arkadiusz durszlak

głowa duża ale dziurawa

“Z faszystami się nie rozmawia”

Każda z nas i każdy z nas ma różny poziom tolerancji na drugiego człowieka. W zależności od tego jak bardzo chcemy (lubimy) wychodzić poza strefę swojego komfortu, jakie mamy przekonania, wartości czy nastrój, polemika z drugim człowiekiem może przychodzić nam łatwiej lub trudniej.

Czy lubisz ścierać się z osobami o innych od swoich poglądach? Czy uważasz, że budowanie dialogu jest podstawą życia w udanym społeczeństwie, czy jednak są pewne granice, których trzeba strzec i nie przepuszczać za nie nikogo, kto może wnieść w dyskurs publiczny idee mniej lub bardziej szkodliwe?

To nie są pytania, na które łatwo jest odpowiedzieć i nie mam zamiaru się dziś tym zajmować. Co jednak, jeśli ktoś w gronie Twoich bliskich ma skrajnie różne od Ciebie poglądy? I nie mówimy tu o odwiecznym pytaniu “koty czy psy” albo “iOS czy Android”. Mam tutaj na myśli kwestie fundamentalne światopoglądowo jak religia, ekologia, prawa człowieka.

Mam taką osobę w moim życiu. Prezentując skrajnie inne od moich poglądy, jednocześnie będąc moim długoletnim kolegą, wspólne spędzanie wieczorów przy piwie staje się mocno niezręczne, nieraz nawet bardzo trudne. Łatwo wyobrazić sobie także spotkania rodzinne w podobnym tonie.

Emocje, emocje

Lubię ścierać się z osobami o innych poglądach. Uważam, że mam pewne zasoby, które pozwalają mi lepiej niż innym formułować argumentacje i nie daję się łatwo zmanipulować czy być ofiarą zabiegów erystycznych.

Nigdy jednak w pełni nie byłem w stanie dyskutować ”na pełnych obrotach”, przez jeden, ale to bardzo ważny element:

stres, emocje

Dłonie mi się pocą, język się plącze, na twarzy robi się ciepło i zaczynam podnosić głos. Jednocześnie zaczynam się stresować, że wszyscy dookoła to zauważają, moje argumenty nie trafiają celnie i jeszcze bardziej zaczynam się plątać.

Przez długi czas sądziłem, że sztuka opanowania, praca z emocjami to jest to, co pozwoli mi wyjść poza znany schemat, ale okazało się, że jest jeszcze jedno bardzo przydatne narzędzie, dzięki któremu mogę lepiej prowadzić trudne rozmowy.

Trening Dobrego Dialogu

Słuchając jednego z odcinków podcastu Karola Paciorka trafiłem na wywiad z Wawrzyńcem Smoczyńskim z Fundacji Nowej Wspólnoty (1), gdzie opowiadał o tym, jak w ramach swojej fundacji prowadzą moderowane społeczne dialogi na trudne tematy. Temat wydał mi się szalenie inspirujący, zwłaszcza że zawsze lubiłem traktować dyskusję jako rodzaj sportu, w ramach sparingów ścierać się z innymi ludźmi, niejednokrotnie nawet reprezentując nie swoje poglądy!

Zachęcony tematami rozmów (2) postanowiłem zapisać się na jedną z nich. Z różnych przyczyn nie udało mi się dołączyć, później temat ucichł, entuzjazm opadł. Po kilku miesiącach jednak zobaczyłem, że oferowany jest również “Trening Dobrej Rozmowy”, czyli trochę rozmowa na poziomie meta, która bardzo mnie zainteresowała (3).

Tl;dr

Nie będę w szczegółach opisywał treningu. W skrócie opowiem na czym polega i jakie są jego główne przesłania. Jeśli temat dobrego dialogu Cię zainteresował, zachęcam do wzięcia udziału w treningu, to na pewno dobra inwestycja.

Sam trening trwa około trzech godzin, prowadzony jest online. W małych podgrupach (3-4 osoby) przechodzi się przez ćwiczenia rozmowy opierając się na jakimś polaryzującym temacie. W moim przypadku tematem tym była powódź – czy powinniśmy polegać na pomocy państwa czy organizować się sami. Co, naturalnie, łatwo jest przenieść na rolę państwa jako takiego, a stamtąd łatwo wyjść na inne, polaryzujące tematy.

