O naszym podejściu do przeszłości i o tym, dlaczego lepiej spędzić urlop na "polskich i zrujnowanych" terenach, niż w zagranicznym kurorcie

Jeśli szukacie miejsca na urlop, weekend, czy choćby jednodniową wyprawę – to jeźdźcie do Ziemii Kłodzkiej czy innych miejsc objętych wrześniową powodzią. Oni tego potrzebują. TERAZ. Nie ma co czekać, aż się podniosą po powodzi – bo potrzebują turystów, żeby się podnieść.

Dziś wpis okolicznościowy, na inny temat, niż zwykle. Musiałam. Po prostu.

Kiedy południe Polski we wrześniu 2024 roku nawiedziła powódź, Polacy solidarnie rzucili się, aby pomagać. Politycy deklarowali odbudowę i wsparcie finansowe, zwykli ludzie w odruchu dobroci organizowali zbiórki.

Dziś obywatele również okazują solidarność. Politycy – w bierności i zamiataniu problemów pod dywan, bo skoro temat zszedł już z nagłówków, to można uznać, że nie istnieje. Dotknięte powodzią rejony dalej mierzą się z jej skutkami – ale skoro na ich likwidacji nie zbije się kapitału politycznego, to można temat zignorować.

Pozostali ludzie zaś solidaryzują się w przekonaniu, że fajny urlop to można spędzić we Francji czy w Turcji, a nie na biednym południu Polski, gdzie “wszystko jest zniszczone”. Skąd to wiem? Bo niedawno wróciłam z wyprawy w tamte rejony, ale przygotowując się do niej – trochę się nasłuchałam. I przy okazji przypomniało mi się wszystko, czego się dowiedziałam o moich “pomysłach na wakacje” w ostatnich latach...

Nie lubimy mówić o tym, co było. To za mało nowoczesne

Lądek-Zdrój, wraz ze słynnym Mostem św. Jana, był na mojej liście miejsc do odwiedzenia od dawna. Ale że czas nie jest z gumy, Dolny Śląsk ma wiele innych atrakcji do zaoferowania, a podróżując muszę też uwzględniać możliwości i preferencje towarzyszy podróży – odkładałam ten wyjazd z roku na rok. Wydawało mi się, że to “nie ucieknie”, że “za rok też zdążę”. Nie zdążyłam. Dziś z mostu, jak i z wielu innych budowli, zostały tylko ruiny. Tym bardziej chciałam tam jechać – ale ja jestem specyficzna. Przeżywam i historię trwania – i historię znikania. Większości nie interesuje ani jedna, ani druga.

Historia popadła w XXI wieku w niełaskę. Ciężko powiedzieć, kiedy to się dokładnie stało – sama studiowałam historię, mogę mieć więc zaburzone postrzeganie. Wiem, że gdy pod koniec pierwszej dekady obecnego stulecia kończyłam studia i rozeszły się moje drogi z poznanymi tam ludźmi – nie było już nikogo, z kim można by prowadzić dotyczące przeszłości rozmowy czy dyskusje. To jedna z tych rzeczy, których się nie docenia, póki są – a potem znikają bezpowrotnie.

Z czasem było coraz gorzej. Mimo, iż nigdy nie byłam biegła w historii kultury czy sztuki, a kilkanaście lat po studiach mam co najwyżej wrażenie “nic nie wiem, nic nie umiem, nic nie pamiętam” i boję się odezwać przy mądrzejszych ode mnie – to wciąż jestem gdzieś “pomiędzy”. Pomiędzy tymi, którzy się znają i którym zależy, pomiędzy specjalistami czy aktywistami starającymi się zachować i popularyzować dziedzictwo narodowe, a “resztą świata”. Ta “reszta świata” jest dużo liczniejsza. I lobbuje za tym, by to jej punkt widzenia był tym “jedynym słusznym”.

