Od samobieżnych odkurzaczy do deepfake porn. Jak technologia umacnia przemoc wobec kobiet
25 listopada wypada Międzynarodowy Dzień Eliminacji Przemocy wobec Kobiet. Szczerze mówiąc planowałam z tej okazji przygotować solidną analizę dotyczącą cyberprzemocy – z linkami do raportów, wykładów, statystyk, konkretnych przykładów. Zaczęłam gromadzić materiały...i nagle zrobił się 25 listopada ;) Przyzwoitej analizy zrobić więc w tym roku nie zdążę (może za rok się uda) – spróbuję jednak przynajmniej zarysować problem.
Wychowanie w patriarchacie
Zanim jednak przejdę do omówienia roli technologii w przemocy wobec kobiet, zacznę od zarysowania szerszego kontekstu – dla jednych oczywistego, dla innych wręcz przeciwnie. Żyjemy w patriarchalnym społeczeństwie i nawet, jeśli wychowaliśmy się w feministycznej rodzinie, to nie żyjemy w próżni. Krzywdzące stereotypy słyszymy od dziecka – od bliskich i obcych osób. Wychowawczyni w przedszkolu zasugeruje przedszkolankom zabawę lalkami i kucykami, przedszkolakom – autkami i klockami.
Przeciętna babcia surowszym wzrokiem spojrzy na wnuczkę, która bawi się w kałuży, “pyskuje” lub odmawia pomocy w sprzątaniu, niż na wnuczka popełniającego podobne “przewinienia”. W takiej atmosferze trzeba przetrwać dzieciństwo i okres nastoletni, a potem, już w dorosłym życiu, statystyczny mężczyzna musi włożyć więcej wysiłku w myśl “dom sam się nie sprząta”, a kobieta w myśl “jak będzie bałagan, to świat się nie zawali”.
W środowiskach feministycznych funkcjonuje określenie kultury gwałtu. Jej piramida obrazuje różne formy dyskryminacji, od łagodniejszego seksizmu, po przemoc fizyczną. W świecie technologii także mamy z nią do czynienia. Cyberprzemoc to nie tylko wrzucenie nagrania z gwałtem do internetu. Problemem zaczyna się wcześniej, na niższych partiach piramidy. W łagodniejszych formach seksizmu, w powielaniu szkodliwych stereotypów w socialmediach. Tych dotyczących kobiet – ale także tych dotyczących mężczyzn. W żartach, że pralki wymyślono po to, by głupie kobiety też mogły programować (mimo, iż w informatyce początkowo dominowały kobiety) – jak i w sugestiach, że mężczyźni są na obsługę tych pralek za głupi i “nic dziwnego, że tatuś nie ogarnął prania, bo haha, wiadomo, facet, do niczego się nie nadaje”. W ciągłym krytykowaniu pań – jako pracownic, gospodyń, partnerek czy matek. Technologia, która teoretycznie miała ułatwiać gospodyniom domowym życie, dla wielu staje się kolejnym pretekstem, by na nie naskoczyć. Czytają więc komentarze, że są zbyt leniwe, skoro używają samobieżnego odkurzacza czy inteligentnej zmywarki, skoro ich babkom wystarczała miotła, ręczne mycie naczyć i jeszcze rzekomo “nie narzekały”. Że skoro mają teraz tyle udogodnień, to powinny mieć w domu katalogowy porządek, bez grama kurzu, i idealnie wychowane dzieci.
Matka zawsze winna
Nieważne, czy będzie chodziło o rozszerzenie diety, sposób spędzenia czasu czy dowolną inną decyzję. Najbliżsi naskoczą na matkę, że ma słuchać ich, cudownej rodziny, a nie jakichś obcych z internetu. Mamuśki na forach internetowych zwyzywają, że chyba jest głupia i uległa, skoro tak daje sobą pomiatać rodzinie, zamiast się postawić. O to, czego kobieta naprawdę potrzebuje, nie dopyta nikt. Ważniejsze będzie eskalowanie krytyki i wzajemne przenikanie się tej w świecie offline i online.