Główne zasady, jakimi kierujemy sie w dobrym dialogu?

No właśnie, używam naprzemiennie słów “dialog” i “rozmowa”, a już w pierwszych minutach wprowadzone jest rozdzielenie między nimi. Trenujemy “dialog”.

Wsłuchujemy się w drugiego człowieka, zamiast wytykać niespójności czy błędy poznawcze staramy się zrozumieć ten punkt widzienia oraz dociec skąd się pojawił. Wychodząc z takiego dialogu nie mamy poczucia wygranej lub przegranej, a lepszej znajomości adwersarza, zgłębienia jego (nieraz oblężonej) twierdzy.

To tylko narzędzie

Trening Dobrej Rozmowy nie jest ostateczną odpowiedzią na pytanie “jak dobrze prowadzić dialog z osobą, z którą się nie zgadzasz”. To jedynie narzędzie, jedno z wielu, które na pewno przyda się osobom często ścierającym swoje poglądy z innymi.

Osobiście uważam, że oprócz umiejętności prowadzenia dobrego, kulturalnego, empatycznego dialogu, należy również wyposażyć się w odpowiednie argumenty i wiedzę. Należy poznać zabiegi erystyczne (4), zgłębić błędy poznawcze (5) oraz czytać (słuchać) lepszych od siebie.

Myślę, że dla wielu jednak poznanie i zrozumienie drugiego człowieka będzie kluczem do odbycia dobrego dialogu.

(1) Wybory 2023 i polityka dzielą Polaków. Jak się dogadać mówi Wawrzyniec Smoczyński | Imponderabilia

(2) Polski Dialog – Nadchodzące Spotkania

(3) Trening Dobrej Rozmowy

(4) JAK WYGRAĆ KAŻDĄ DYSKUSJĘ (8 chwytów erystycznych) feat. A. Schopenhauer

(5) Dlaczego ufamy pseudonauce? Błędy poznawcze, mechanizmy społeczne i teorie spiskowe.

Wpis ukazał się 14.06.2024

Wracam z mojej pierwszej konferencji Perspektywy Women in Tech w Warszawie pełen dobrej energii (spowodowanej głównie prowadzonymi przeze mnie warsztatami, ale o tym potem) oraz z głową pełną przemyśleń, które postanowiłem przelać “na papier”.

Dla kogo jest konferencja Women in Tech?

Jestem w trakcie słuchania audiobooka “Niewidzialne Kobiety” Caroline Criado-Perez i bez przerwy polecam ją wszystkim wokół (zwłaszcza facetom!), czułem podskórnie więc, że konferencja Women in Tech znalazła mnie w dobrym momencie mojego życia.

Pozostawia mnie to jednak z pytaniem – jak rozwiązać paradoks takich konferencji? Takich, czyli przez kobiety, dla kobiet, z kobietami w roli głównej, ale nie chcąc jednocześnie tworzyć nowych baniek. Bo nie o stworzenie kolejnej bańki przecież chodzi, a o włączającą przestrzeń, gdzie bez uprzedzeń i z równymi szansami kobiety mogą być uczestniczkami zmian w świecie technologii, a nie jedynie milczącymi obserwatorkami, lub, co gorsza, uczestniczkami, ale pomijanymi na kartach historii. Z jednej strony więc chciałbym, żeby (podobnie jak czytelników “Niewidzialnych Kobiet”) na Women in Tech było więcej mężczyzn – uczestników, którzy będą mogli poznać perspektywę kobiet w technologii. Z drugiej jednak strony kobiety mają całkowite prawo do stworzenia bezpiecznej przestrzeni, w której (w końcu) mogą same ustalać reguły gry.

O czym w ogóle jest ta konferencja?

Byłoby manipulacją z mojej strony, gdybym zostawił opinię o Perspektywach jako wartościowym feministycznym spędzie, gdzie możemy posłuchać o wyzwaniach kobiet w świecie technologii.