W dobrym tonie jest dziś narzekanie na historię – i jako przedmiot szkolny, i jako przedmiot zainteresowań. Trzeba dodać, jak to nie lubiło się historii w szkole, podkreślać, że powinno być jej mniej (nie, że powinna być inaczej nauczana, bo tutaj się zgodzę – ale właśnie że powinno się ją w ogóle zmarginalizować lub wywalić z planów) – bo jest niepotrzebna i lepiej ją zastąpić angielskim czy informatyką. Podkreślać, że trzeba iść naprzód, że babranie się w przeszłości nikomu nie służy. Na wiadomość, że ktoś interesuje się historią i lubi odwiedzać związane z nią miejsca najlepiej zareagować jak na wieść, że ktoś przybył z kosmosu. Z zaskoczeniem i niedowierzaniem, bo jak to tak, w dzisiejszych czasach...

Dzieci też trzeba wychowywać w duchu postępu. Mają być elastyczne, znać języki obce, ogarniać nowe technologie i nie oglądać się za siebie. Wizyta w muzeum co najwyżej je zanudzi – i trzeba to powtarzać przy maluchach, zanim w ogóle dziecko zobaczy jakiekolwiek muzeum. Żeby skojarzenie “muzeum = nuda” zostało w dzieciaku zaszczepione jeszcze przed jakąkolwiek muzealną wizytą.

Kościoły trzeba traktować wyłącznie jako miejsce kultu religijnego. Jeśli jesteś katolikiem, masz się tam modlić, jeśli ateistą – to omijać szerokim łukiem. Gdybym dostawała 10 zł za każdą reakcję zdziwienia, gdy informuję, że chcę zobaczyć jakiś stary kościół wciąż pozostając ateistką – każdorazowo finansowałabym z tego kolejną wyprawę. Słaba ta wasza wiara w Boga, skoro musicie do niego przekonywać prezentując dzieła ludzkich rąk i – po drugiej stronie – słaby ten wasz ateizm, skoro boicie się, że wizyta w kościele może mu zaszkodzić.

Najlepiej się więc od historii odciąć, udawać, że nie istnieje, a potem można z czystym sumieniem zrównać z ziemią zabytki – i te będące dziedzictwem przyrody, i te powstałe za sprawą człowieka. Będzie więcej miejsca na nowoczesną deweloperkę czy inne nowoczesne atrakcja dla turystów.

Jeśli o zabytkach mowa – to Dolny Śląsk jest jednym z najbardziej w nie bogatym rejonem Polski. Nie przekłada się to na środki na ich odbudowę (https://dziennik.walbrzych.pl/dolny-slask-chca-wiecej-pieniedzy-na-zabytki-na-dolnym-slasku/). Bo to poniemieckie, więc – jak gdzieś usłyszałam – “po okupancie”. Po wojnie dumny naród rozbierał tutejsze budowle, żeby wywieźć cegły na odbudowę stolicy – i 80 lat po wojnie wciąż uważa to za powód do dumy, o czym można co jakiś czas usłyszeć od różnej maści warszawskich “aktywistów”. Ludzie z alergią na tę niemodną wiedzę historyczną nie przetwarzają informacji na poziomie podstawówki. Nie dociera do nich, że akurat w niemieckich wtedy miastach Niemcy nie stanowili “okupantów”, bo byli “u siebie”. Nie dociera także jakimś cudem to, że rejony przyłączone do Polski po wojnie stały się polskie – i niszcząc zabytki robi się na złość nie mitycznym “Niemcom” (zwłaszcza w XXI w., w którym Niemcy są sojusznikami, nie wrogami), a Polakom. Ale...może właśnie o to chodzi?

Wakacje w Polsce to powód do wstydu?

Chwalenie się tym, że na urlop pojechało się za granicę i wyśmiewanie tego, że ktoś świadomie spędził go w Polsce jest jeszcze powszechniejsze, niż wyśmiewanie historii. Jakbyśmy, jako Polacy, musieli w ten sposób podleczyć nasze narodowe kompleksy. Pół biedy, jeśli ktoś wyjeżdża za granicę, bo akurat tak chce – ale z równym zrozumieniem i tolerancją podchodzi do tego, że ktoś woli inaczej. Przy każdej mojej chęci wybrania się czy to do określonego miejsca na Dolnym Śląsku, czy to nad polskie morze, mogę policzyć na palcach jednej ręki osoby, które rozumieją taki wybór. Grono tych, które skrytykują czy wyśmieją, jest zawsze większe – i to nie jest kwestia “cudze chwalicie, swego nie znacie”. To raczej “cudze chwalicie, swoim gardzicie, a nie znacie ani jednego, ani drugiego”.