Jeśli matka zdecyduje się na karierę zawodową – usłyszy, że zaniedbuje rodzinę. Zrezygnuje z pracy dla rodziny, by realizować się jako matka na pełen etat – będzie musiała to robić w milczeniu. Mężczyzna może chwalić się publicznie swoimi osiągnięciami zawodowymi, babka nawet głupiej śniadaniówki przygotowanej dziecku do szkoły nie powinna wrzucać do internetu – bo oberwie za naruszenie prywatności, niezdrowe przekąski lub za to, że jakieś inne matki z danej grupy nie mają czasu przygotowywać wymyślnych śniadań, więc ona też nie powinna. Z koleżankami poza internetem też ma się tym nie dzielić, bo po to przedkładanie własnego ego nad dobro dziecka, a poza tym o koleżanki, mające czas i ochotę na spotkania offline, w dzisiejszych czasach trudno. Najlepiej więc niech matka cieszy się skrycie w milczeniu, ew. płacze w milczeniu – i przynajmniej w tym ostatnim znajdzie jakieś równouprawnienie z mężczyzną, któremu płakać ponoć też nie wypada.
Słyszą negatywne uwagi już nie tylko od ludzi, z którymi mają bezpośredni kontakt – ale też od dziesiątek innych osób w internecie. Do tego dochodzi hejt i mowa nienawiści. Wiele osób pod wpływem tego ogranicza swoją aktywność w internecie – i zdecydowanie częściej są to kobiety.
Kompromisem wydaje się osiągnięcie naszych nowoczesnych czasów – praca zdalna. Dzięki niej, jeśli dwulatek przeszkodzi w ważnej prezentacji, kobieta ma szansę nawalić i jako pracownica, która najwyraźniej cierpi na jakieś odpieluszkowe zapalenie mózgu, i jako matka, która nie potrafi odpowiednio wychować dziecka.
Sama nie miałam przy dzieciach niani elektronicznej – bardziej ze względu na prokrastynację, niż ryzyko związanych z tym zagrożeń, bo początki macierzyństwa były u mnie takim okresem, w którym odpuściłam temat prywatności czy technologii – w ogóle nie miałam na to czasu. Odkładaliśmy ogarnięcie tematu na wolną chwilę, finalnie dzieci były już na tyle duże, że temat umarł śmiercią naturalną. W międzyczasie wielokrotnie słyszałam jednak, z różnych stron, jakie to z mojej strony nieodpowiedzialne i niebezpieczne. Bo jeśli mojemu dziecko coś się stanie? Bo jeśli zakwili, a ja nie usłyszę tego w ciągu milisekundy, nie zobaczę na ekranie, że się obudziło i nie zareaguję na czas? Gdybym jednak się na taką videonianię zdecydowała – dowiedziałabym się, że narażam dziecko, by poczuć się lepszy rodzicem. Jeśli dostęp do mojej kamerki uzyskałby ktoś nieuprawniony, wylałby się na mnie hejt, jak to ułatwiam włamywaczom czy pedofilom wgląd w życie mojej rodziny, że przecież wiedza o tym, jakie to niebezpieczne, jest publicznie dostępna w internecie, że przecież można to sobie informatycznie samemu ogarnąć czy lepiej zabezpieczyć. Klasycznie – cokolwiek bym nie zrobiła, wszystkie negatywne tego konsekwekcje miały być moją winą.