Perspektywy Women in Tech to jednak przede wszystkim duża, wartościowa, branżowa konferencja traktująca o technologii w ogóle. Motywem przewodnim tegorocznej edycji jawił się nowy buzzword, który (wieszczę) będzie coraz częściej gościł na naszych stołach, aż do momentu, kiedy zacznie nam wyskakiwać z lodówki. Buzzwordem tym jest:

Quantum

Czyli “kwantowy”.

Nota poboczna: CEO konferencji, dr Bianka Siwińska, we wstępie bardzo mocno podkreśliła, że po zeszłorocznym hajpie organizatorki były znudzone i zmęczone “AI”, które zostało w poprzedniej agendzie odmienione przez wszystkie przypadki. No cóż, chyba jednak niedostatecznie, ponieważ w tegorocznej bez mała trzecia część wszystkich sesji dotyczyła sztucznej inteligencji właśnie (włączając w to dwie, świetne, swoją drogą, sesje mężczyzn-celebrytów, popularyzatorów nauki, czyli Tomasza Rożka i Andrzeja Dragana).

Słowa krytyki

To była moja pierwsza tak duża konferencja branżowa. Za duża. Organizatorki szacowały obecność aż 10 tysięcy osób! Pomimo tego, że warszawska przestrzeń EXPO XXI była w stanie bez problemu obsłużyć taką liczbę osób, nie obyło się bez dużych kolejek w niektórych miejscach oraz duchoty w przestrzeni targowej.

Sesje były bardzo nierówne. To trochę przypadłość dużych konferencji, gdzie na scenach w większości można zobaczyć sponsorów wydarzenia, ale nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że atrakcyjność sesji nieraz była odwrotnie proporcjonalna do atrakcyjności jej nazwy.

Warte odnotowania jest także, że sesje typu “Szpilki na Marsie” czy “Nie tylko gotowanie” wzbudziły we mnie tylko zażenowanie i nie zachęciły mnie w żadnym stopniu do ich zobaczenia. O wiele bardziej przemawiały do mnie historie naukowczyń pracujących przy Wielkim Zderzaczu Hadronów czy profesorki Uniwersytetu Warszawskiego budującej komputer kwantowy oraz to, z jakimi wyzwaniami mierzyły się w przeszłości jako kobiety w świecie technologii.

Jeśli konferencja, to na pewno networking?

No właśnie tak średnio, bym powiedział, cytując klasyka. Do networkingu, czyli poszerzania swojej siatki kontaktów ani szczególnie nie zostałem zachęcony, ani nie było ku temu sposobności przez skalę tego wydarzenia.

Ostatnia rzecz, która mnie uwiera, to polityka. Rozumiem, że wsparcie polskiego rządu jest ważne na tego typu wydarzeniach, wysyła to mocny sygnał o strategii i priorytetach. Spójrzmy jednak na listę osób otwierających wydarzenie i odpowiedzmy sobie w milczeniu, czy to na pewno najlepszy dobór postaci:

  1. Krzysztof Gawkowski, Minister Cyfryzacji
  2. Barbara Nowacka, Ministra Edukacji
  3. Mark Brzezinski, Ambasador USA w Polsce (?)
  4. Olga Leonowicz, aktywistka równościowa
  5. Katarzyna Kotula, Ministra Równości
  6. Anna Clunes, Ambasadorka Wielkiej Brytanii w Polsce (??)
  7. Maciej Gdula, Podsekretarz Stanu (???)
  8. Bianka Siwińska, CEO Perspektywy Women in Tech

Co mnie najbardziej zaskoczyło?

Brak kolejek do toalet. Serio! Temat rzeka, ale zamiana wszelkich toalet w miejsca “gender neutral” ewidentnie wpłynęły korzystnie na przepływ osób korzystających z WC. Można by się przyczepić, że zamiana zarówno męskich jak i damskich toalet w “gender neutral” to nieodrobiona lekcja z feminizmu (piszę z przymrużeniem oka do osób, które czytały “Niewidzialne Kobiety”), ale tutaj po prostu zdało to egzamin.

Druga rzecz – szczególny nacisk na aspekt ekologiczny. Już nie zeroemisyjna, a nawet offsetująca ślad węglowy z nadwyżką konferencja oferowała wyłącznie wegańskie i wegetariańskie jedzenie, gdzie ze świecą było szukać plastiku (ale to już chyba standard, prawda?)