Bo jak dzisiaj należy spędzać wakacje? Zaliczając modne punkty. Kiedyś nie rozumiałam, dlaczego niektórzy to krytykują, przecież ja też “zaliczam” różne atrakcje. Jeśli mam czas dobrze przygotować się do wyprawy – zawsze mam listę rzeczy do obejrzenia. Zrozumiałam krytykę, gdy zorientowałam się, w jaki sposób inni “zaliczają” atrakcje turystyczne i – co gorsza – takiego samego sposobu oczekują od innych.

Żyjemy dziś modnie i szybko – i w taki sam sposób traktujemy turystykę. Trzeba podjechać, najlepiej samochodem, do jakiegoś modnego miejsca, zrobić mu zdjęcie, wysłać rodzinie lub wstawić na socialmedia, odhaczyć i przejść do kolejnego punktu wycieczki. Szybko, w biegu, nie eksplorować, nie badać – bo to nudne, czasochłonne, wymagające, bo trzeba szybko wrócić do socialmediów w smartfonie lub gry na komputerze. Lepiej leżeć plackiem na plaży, niż chodzić po górach, bo w górach to nogi bolą (i mówię to ja, czterdziestoparolatka z kondycją emerytki, zaniepokojona tym, jak do szlaków dla emerytów podchodzą nieraz młodzi i zdrowi przedstawiciele kolejnego pokolenia). A poza tym w górach można się potknąć i nie ma się jak podeprzeć, trzymając smartfon w rękach.

Miejsca są trochę jak ludzie. Nie dowiesz się wiele o danym człowieku, widząc go jeden raz, z daleka, z okien samochodu, czy cykając mu zdjęcie, bo akurat ktoś na TikToku powiedział, że z tym człowiekiem to warto się sfotografować (w ogóle nie powinno się nikomu robić zdjęć bez jego zgody, ale to już poza tematem). Żeby kogoś lepiej poznać, musisz się wysilić, dać coś z siebie, spędzić z nim czas. Jeśli chcesz, by stał się dla Ciebie kimś ważnym i się dla Ciebie otworzył – musisz zaakceptować jego dobre i złe strony. Do dobrych miejsc się wraca tak, jak wraca się odwiedzić dobrych przyjaciół. Mimo tego, że przecież już ich kiedyś widzieliśmy i już kilka zdjęć mamy. Nie zostawia się przyjaciela w potrzebie – i analogicznie nie powinno się odpuszczać odwiedzenia wartościowych miejsc tylko dlatego, że zmagają się ze skutkami kataklizmu. Wręcz przeciwnie. Tylko najpierw trzeba do siebie dopuścić myśl, że dane miejsce jest wartościowe.

A o to trudno w świecie, w którym, zamiast być bardziej otwartymi na miejsca i ich historie, jesteśmy coraz bardziej zamknięci i na miejsca, i na ludzi. Moją analogię do “dobrych przyjaciół” też zrozumieją tylko niektórzy, tacy, którzy dobrych przyjaciół mieli lub mają. Bo coraz więcej osób zalicza znajomości tak, jak zalicza się miejsca do odhaczenia na urlopie. Dodawanie kogoś do znajomych, bo akurat mamy wspólnego znajomego, niedopuszczanie do siebie ludzi, bo akurat nie są z naszej bańki i wymaganie od tych z naszej bańki, by byli “idealni” i we wszystkim się z nami zgadzali. Jeśli nie, to pożegnamy się bez żalu i w socialmediach znajdziemy sobie ciekawszych “przyjaciół” na ich miejsce, tak, jak znajdziemy sobie kolejne modne miejsce do odwiedzenia na wakacjach, bo to poprzednie było nie dość idealne i nie spełniło w 100% naszych oczekiwań. Zanim dobrze poznamy czy to danego człowieka, czy miejsce, już uznamy, że coś jest w nim nie tak, że szkoda naszego cennego czasu, spieszymy się, odhaczamy szybko jako – udaną czy nieudaną – atrakcję towarzyską czy turystyczną i idziemy szukać kolejnej.