A to dopiero dolna warstwa piramidy. Środowiska higieny cyfrowej też nie są tutaj bez winy. Dlatego napiszę teraz coś, co w tej dyskusji może umknąć a co chciałabym, żeby wybrzmiało. Przemocą jest dopominanie się, by żona/partnerka/córka miała telefon zawsze przy sobie, by była zawsze, jeśli nie pod ręką, to przynajmniej “pod telefonem”. Przemocą jest zmuszanie jej do stosowania różnych technologicznych rozwiązań – ale przemocą jest też zabranianie jej tego, jeśli technoentuzjastce trafił się akurat bardziej analogowy “Pan Mąż”. Weźmy dowolną kwestię, np. robienie listy zakupów na kartce lub w smartfonie. “Używaj do tego aplikacji, jak człowiek” niczym nie różni się od “zapisz długopisem, jak człowiek”. Jedno i drugie odbiera kobiecie podmiotowość, sugerując, że nie jest warta miana człowieka, za zbrodnię niepodzielania zdania “Pana Męża”.
Ofiara przemocy domowej, zagłębiając się w materiały z zakresu higieny cyftowej, dwa razy zastanowi się, czy podzielić się swoją historią czy to komuś bliskiemu na messengerze, czy – tym bardziej – obcym ludziom (czy to w telefonie zaufania, czy na facebookowiej grupie). Jakoś mniej tym, co udostępniają w internecie, przejmują się sprawcy przemocy wobec kobiet.
Technologie przeciwko kobietom
To prawda, że socialmedia zamykają ludzi w bańkach – i dotyczy to także przedstawicieli skrajnej prawicy. Młody chłopak przekonany, że dziewczyn nie trzeba szanować – znajdzie sobie w internecie kolegów, by nie tylko ponarzekać na kobiety i powylewać swoje frustracje (bo to się i po drugiej stronie barykady zdarza – byłam parę razy na grupach pseudofeministycznych, z których po prostu uciekłam), ale by nakręcać się w swojej nienawiści i do tego samego zachęcać kolegów. Nienawiść online przekłada się na przemoc offline.
Praktycznie każde narzędzie stworzone teoretycznie dla ludzkiej wygody czy bezpieczeństwa stanowi broń obusieczną. Telefon pozwala zrobić zdjęcie, wysłać jej dowolnej osobie i upublicznić w internecie. Nastolatek nie musi prosić rodziców o zgodę na zabrania aparatu fotograficznego idąc do koleżanki czy dziewczyny – bo ten aparat ma w telefonie, gdyby zapomniał – rodzice sami mu go wepchną “do ręki”, żeby mieć syna pod ręką. Prędzej przekona dziewczynę do zgody na intymne zdjęcia mówiąc, że po pierwsze teraz wszyscy tak robią, po drugie – zdjęcia będą tylko w telefonie, dobrze zabezpieczone. Nie ma więc obawy, że zobaczy je lokalny fotograf. O tym, że mają do nich dostęp korporacje, już nikt nie pomyśli. Co więcej – okazuje się, że zatrważająco duża liczba nastolatków “chwali się” tymi zdjęciami z kolegami – czasami “tylko” pokazując, czasami bezpośrednio rozsyłając plik. A koledzy, zamiast wyciągnąć od delikwenta jakiekolwiek konsekwencje, komentują wygląd lub “odwdzięczają się” analogicznymi zdjęciami. Czasami wyłudzonymi od koleżanek, czasami wygenerowanymi przez aplikację AI, czasami otrzymanymi od koleżanek pod groźbą, że inaczej taki obraz, dzięki technologii, i tak powstanie. Pamiętacie tekst o tym, że “każda kobieta ma koleżankę, która została zgwałcona, ale żaden mężczyzna nie ma kolegi, który jest gwałcicielem”? Jakbyście się zastanawiali, skąd to się bierze i gdzie zaczyna...
Ucznia rozpowszechniającego zdjęcia swojej dziewczyny (byłej lub obecnej) przynajmniej łatwo jest namierzyć. Gorzej z groomingiem – tj. “zaprzyjaźnianiem się” z dziećmi, przez internet, aby potem wciągać je w rozmowy o seksualnym podtekście i skłaniać do wysyłania materiałów o takim charakterze. Sprawcy zaczepiają więc swoje ofiary (i dziewczynki, i chłopców) w mediach społecznościowych czy grach, udają troskę, urabiają i przekonują do różnych zachowań, na które w innych okolicznościach dziecko by się nie zgodziło.