A warsztaty, o których wspominałem na początku?

Były to warsztaty projektowe dla programu LeaderSHEp Academy, gdzie grupy dziewczyn podjęły wyzwania stworzenia rozwiązań (nie tylko cyfrowych) odpowiadających na potrzeby dzisiejszego świata w ramach agendy Tech for Good.

Problemy, nad którymi pracowały, były złożone, nieraz bardzo trudne, wymagające wsparcia mentorskiego (od tego też tam byliśmy), ale w imponujący sposób otworzyły swoją kreatywność i dochodziły do całkiem nowych pomysłów na naszych oczach.

Czy pojadę za rok?

Odpowiem krótko – jeśli miałbym wydać 800 zł na bilet, pewnie żałowałbym wydania tych pieniędzy. Dzięki temu, że bilet otrzymałem od mojego pracodawcy oraz miałem przyjemność prowadzić warsztaty, odwiedzenie konferencji było zdecydowanie miłym dodatkiem.

Jednocześnie jednak polecam odwiedzenie Perspektyw Women in Tech każdej osobie, żeby wyrobiła sobie zdanie na temat tego wydarzenia sama.

Wpis ukazał się 16.10.2023

Ręka wrzucająca głos do urny wyborczej

Zamiast wstępu…

…disclaimer. To była moja pierwsza praca w komisji, więc proszę potraktować moje doświadczenia mocno subiektywnie. Wiem, że praca różni się w zależności od obwodu (liczba osób uprawnionych do głosowania) oraz doświadczenia osób członkowskich. Mój punkt wyborczy był dość spory jak na nasze 150-tysięczne miasto – trzy komisje w jednym lokalu, każda przyjmowała ok. 1200-1400 uprawnionych do głosowania. Komisja składała się z dziewięciu osób.

Pomimo moich dość mocnych przekonań politycznych, starałem się być obiektywnym obserwatorem procesu. Wypełniając swoje obowiązki (nie powiem, sumiennie) patrzyłem na całe wydarzeniem również przez pryzmat mojego zawodu – projektanta UX, może wchodzącego w rejony Service Designu, do czego przejdę w dalszej części.

Człowiek bez szkolenia

Powód dla zgłoszenia się na członka komisji był prosty – był to jeden z przywilejów systemu demokratycznego, którego jeszcze nie przetestowałem na własnej skórze. Postanowiłem sprawdzić z czym to się je, jakie są możliwe pola do nadużyć (o tym na końcu) i w jaki sposób praca komisji wyborczych jest kontrolowana przez PKW czy też organizacje (spoiler alert: praktycznie w ogóle).

Krótka historia o tym, jak (nie) zostałem przeszkolony: urząd miasta wysłał powiadomienie o powołaniu mnie na członka komisji wyborczej na błędny numer telefonu, przez co ominęło mnie całe szkolenie na żywo. Wszystkie materiały (ok 200 stron) otrzymałem mailowo, bez zweryfikowania faktu zapoznania się z nimi. Ot, całe szkolenie.

Nie chcąc ujawniać się szczególnie ze swoimi sympatiami politycznymi zgłosiłem się z listy rezerwowej komisarza okręgowego – co oznaczało, że na liście widniałem jako “uzupełnienie”, bez podania komitetu wyborczego danej partii, jak miało to miejsce w przypadku pozostałych.

No to, który jest członkiem którego

Tutaj było moje pierwsze zaskoczenie. Otóż po kilku godzinach okazało się, że przewodniczący komisji, który rzekomo był wystawiony z KW Trzeciej Drogi, wcale nie był od nich. Pani wiceprzewodnicząca, z ramienia KW Konfederacji, z Konfederacją nie miała nic wspólnego. Podobna sytuacja miała miejsce z koleżanką z ramienia KW PiS oraz kolegi z KW Antypartii. Jak to możliwe?

