomnianej lekarki. I w drugą stronę – zdarza wam się czasami pomyśleć “jak on/ona mógł zrobić taką głupotę, przecież tłumaczyłam, ostrzegałam, przecież jest internet...”? No właśnie – jest internet, ludzie są bombardowani masą różnych komunikatów ze wszystkich stron – i mogą mieć zwyczajnie dość. Jeśli dodacie do tego algorytmy socialmediów – cóż... Jeśli ktoś mający wątpliwości w kwestii np. szczepionek dostanie od bliskich kilka uwag odnośnie swojej głupoty i ciemnoty, w internecie trafi przypadkiem na jakiegoś antyszczepionkowca okazującego empatię, a algorytmy masowo podrzucą antyszczepionkowe treści...to podatność na dezinformację już wcale tak nie dziwi.
Żeby było zabawniej – wcale nie trzeba prosić o radę, żeby ją otrzymać. Problem istnieje w zasadzie od zawsze – bo zawsze były osoby gotowe pouczać innych. To ten przypadek, w którym technologia jest jednocześnie przekleństwem i błogosławieństwem. Osoba LGBT wychowana w małej konserwatywnej społeczności, której wszyscy wokół wmawiają, że jest chora i powinna się leczyć – może znaleźć w internecie wsparcie. Ale może też paść ofiarą hejtu – który przyciągnie więcej osób, niż kazanie w lokalnym kościele. Najgorzej pod tym względem mają osoby publiczne. Kiedyś wychodziłam z założenia, że jeśli ktoś jest osobą publiczną, to generalnie ma nerwy ze stali no i nie powinien się dziwić, że ludzie go krytykują, bo taką pracę wybrał – analogicznie jak ja sama pracowałam w obsłudze klienta, a klienci zdarzali się różni. Zmądrzałam, gdy zaczęłam obserwować znane osobistości w socialmediach. I zobaczyłam, że ten hejt czy krytyka to nie kilka komentarzy pod pojedynczymi wypowiedziami, a często kilkaset – jeśli ktoś był bardziej aktywny na twitterze, to przykładowo przy 15 tweetach pod trzema czy czterema z nich znajdowało po kilkaset komentarzy. Czasami miłych, czasami niemiłych, ale spora część to zwykłe popisywanie się ignorancją, trolling i kręcenie inby dla samego kręcenia inby. I oczywiście zawsze w tego typu sytuacjach pojawia się temat mowy nienawiści, dezinformacji, moderacji na mediach społecznościowych i wolności wypowiedzi. Nieraz słyszę, że powinno się to wszystko zostawić bez jakiejkolwiek kontroli w imię właśnie “wolności słowa”. Że zawsze można kogoś zablokować, jak nam się nie podoba (i de facto nie mieć życia poza blokowaniem trolli, bo tyle czasu na to zejdzie). Raz miałam na mastodonie “stalkera” (cudzysłów, bo pan wywoływał u mnie raczej śmiech i politowanie, niż strach) – blokowałam konto, delikwent po chwili wracał z innej instancji i zaczynał obserwować. Innym razem zablokowałam jakiegoś człowieka, żeby nie wdawać się w tzw. “gównoburzę” – i wybuchła całodniowa inba o to, że nie chcę się wdawać w inby. Byłam nią tak wykończona, że finalnie odpuściłam aktywność na danym portalu. I jeśli mam takie doświadczenia posiadając małe konto w fediwersum, to co przeżywają osoby publiczne? Jedna z moich ulubionych twórczyń, mająca na mastodonie 18 tysięcy obserwujących, kiedyś tłumaczyła ludziom z kontem mniejszym od mojego, dlaczego nie odpowiada na wszystkie komentarze, albo dlaczego przebijanie się przez komentarze na mastodonie jest dla niej mniej wygodne. Gdyby była jakaś międzynarodowa nagroda za cierpliwość, to imo powinna ją otrzymać...
Kolejna kwestia – przeciążenie komunikacyjne. Niedawno znalazłam swój pamiętnik z czasów szkolnych. Opisywałam tam swoje podekscytowanie z powodu otrzymania listu. Ta chęć, żeby jak najszybciej otworzyć i przeczytać... Tyle, że odpisać można już było w wolnym czasie – czasami po tygodniu, czasami po miesiącu lub dwóch. W dobie smartfonów, socialmediów i komunikatorów też – tak jak w przypadku listów – czujemy podekscytowanie i chcemy od razu zobaczyć, kto i co do nas napisał, ale jednocześnie oczekuje się od nas natychmiastowej reakcji. Nie odczekamy 2 miesięcy czy nawet tygodnia, a gdy odpiszemy – też oczekujemy odpowiedzi w podobnym trybie. Listy pisałam praktycznie od końca podstawówki przez całe liceum – i nie zdarzyło mi się z nikim w ten sposób pokłócić, nawet, jeśli napisało się coś w nerwach, to był wieczór, poczta i tak zamknięta, do rana człowiek się ze sprawą przespał i zdążył ochłonąć. Obecnie przeciętna osoba, jeśli ma gorszy dzień, zdąży się wdać w kilka kłótni reagując na coś podsuniętego jej przez algorytmy (nieraz nie zgłębiając tematu), pokłócić przez messengera i przegapić jakąś ważną wiadomość wrzuconą na chacie grupowym między plotkami i memami. Ewentualnie, jeśli jest bardziej świadoma i dba o higienę cyfrową oberwie, że nie chce się na jakiś temat wypowiedzieć lub że nie reaguje na wysłaną jej wiadomość w trybie natychmiastowym.