Tymczasem każde miejsce, tak, jak każdy człowiek – ma swoje historie i swoje tajemnice. Miasta, jak ludzie, nie są takie same – i dostrzeżemy to, jeśli zmienimy perspektywę. Można albo przyjąć, że mamy do czynienia z kolejnym nudnym miasteczkiem, z ratuszem otoczonym kamienicami – albo przyjąć, że każdy ratusz i każda kamienica ma swoją historię i zechcieć ją zgłębić. Żeby to jednak zrobić – najpierw trzeba włożyć wysiłek w pozbycie się własnych uprzedzeń. Zwłaszcza tych, które mamy wobec swojego kraju.

Pensjonat w historycznym budynku w Polsce? Stare, babcine, “wieś śpiewa i tańczy”. Stara kamieniczka we Włoszech? Ależ cóż za urocze miejsce! Hotel w Polsce? Ale drożyzna! Droższa lub podobna cenowo oferta w Grecji – nic, tylko brać, przecież to tyle, co w Polsce! Polskie miasteczko zniszczone po powodzi? Haha, ale ruina, haha, polskie wakacje, można się było spodziewać. Zagraniczna atrakcja po podobnych doświadczeniach? No nic dziwnego, przecież potrzebują czasu, żeby się pozbierać! Coś, co w Polsce jest wymarłym zadupiem, w którym “nic nie ma”, za granicą cudownie zmienia się upragnioną oazę ciszy i spokoju, zaś “męczące tłumy”, na które narzekamy w Polsce, za granicą stają się “tętniącym życiem miastem”. Polska rzeka cuchnie. Wenecja pachnie romantyzmem. W Polsce mamy “pedalarzy” czy “idiotów” nie rozumiejących, że to kierowca samochodu ma zawsze rację i pierwszeństwo. Ale Amsterdam to już nowoczesne miasto, w którym rozumie się, jak ważna jest ekologia. Turcja jest bezpieczna, bo mimo, że “muzułmańska”, to szanuje się tam turystów. Polskie góry bezpieczne nie są, bo mieszkają tam górale, a to oznacza, że są katolikami i zwolennikami PiSu – to ostatnie usłyszałam w odniesieniu do miejscowości z Dolnego Śląska od osoby mieszkającej na stałe w mieście, w którym wyniki ostatnich wyborów były porównywalne. No ale wiadomo, “polskie” góry, więc trzeba się doczepić. Polskie koleje zawsze się spóźniają. Niemieckie są idealne. Jeździłam niemieckimi pociągami i nie, wcale takie idealne nie są.

O tym, że w Polsce jest wiecznie zimno, a gdzie indziej “normalnie” może nie będę się rozwodzić, bo gdy przy 19 stopniach w cieniu wymsknęła mi się na głos myślozbrodnia, że jest “trochę za gorąco”, to pożałowałam ;)

Zmierzam jednak do tego, że to nie “polski” (żeby wiedzieć, na ile “polski”, to już by trzeba się bardziej zainteresować tą “niemodną i nudną” historią) Dolny Śląsk jest problemem. Problemem jest nasze nastawienie. Podobno jeśli chce się coś zrobić, szuka się sposobu, jeśli nie chce – szuka się powodu. Szukamy powodów, aby nie docenić tego, co mamy u siebie. Leczymy własne narodowe kompleksy kosztem ludzi, którzy właśnie teraz najbardziej potrzebują naszej solidarności. Butelka wody i paczka baterii w pierwszym popowodziowym zrywie to za mało. Czas na prawdziwe działanie jest właśnie teraz.

Wbrew tym wszystkim głosom zdziwienia, że jak to można chcieć jechać w polskie góry do zniszczonych miast, zamiast do zagranicznego kurortu, turyści w Sudetach się pojawiają – i oby było ich jak najwięcej.