Sam do końca nie wiem. Nie chciałem pytać wprost, ale pokątnie udało mi się uzyskać informację o tym, że osoby zapisywały się do komisji “przez znajomych” i sami nie do końca wiedzieli z ramienia którego Komitetu Wyborczego wylądują w komisji. Co to w praktyce oznacza? Że w mniejszych okręgach do jednej komisji może dostać się grupa znających się wcześniej osób, które mogą podzielać swoje poglądy polityczne, co przeczy zasadzie bezstronności komisji. Nie mówię, że to łatwe, ale da się. Serio, tego nikt nie sprawdza.

Jak wielu rzeczy zresztą, związanych z samym przebiegiem wyborów.

Paczki z makulaturą

Pierwsze wrażenia

PKW wysłała do nas makulaturę i wytyczne. To tyle. Cała reszta zostaje po stronie komisji.

To, jak lokal wygląda (ustawienie stanowisk w przestrzeni, urny etc.) było zależne od miejsca, w którym wybory odbywają się od wielu, wielu lat. Natomiast cała organizacja pracy komisji leżała już po naszej stronie.

Podział obowiązków, rozdział list wyborców na poszczególne stanowiska (oraz ich ilość), opisanie stanowisk, sposób wydawani kart, zliczanie frekwencji etc. – to wszystko musieliśmy wypracować sobie sami. O ile w pierwszych fazach pracy nie było to problemem, o tyle w tych ostatnich potrafiło stanowić już dość konkretną przeszkodę w obliczu niektórych wyzwań.

Tutaj chciałbym poświęcić też chwilę, żeby – jak to mawiają korpomilenialsi – przekazać kudosy dla mojej drużyny. Trafiłem na gromadę naprawdę ogarniętych i sympatycznych osób, dzięki którym praca przebiegała – naprawdę – przyjemnie. Przewodniczący komisji pełnił tę rolę już ósmy raz z rzędu, a doświadczenie pracy jednej z członkiń pomogło nam usprawnić bardzo wiele małych i, wydawałoby się, błahych zadań.

Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się jak bardzo sposób pracy komisji wyborczej jest narzucony z góry, odpowiadam: minimalnie.

Trzy etapy pracy

Ogólnie etapy pracy w komisji podzieliłbym na trzy:

Etap 0: Szkolenie

Wcześniej wspomniane szkolenie na żywo (na którym nie dane mi było być, ale usłyszałem, że było stratą czasu) oraz / lub przez zapoznanie się z materiałami. Na tym etapie również wybrano przewodczniczącego oraz wiceprzewodniczącą.

Nota poboczna: przewodniczący nie przechodzą żadnego szczególnego szkolenia. Spoczywa na nich większa liczba obowiazków oraz otrzymują większą zapłatę za swoją pracę.

Etap 1: Przygotowanie głosowania

Dzień przed wyborami, przez około trzy godziny zajmowaliśmy się ustaleniem logistyki samego dnia wyborów oraz rozpakowywaliśmy makulaturę z PKW. Używam słowa “makulatura”, bo faktycznie tym była dla mnie ta sterta paczek zapakowanych w szary papier, przewiązanych szpagatem, dostarczonych w workach jak z targu warzywnego. Dopóki nie zostały przybite pięczecie, to był po prostu papier.

Na tym etapie odbyło się również liczenie otrzymanych kart. Do sejmu, senatu oraz referendalnych. Jak bardzo to przyjemne zajęcia? Średnio, porównałbym je do przeliczania kartek w świeżo otwartej ryzie papieru. Każdy błąd w liczeniu musiał być weryfikowany kilkukrotnie. Po przeliczeniu wszystkich kart 4-5 razy podpisaliśmy protokół, w którym zgłosiliśmy nadwyżkę czterech kart wyborczych do Senatu.

Tak, te ogromne karty wyborcze do Sejmu liczy się bardzo nieporęcznie. Okropnie nieporęcznie. Zwłaszcza jeśli jest ich ponad 1000.

Etap 2: Przebieg głosowania

Początek dnia – ostemplowanie wszystkich kart.

Dalej prosta sprawa. Wszyscy, którzy głosowali wiedzą, jak pracuje komisja. Tutaj nie ma czarnej magii – trzeba być osobą otwartą, uśmiechniętą i empatyczną. Na wybory przychodzi cały przekrój społeczeństwa z całym dobrodziejstwem inwetnarza. Czasem trzeba pomóc, czasem trzeba być asertywnym, ale dopiero praca w komisji pokazała mi, jak bardzo moment głosowania potrafi być dla wyborców stresujący.