Reasumując: praktycznie przez cały czas i zewsząd docierają do nas różne komunikaty. Więcej, niż nasz mózg jest w stanie przetworzyć. Nawet, jeśli jesteś młodym, zdrowym, zdolnym i pozbawionym zobowiązań człowiekiem, który chce pracować np. w edukacji i zechcesz zgłębić temat, będziesz mieć problem, żeby się w tym wszystkim połapać. Trafisz na jakieś forum, zapytasz o polecane nurty pedagogiczne...i wpadniesz w środek awantury, ludzie zaczną Ci dowodzić wyższości ich ulubionego nurtu nad pozostałymi i – z dużym prawdopodobieństwem – wyzywać siebie nawzajem, jest też spora szansa na to, że trafisz na już konkretną bańkę, wpatrzoną w “jedyny słuszny” nurt niczym członkowie sekty w swojego guru. A jeśli odetniesz się od informacji – wypadniesz z obiegu i tutaj wcale nie chodzi tylko o FOMO. W pracy nie będziesz dość konkurencyjny względem koleżanek i kolegów, którzy się nie odcięli. W życiu prywatnym, jeśli ktoś z Twoich bliskich zachoruje, a Ty wybierzesz złego lekarza czy złą metodę leczenia – ani Ty sobie tego nie wybaczysz, ani internet Ci tego nie daruje, a po fakcie wszyscy będą mądrzejsi. Kiedyś można było wprost przyznać “gdybym wcześniej wiedział(a), że...” – teraz to żadne usprawiedliwienie, bo przecież “wszystkie potrzebne informacje były w internecie”. Tylko że życia w społeczeństwie informacyjnym nikt nas nigdy nie uczył. I tutaj pojawia się kolejny problem – jak mamy uczyć tego kolejne pokolenia, skoro sami jesteśmy niekompetentni?
Zwykle na końcu tekstu coś doradzam, ale w tym wypadku sama nie wiem, co. Żyjąc w społeczeństwie nie możemy po prostu odciąć się od informacji. Ale możemy ograniczyć ich ilość, bardziej starannie wybierać źródła, przemyśleć swoje priorytety. I nauczyć się stawiać granice – WSZYSTKIM. Nie chodzi o to, by – jak głoszą piewcy higieny cyfrowej – odpuścić “obcych ludzi z internetu” na rzecz stania się posłuszną i na wszystko się zgadzającą żoną, matką, córką i pracownicą, której obcy ludzie z internetu wkręcają, że jest człowiekiem z jakimiś prawami, a przecież zdanie szefa czy ojca, którzy są “ludźmi z reala”, ma być ważniejsze. Chodzi o to, by umieć powiedzieć “nie” i “bliskim z reala”, i “obcym ludziom z internetu”. Nie zawsze można, nie zawsze się da – ale próbować warto. Zwłaszcza, że przeciążeni informacjami są wszyscy, więc prawem statystyki w naszym otoczeniu znajdzie się ktoś, kto komunikat “sprawdzam wiadomości raz dziennie/raz na tydzień” też przyjmie z ulgą. Warto przemyśleć swoje relacje z ludźmi – na niektóre osoby jesteśmy z takich czy innych względów skazani, ale nie o każdą znajomość warto walczyć. Babcia po raz n-ty umrze, bo nie jesz mięsa lub nie chodzisz do kościoła? Stary numer, ale jakoś nigdzie w karcie zgonu nie widnieje wpis “wnuk ośmielił się być człowiekiem zamiast niewolnikiem”, a niektórzy, bardziej asertywni, “śmierć” babci przeżywają średnio kilka razy w tygodniu od 30 czy 40 lat. Wujaszek odgraża się zerwaniem kontaktu, bo nie masz ochoty na kolejną popijawę i jego opowieści o spisku klimatycznym? Takich wujaszków są miliony, wszystkich nie przekonasz, możesz ulec takiemu szantażowi – ale możesz zamiast tego zrobić coś przyjemnego, dla siebie. Koleżanka co chwilę ma pretensje, że nie odpisujesz jej natychmiast na messengerze, a kolega nie przyjmuje do wiadomości twojego “nie wiem, nie znam się na tym, to nie moja dziedzina” i namolnie próbuje do czegoś przekonać? To może warto poszukać innej koleżanki i kolegi albo, zamiast marnować na nich czas, po prostu poświęcić go na czytanie, sport lub spacer? Można szukać kompromisów – ograniczyć powiadomienia, zadbać o swoją higienę cyfrową, olać namolnych ekstrawertyków (którzy w swojej zdolności do grania na nerwach przebijają nieraz algorytmy socialmediów) i po prostu wyjść gdzieś samemu, bez telefonu, żeby usłyszeć własne myśli. Olewając wszystkie “a jakby się coś stało”. Coś się dzieje non stop – ale to nie znaczy, że musimy to wszystko na bieżąco śledzić – jeśli zadzieje się coś naprawdę istotnego, to informacja znajdzie nas i tak. A wszystkim nie wiedzącym, jak zareagować na “bądź zawsze dostępny, bo jakby mi się coś stało...” radzę odpowiedzieć “jakby coś Ci się stało, to dzwoń na 112, a nie do mnie”.