Rozwiązanie proponowane przez wielu polityków? Weryfikacja wieku (vide: https://writefreely.pl/didleth/h1weryfikacja-wieku-cudownym-lekiem-na-problemy-z-bigtechami), całkowita inwigilacja komunikacji, udostępnienie wrażliwych danych i zdjęć służbom i firmom technologicznym. Niedawno pojawiła się informacja, że kontrowersyjny Thorn ma szkolić swoją sztuczną inteligencję na obrazach przedstawiających prawdziwe obrazy wykorzystywania seksualnego. Mamy więc pedofilów urabiających dzieci, by te przysłały im swoje nagie zdjęcia oraz firmy technologiczne urabiające demokratyczne instytucje, by te przesyłały im nagie zdjęcia dzieci...
Jeśli nastolatka skończy szkołę, studia i rozpocznie pracę problem nie mija – wręcz przeciwnie. Intymne zdjęcia, prawdziwe czy sfabrykowane, są wykorzystywane do szantażu, czy – już wypuszczone do internetu – do poniżania, wpędzenia w poczucie wstydu i utraty wizerunku. Zarówno przez zdemoralizowanych byłych partnerów, jak i przez osoby obce.
Pamiętam, jak przed wyborami krążyły po socialmediach deepfejkowe grafiki kandydatek, przedstawiające je w seksualnym kontekście. Udostępniały je profile, których nie kojarzyłam jako antyfeministycznych. Bo “to pewnie prawdziwe, a nie wygenerowane przez AI, skąd wiesz, że to deep fake?”, bo “to kandydatki z wrogiej partii, więc ich mi nie szkoda”. Jakoś, mimo deklaracji, że podobna krzywda mogłaby stać się kandydatom – na takie grafiki nie trafiłam. Wiadomo, że facet w polityce, w przeciwieństwie do kobiety, jest czymś naturalnym, więc nie trzeba jego politycznych ambicji ośmieszać tworząc nagie fotki, a jeśli już ktoś spróbuje, to nie wzbudzi to takiego zainteresowania.
Coś, co mnie jednak najbardziej zdziwiło, chociaż być może nie powinno – to dyskusje nad tym, czy to był deepfake, czy nie. Gdy rozpowszechniała się sztuczna inteligencja – zastanawiały mnie różne związane z nią zagrożenia. Wiedziałam, że coraz trudniej będzie odróżnić treść realnie nagraną od sztucznie wygenerowanej. Zastanawiałam się, jak to wpłynie czy to na ocenę dowodów sądowych, czy na bezpieczeństwo przysłowiowych babć, do których nagle zadzwoni potrzebujący pieniędzy “wnuczek” sprawiający realne wrażenie. Nie wpadłam jednak na to, że tuż przed wyborami będą się toczyć zażarte spory o to, czy nagie zdjęcia danej kandydatki są prawdziwe, czy może stworzone za pomocą technologii – zamiast nad jej programem politycznym i tym, że wypuszczanie takich materiałów, niezależnie od ich pochodzenia, w ogóle nie powinno mieć miejsca. Innymi słowy: byłam świadoma zagrożeń płynących ze strony AI, ale nie doceniłam tych płynących z samego patriarchatu.
Socialmedia idealnie "tresują" wiecznie ocenianą nastolatkę do roli wiecznie ocenianej matki
Kolejna rzecz, która teoretycznie powinno dawać kobietom wsparcie – czyli socialmedia. Powiedzmy sobie wprost: internet to nieraz jedyne miejsce, w którym dziewczyna czy kobieta przebywająca w antywspierającym środowisku może się poczuć bezpiecznie, lub po prostu znaleźć osoby podobne do siebie. Dlatego wszelkie teksty o tym, by skupić się na “bliskich z reala” zamiast na “obcych ludziach z internetu” działają na mnie trochę jak płachta na byka. Wspierająca bańka w internecie może kobiecie pomóc zwiększyć pewność siebie, dzielić się smutkami i radościami, nabrać pewności siebie i pomóc rozwiązać realny problem, którego bańka tych, wedle środowisk higieny cyfrowej, “lepszych, bo realnych” znajomych nie zrozumie.