Naprawdę, ilość osób, która w momencice próby nie jest w stanie sobie przypomnieć swojego adresu była zaskakująca.

Do zadań w trakcie głosowania należy oczywiście pilnowanie porządku, sprawdzanie czy nikt nie wynosi kart, podliczanie frekwencji co kilka godzin – luźne tematy.

Pod koniec dnia trzeba było domówić po kilkaset pakietów wyborczych do Sejmu i Senatu z powodu nie przewidzianej wcześniej frekwencji (na koniec dnia w naszej komisji – ponad 81%!), co spowodowało też dodatkowe bóle głowy później, ponieważ nie było wytycznych jak takie coś zaraportować w zsumowaniu kart.

Etap 3: Liczenie i raportowanie

Największa jazda, na którą nie byłem gotów. Po zamknięciu lokali wyborczych zaczyna się moment próby relacji społecznych członków komisji. Bo jest to moment, który w materiałach szkoleniowych jest opisany najmniej, a powinien być mu poświęcony conajmniej jeden duży rozdział.

Tutaj do zadań należało, w kolejności: 1. Zliczenie oddanych głosów do Sejmu i Senatu,osobno zliczenie głosów do Referendum 2. Zliczenie pozostałych, niewykorzystanych kart wyborczych (osobno Sejm/Senat, osobno Referendum) 3. Otwarcie urny i wyciągnięcie kart

⟶ Odtąd zaczyna się nasze autorskie podejście do procesu zliczania głosów, które nie jest nigdzie opisane

  1. Rozdzielenie kart na trzy grupy: Sejm, Senat, Referendum
  2. Oddzielenie kart ważnych od kart nieważnych
  3. Oddzielenie głosów ważnych od głosów nieważnych
  4. Posortowanie głosów nieważnych w zależności od powodu ich nieważności
  5. Rozdzielenie kart do głosowania do Sejmu na poszczególne listy
  6. Podsumowanie głosów na poszczególnych kandydatów
  7. I liczenie. Ilości oddanych kart, głosów nieważnych i kart nieważnych muszą się zgadzać z wcześniej podliczonymi z listy wyborców oddanymi głosami.
  8. Potem to samo Senat. (punkty 5-10)
  9. Potem to samo Referendum. I tutaj przystanek.

Liczenie referendum było wyjątkowo upierdliwe, ponieważ de facto nie istniało pojęcie “głosu nieważnego”. Nieważne były poszczególne odpowiedzi na pytania. W konsekwencji tego mogły być karty, na których odpowiedzi na pytania 2 i 4 były ważne, a na 1 i 3 już nie. W raportowaniu wszystkie te sytuacje należało opisać, ale zliczanie tego na podstawie kart zawierających wszystkie cztery pytania było już praktycznie niemożliwe.

Na szczęście jedna z koleżanek wzięła sprawy w swoje ręce i zliczyła te karty jakimś swoim magicznym systemem. Do teraz nie wiem jak, ale udało się. Sprawdzaliśmy jej liczenie, wszystko się zgadzało.

zdjęcie kartki z rozpisanym systemem liczenia głosów, skomplikowana tabelka (zdjęcie koleżanki, która zlicza nieważne głosy na poszczególne pytania w referendum)

Ostatnimi etapami jest zaniesienie protokołów do informatyka i wpisanie ich do systemu wyborczego. To jest moment, w którym system pokazuje kilkadziesiąt pól “na zielono, żółto albo czerwono:“. Co jest poświadczeniem, że w naszym liczeniu nie było błędów i matematycznie wszystko się zgadza.

Na samym końcu jeszcze tylko złożenie kilkdziesięciu podpisów na kilkunastu protokołach oraz zapakowanie wszystkiego. Praca manualna. Oczywiście, dostarczonego papieru brakowało, więc wykorzystywaliśmy papier z rozpakowanych paczek z dnia poprzedniego. Potem wszystko do worków, opisane, zaplombowane i zawiezione do urzędu miasta. Proste? Też tak myślałem, ale ten ostatni etap zajął nam ponad dwie godziny. Sposób, w jaki poszczególe zawartości pakietów mają być opisane jest bardzo (na klasyczną modłę urzędową) zagmatwany. Tutaj wjechało doświadczenie przewodniczącego, ale szczerze, nie mam pojęcia jak z tym opisaniem poradziły sobie mniej doświadczone osoby.