Nie chciałabym zostać źle zrozumiana – nie ma nic złego w zagranicznych wyjazdach. Problem pojawia się wtedy, gdy łechtamy sobie ego specyficznie rozumianą “polską solidarnością”, a wcale tacy solidarni nie jesteśmy. Kiedy chcemy jeździć tylko za granicę, bo uważamy, że do polskich miast nie warto i gdy te same przekonania zaszczepiamy dzieciom. Kiedy krytykujemy innych, że wolą odwiedzić Karkonosze, niż Alpy. Gdy wyolbrzymiamy rzekome wady polskich miast i miasteczek, te same cechy w zagranicznych miejscowościach uznając za zalety. Wreszcie, gdy dając się namówić na taką wyprawę cały czas szukamy wad, mając nadzieję, że tym samym zniechęcimy współpodróżników, którzy dzięki temu pójdą po rozum do głowy i zrozumieją, że w Polsce to warto spędzać czas w socialmediach, a na urlop trzeba jechać za granicę.

Można iść na kompromisy. Spędzać urlop naprzemienne raz w Polsce, raz za granicą. Podróżując tą samą grupą osób pozwolić, by za każdym razem ktoś inny wybierał cel podróży – i pozwolić mu pokazać Wam to, co uzna za warte pokazania. Możecie poznać ciekawą historię lub legendę związaną z danym miejscem, możecie poznać naprawdę ciekawe zakątki, jeśli nie będziecie całej energii marnować na udowadnianie innym, że włoskie góry są lepsze od polskich i że lepiej wejść na wieżę Eiffla w Paryżu, niż na Śnieżnik czy Śnieżkę (jakby to w ogóle porównywalne kategorie były – błagam, jak już musicie, to przynajmniej porównujcie szczyty do szczytów i stolice do stolic). Możecie jednego dnia zwiedzić zabytkowy kościół, a drugiego odwiedzić park rozrywki – lub rozdzielić się na 1 dzień i pozwolić, by każdy wybrał się tam, gdzie mu bardziej pasuje. Jako osoba, która w moim towarzystwie jest najbardziej wkręcona czy to w góry, czy w miejsca szeroko rozumianego dziedzictwa kulturowego, zwykle chodzę po tych górach mniej, niż bym wolała i zwiedzam mniej, niż bym preferowała – ale jednocześnie dużo więcej, niż by chcieli inni towarzysze podróży. Na tym polegają kompromisy – tylko trzeba chcieć i trzeba rozmawiać.

Trzeba włożyć wysiłek w zrozumienie, że wypocząć można nie tylko w modnych zagranicznych kurortach, że wystarczy wziąć bluzę, żeby w tym mitycznym polskim “zimnie” nie zmarznąć, przewodnik (książkowy czy internetowy) – żeby dane miejsce nie jawiło się jako “kolejna nudna skała” czy “kolejne nudne miasteczko” i pozwolić sobie na eksplorowanie okolicy z podziwem czy zaciekawieniem, zamiast traktować wyjazd na urlop jak tabelkę z exela z miejscami do odhaczenia. Wtedy może okazać się, że będziemy chcieli tam wracać spontanicznie, na weekend, czy to chcąc odwiedzić znane miejsca z sentymentu, czy chcąc zobaczyć więcej. Tylko trzeba wyrzucić z głowy po pierwsze – przekonanie, że wyjeżdżając na weekend marnujemy czas, który moglibyśmy spędzić przed ekranem, po drugie – uprzedzenia względem tych “złych, bo polskich i w dodatku poniemieckich” regionów. Tutaj naprawdę jest co zwiedzać – i warto z tego skorzystać, póki nie jest za późno. A z roku na rok – coraz bardziej jest.

A już tak bardziej zaczepnie, do tych wszystkich “patriotów” – skoro ci źli Niemcy dbali, a Wy gardzicie, bo to polskie i “jak można chcieć spędzić urlop w Polsce” – to ładne wystawiacie sobie świadectwo.

I tak, wiem, że znów się czepiam, że znów nie rozumiem, że piszę za długo, za nudno i ogólnie wypisuję dziwne rzeczy w internecie. I to w dodatku nawet nie o feminizmie czy cyfryzacji. Nie musicie czytać. Wybierzcie się lepiej na wycieczkę. Wiecie, dokąd ;p