Kiedyś były korespondencyjne fankluby zrzeszające ludzi o bardziej niszowych zainteresowaniach, potem listy dyskusyjne (wtedy przez niektórych określane jako “szatańskie sekty z internetu”, bo “jak to tak nie jeść mięsa??”), teraz tę rolę przejęły socialmedia. Chociaż osobiście wolałam te listy dyskusyjne i kluby korespondencyjne, to kijem rzeki nie zawrócę i cieszę się, gdy kobiety, którym czegoś brakuje w realu, znajdują to w internecie. Nie oznacza to jednak, że nie dostrzegam negatywnego wpływu socialmediów.
Może i jest teraz większa niż kiedykolwiek szansa na znalezienie środowiska bratnich dusz, ale równie duża, jeśli nie większa – na znalezienie sobie wrogów. Dziewczyny już od nastoletnich czasów czują się ciągle oceniane i to nie tylko przez matki, ciotki i koleżanki ze szkoły – ale przez zdecydowanie większą i bardziej wpływową społeczność internetową. Czują presję, by wrzucać zdjęcia do internetu, “upiększać” je za pomocą filtrów – żeby upodobnić się do innych dziewczyn ze zdjęć, a jednocześnie boją się, czy jakaś ich niekorzystna fotografia nie trafi do internetu, by być tam komentowaną i ocenianą nie tylko przez szkolną społeczność, ale przez masy obcych ludzi. Zwykłe nagranie może zostać wrzucone przez szkolnych hejterów do internetu, zostać uznane za “kompromitujące” i żyć własnym życiem – zmiana szkoły tutaj nie pomoże. “Kompromitujący” filmik znajdą też uczniowie z innej szkoły, a na pocieszenie TikTok podrzuci ofierze treści sugerujące samookaleczanie. Socialmedia idealnie “tresują” wiecznie ocenianą nastolatkę do roli wiecznie ocenianej matki.
Cyfrowa kontrola nie zostawia widzialnych siniaków
Zdalna praca i zdalne nauczanie dla wielu okazało się wybawieniem – zwłaszcza dla introwertyków czy ludzi, którzy na codziennie dojazdy tracili długie godziny. Dla niektórych okazało się to jednak przekleństwem. W niejednym przemocowym związku kobieta mogła znaleźć chwilę wytchnienia w pracy – nawet, jeśli partner patrzył na to niechętnie, to przecież rachunki same się nie zapłacą.
Przy pracy zdalnej jest się de facto pod stałą kontrolą – i to problem nie tylko związków z przemocą fizyczną. Można w praktyce uwięzić żonę lub córkę pod pretekstem, że w domu ma wszystko, czego potrzebuje – i jest to powszechnie akceptowalną formą przemocy. W wielu społecznościach oprawca staje się bohaterem, który troszczy się o dobro córki lub partnerki, oszczędzając jej niebezpieczeństw i niewygód czekających poza domem.
Uczciwie przyznając – sprawczyniami przemocy bywają w takich sytuacjach często kobiety. Dla niektórych córka nie jest człowiekiem z pełnią praw do własnego życia, a niewolnicą spłodzoną jedynie po to, by przynieść matce przysłowiową szklankę wody na starość. Z racji, że to głównie mężczyznom przypisuje się przemocowe zachowania, uwolnienie się od toksycznej matki czy babci jest zdecydowanie bardziej potępiane społecznie, niż uwolnienie się od toksycznego partnera.
Co gorsza – tego typu przemoc trudno wykryć. Ciężko określić, na ile siedzenie w domu wynika z woli kobiety, a na ile z bezsilności – zwłaszcza, jeśli rozmowę na ten temat dziewczyna toczy za pomocą videokonferencji, pod czujnym okiem męża lub rodzica.