Koniec?

Tak, ale nie do końca. O 4:45, kiedy rozstawaliśmy się prawie o świcie, przewodniczący pożegnał nas słowami:

“Nie wyłączajcie telefonów dopóki wam nie napiszę, że wszystko gra, bo być może będe was ściągał do urzędu miasta po brakujące podpisy albo wyjaśnienia”

Urzędy potrafią “cofnąć” protokoły z powodu braku parafki jednego z członków komisji na jednej ze stron 12 protokołów, za wpisanie “–” zamiast “0” jeśli nie było oddanego głosu, za brak pieczątki na którejś z paczek (prawdziwe przykłady), więc samo oddawanie protokołów jest też bardzo stresującym momentem. Zwłaszcza, jeśli dobijasz do 26 godzin pracy bez snu i ciągle stoisz w kolejce.

Szczęśliwie, o 9:45 otrzymałem sms, że protokoły zostały przyjęte.

To są te przekręty, czy ich nie ma?

Powiem tak: nie wiem, ale się domyślam.

O ile w teorii bardzo ciężko jest nakłamać w liczbach na protokołach (tam wszystko się musi zgadzać i krzyżowo się weryfikuje na różnych stronach), o tyle w przypadku błędów w liczeniu głosów stosunkowo łatwo jest powiedzieć “ktoś pewnie wyniósł” i wpisać do protokołu w tej sposób.

Nasza komisja była sumienna i sprawdzaliśmy się nawzajem – kiedy brakowało nam jednej karty z wyborów do sejmu, liczyliśmy wszystko trzy razy i głos znaleźliśmy, ale równie dobrze mogliśmy zaraportować wyniesienie karty poza lokal wyborczy.

Jestem w stanie wyobrazić sobie sytuację, w której jakaś mała komisja niedoświadczonych w temacie osób zostaje przytłoczona osobowością osoby przewodniczącej, która narzuca swój sposób pracy, myślenia i zwyczajnie nimi manipuluje.

Nie chciałem szczególnie rozpisywać się na temat słynnego już pytania “czy życzy Pan sobie kartę do referendum”, ale rozumiecie, że jedną decyzją przewodniczącego można ustawić całą linię narracyjną członków.

Czy udałoby się w ten sposób wykręcić jakieś solidne matactwa wyborcze? Nie sądzę, ale pole do nadużyć definitywnie jest.

Mężowie i żony

Krótko wspomnę jeszcze o zewnętrznym kontrollingu, którego byliśmy przedmiotem (i bardzo dobrze!)

Podczas wyborów był z nami pan Mąż Zaufania z PiSu, bardzo leciwy pan, który w zasadzie przez pięć godzin siedział przy urnie i nie odezwał się ani słowem. Kiedy jedna z osób próbowała obok niego przejść z kartą referendum, kompletnie nie zareagował, na szczęście koleżanka w porę dostrzegła chłopaka, który tłumaczył się tym, że kartę pobrał przez przypadek i nie wiedział co z nią zrobić. Ale dietę pan pobrał i dobrze, niech będzie.

Podczas liczenia głosów była za to z nami dziewczyna z KOD (obserwatorka społeczna), która była ogólnie bardzo miła i w miłej atmosferze obywatelskiego porywu spełnialiśmy swoje obowiązki. To, co było dla mnie ciekawe to fakt, że na końcu wzięła protokół przewodniczącego i raportowała go do niezależnego systemu kontroli wyborów KOD. Dzięki temu organizacja będzie mogła porównać oficjalne dane danych okręgów z ich informacjami. Tam też koleżanka opisywała nasz sposób pracy, czy nie dopuszczaliśmy się nadużyć i – naprawdę szczerze – współczuła nam tego, jak bardzo PKW zostawia komisje okręgowe na pastwę losu.