Trzymając ofiarę w domu łatwo obniżyć jej poczucie własnej wartości. Wmówić, że tylko oprawcy na niej zależy. Powtarzać teksty o roli zaufania czy – za służbami – o tym, że uczciwy człowiek nie powinien mieć nic do ukrycia. Można w ten sposób uzyskać dostęp do komputera ofiary nawet bez instalowania dodatkowego oprogramowania szpiegowskiego. Dziewczynie trudniej potem wyżalić się komuś bliskiemu na messengerze, ze świadomością, że przemocowy partner to przeczyta.
Podobnie jest z innymi narzędziami, które mają zapewniać wygodę i bezpieczeństwo. Kamery zamontowane by chronić przed włamaniem pokazują także, o które żona wychodzi z domu. Kamerka w dziecięcej zabawce szpieguje nie tylko dziecko, ale także jego matkę.
Narzędzia i aplikacje do śledzenia i lokalizacji, które w wielu sytuacjach dają kobietom poczucie bezpieczeństwa, bywają także wykorzystywane do kontroli kogoś zależnego. Sprawca wie, czy córka aby na pewno poszła tylko do sklepu, czy żona nie zamarudziła gdzieś w drodze z pracy. W tym momencie sposoby na to, by taktycznie przygotować się na odejście od oprawcy, odkładać pieniądze w depozycie u przyjaciółki, by mąż ich nie przepił, podejść na przystanek i sprawdzić rozkład odjazdów, gdy przemocowiec kontroluje domowy internet, drastycznie się kurczą. Nawet wydłużenie drogi ze sklepu, by na chwilę usiąść na ławce i zebrać myśli, może się spotkać z konsekwencjami.
Wszystkie te środki są stosowane nie tylko przez tzw. “bliskich” o wątpliwej moralności, ale także przez stalkerów – ze szkoły, pracy, imprezy czy internetu. Przy obecnej miniaturyzacji nietrudno podrzucić ofierze narzędzie szpiegujące, by śledzić jej lokalizację lub podsłuchiwać prywatne rozmowy. Wystarczy foto ze szkolnej wycieczki, lub jakieś znalezione na profilu dumnej mamusi, by wygenerować nagie zdjęcie nielubianej uczennicy i rozesłać innym dzieciom w klasie. Wystarczy odwiedzić socialmediowy profil koleżanki z pracy – a FB zacznie nam proponować w znajomych jej rodziców czy dzieci.
Swego czasu ktoś z mojej rodziny zareagował na komentarz, jaki umieściłam pod postem mojej (ale nie wspólnej) znajomej – i ta sytuacja, mimo, iż nieprzemocowa, sprawiła, że poczułam się mocno nieswojo. Jak poczuje się kobieta konkurująca w pracy o awans z Iksińskim i Igrekowską, jeśli Iksiński zacznie śledzić profil jej córki, a Igrekowska podburzać przeciwko niej matkę? Lub w drugą stronę – gdy przemocowy partner lub rodzic zacznie niszczyć kobiecie reputację na profilu pracodawcy?
Część kobiet stara się działać mimo to. Inne nie dają rady. Wycofują się z działalności w socialmediach lub mocno ją ograniczają – i statystycznie dotyczy to dużo częściej kobiet, niż mężczyzn. Częściej obrywają dziennikarki i polityczki, niż dziennikarze i politycy.
Temat cyberprzemocy słabo się klika – uchodzi za niszę nadwrażliwych feministek, zajmujących się jakimiś “zastępczymi problemami”, zamiast skupić się na tych “prawdziwych”. Szkoda. Ignorowanie przemocy w imię “nie jestem kobietą, więc mnie to nie dotyczy” doprowadzi co najwyżej do tego, że problem się nasili. Już teraz dotyczy nie tylko kobiet.