Zanim zgłosiłem się do pracy w komisji sam rozważałem opcję bycia mężem zaufania lub obserwatorem społecznym, jednak ich ograniczone pole możliwości i wyłącznie rola obserwatorska mnie zniechęciła. Chciałem sobie ubrabrać łapy demokracją

Co z tym projektowaniem usług?

Schemat opisujący Service Design

Jest taka działka, starsza kuzynka UX Designu, nazywa się Service Design, czyli projektowanie usług. To jest ta działka, w której projektanci starają się sprawić, żeby wizyta w banku była przyjemna, żeby organizacja kolejek w urzędzie miasta była bez zarzutu lub żeby doświadczenie przebywania w szpitalu było możliwie najmniej dotkliwe. Mówimy tutaj o zaprojektowaniu doświadczenia osoby, która musi wykonać pewne zadanie w przestrzeni fizycznej.

No i cóż, życzyłbym sobie, żeby przy PKW powstała jednostka tak prężnie działające jak odpowiadające za mObywatela COI. Jednostka, która nie tylko projektuje doświadczenia osób głosujących poprzez odpowiednie zaprojektowanie przejrzystości instrukcji głosowania oraz samych kart, ale także zaprojektuje doświadczenie osób zasiadających w komisjach.

Uwierzcie mi, nabrałem empatii w stosunku do pracowników budżetówki. Wytyczne są absolutnie niejasne, nikt w żadnym momencie nie zastanowił się jak komisji można ułatwić pracę liczenia głosów. Trochę nie wiem czego się spodziewałem, a trochę mam żal.

Przecież członkowie komisji to tacy sami obywatele jak ci, którzy głosują. Ludzie, którzy z własnej woli postanowili poświęcić czas i energię, żeby dołożyć swoją cegiełkę do społeczeństwa obywatelskiego.

Przecież można było napisać proste rekomendacje dotyczące sposobu organizacji liczenia głosów. Przecież można użyć kolorów do odpowiedniego oznaczania typów protokołów oraz kopert. Przecież można nagrać serię krótkich filmów przygotowujących do pracy w komisji. Przecież można stworzyć kurs e-learningowy. Przecież można stworzyć infolinię, pod którą będzie dostępny ktoś, kto udzieli niezbędnych informacji (nie, nie ma takiej infolinii). Przecież można to wszystko zrobić lepiej. Warto to wszystko zrobić lepiej, jeśli chce się wyszkolić pracowników komisji na przyłość i zatrzymać ich na kolejne wybory.

Czy warto było?

Krótka odpowiedź: tak, chociaż nie jestem pewien, czy to nie była moja pierwsza i ostatnia praca w komisji. Te ostatnie godziny były naprawdę ciężkie.

Natomiast na sam koniec chciałem jeszcze odpowiedzieć na pytanie, które pojawia się (zaskakująco) często – czy to się opłaca? Z góry zaznaczam, że kompletnie nie myślałem o mojej pracy w komisji w takich kategoriach. Poszedłbym tam i za 200 i za 100 i być może nawet i za darmo, żeby tylko się przekonać jak to działa od wewnątrz.

No to podliczmy: *Szkolenie – 3h *Przygotowanie dzień wcześniej – 3h *Zmiana w komisji – 10h *Liczenie i raportowanie – 8h 600 zł / 24h daje nam kwotę 25 złotych na godzinę, do tego dochodzą dwa dni wolne od pracy.

Zawiedziony Zbigniew Stonoga

Czy to dużo, czy mało, odpowiedzcie sobie sami, jednak do równania dołóżcie jeszcze stres i zmęczenie (24 godziny na nogach w moim przypadku).

No i pamiętajcie, że moja komisja działała naprawdę sprawnie i stosunkowo szybko uwinęliśmy się z liczeniem (naprawdę, za nami było jeszcze ¾ komisji z całego miasta).

Zamiast zakończenia

Po 24 godzinach na nogach i czterech godzinach snu obudziłem się na wyborczym kacu. Nie przywiązuję się do exit polli, nie odświeżam na bieżąco strony PKW. Zjadłem śniadanie, piję kawę i staram się na chwilę zapomnieć o polityce, chcę chociaż chwilę pobyć w tym powyborczym limbo.